ROBERT SILVERBERG VALENTINE PONTIFEX PRZELOZYL: KRZYSZTOF SOKOLOWSKI SCAN-DAL KSIEGA KORONALA 1 Valentine zachwial sie, oparl wolna reka o stól; z wysilkiem utrzymal równowage, omal nie wylewajac wina. Jakie to dziwne, pomys lal, ta slabosc, to zmieszanie. Wypilem za wiele... takie stechle powietrze... moze grawitacja jest silniejsza tu, gleboko pod powierzchnia... - Wzniescie toast, panie - szepnal Deliamber. - Za zdrowie Pontifexa, potem za jego doradców, a potem... - Tak. Tak, wiem. Valentine rozgladal sie niepewnie, jak osaczony przez mysliwych stitmoj, wpatrzony w otaczajacy go krag wlóczni. - Przyjaciele... - Za zdrowie Pontifexa Tyeverasa - cicho, choc ostro, wtracil Deliamber. Przyjaciele? Tak, przyjaciele. Najdrozsi przyjaciele. Sa tu, przy jego boku, niemal wszyscy, brak tylko Carabelli i Elidatha; z nia spotka sie na zachodzie - tak, oczywiscie - a Elidath pod jego nieobecnosc pelni obowiazki Koronala na Górze Zamkowej. Reszta jest z nim: Sleet, Deliamber, Tunigorn, Shanamir, Lisamon i Ernamar, Tisana, Skandar Zalzan Kavol, Hjort Asenhart... tak, sa z nim, tak mu drodzy, podpory jego zycia, jego rzadów... - Przyjaciele, wzniescie kielichy, wypijcie ze mna jeszcze i ten toast. Wiecie, ze Bogini nie darowala mi dlugich lat spokojnych rzadów. Wiecie takze, jaki ciezar dzwigalem na barkach, znacie wyzwania, którym musialem stawic czolo; zadania, które musialem wypelnic, powazne problemy, które nie znalazly jeszcze rozwiazania... - Nie taki, jak mysle, winien byc ten toast - uslyszal slowa kogos za plecami. A Deliamber raz jeszcze szepnal: - Za Jego Wysokosc Pontifexa, panie. Musisz wzniesc toast za Jego Wysokosc Pontifexa! Valentine zignorowal go. Wypowiadane wlasnie slowa wyplywaly mu z ust niczym obdarzone wlasna wola. - Jesli stawilem czolo tym problemom, chocby z niewielkim powodzeniem, to tylko dlatego, iz znalazlam oparcie, rade i milosc w grupie takich towarzyszy i drogich przyjaciól, jakimi los nie obdarzyl jeszcze zadnego wladcy. Z wasza nieoceniona pomoca, mili przyjaciele, rozwiazemy wreszcie problemy, z którymi boryka sie Majipoor, rozpoczynajac ere prawdziwego pokoju, o jakim wszyscy marzymy. A wiec, gotujac sie, by wyruszyc jutro w glab naszego królestwa i z ochota, radosnie rozpoczac wielki objazd, ten ostatni dzisiejszego wieczora toast wznosze za was, przyjaciele, za was, którzy podtrzymywalis cie mnie, pomagaliscie mi przez wszystkie te lata, za was... - Jak on dziwnie wyglada - szepnal Ernamar. - Czyzby zachorowal? Valentine'a przeszyl spazm okrutnego bólu. W glowie slyszal straszny, swidrujacy zgrzyt, oddech palil mu krtan, czul, jak zapada sie w noc, tak przerazajaca, ze nie bylo w niej ani odrobiny swiatla. Ta noc byla jak czarna krew. Kielich wypadl mu z dloni, roztrzaskal sie i bylo tak, jakby roztrzaskal sie caly s wiat, jakby swiat rozpadl sie na drobne kawalki, a jego fragmenty ulecialy, wirujac powoli, w najdalsze zakatki kosmosu. Slabosci, która go ogarnela, nie potrafil pokonac. Byla tez ciemnosc... ciemnosc pozbawiona odrobiny swiatla... - Panie! - krzyknal ktos. Czyzby Hissune? - Ona ma przeslanie! - Przeslanie? Jak? Przeciez nie spi! - Panie! Panie! Panie! Valentine spojrzal w dól. Tam wszystko bylo czarne; z podlogi unosila sie fala mroku. Wydawalo mu sie, ze go przyciaga. Cichy, melodyjny glos powtarzal: “Oto s ciezka, która masz pójsc, oto twoje przeznaczenie; mrok, noc, zaglada. Poddaj sie. Poddaj sie, Lordzie Valentinie, który byles Koronalem, a nigdy nie bedziesz Pontifexem". I Valentine poddal sie, albowiem w tej chwili slabos ci i paralizu ducha nie mógl zrobic nic innego. Spojrzal na zalewajaca go fale mroku i osunal sie w nia bez walki. Nic nie rozumiejac, o nic nie pytajac, zanurzyl sie we wszechogarniajaca ciemnosc. Umarlem, pomyslal. Plyne teraz z nurtem czarnej rzeki, która zaniesie mnie do zródla; wkrótce bede musial wyjsc na brzeg i odnalezc droge prowadzaca do Mostu Pozegnan. Przekrocze go i znajde sie tam, gdzie zaczyna sie i konczy wszelkie zycie. Nagle jego dusze ogarnal dziwny spokój, uczucie cudownej lekkosci, rozkosznego zadowolenia; mial pewnosc, ze oto wszechswiat osiagnal najwyzsza harmonie. Valentine czul sie tak, jakby znowu spoczywal w kolysce, otulony, ogrzany, wolny od tortur wladzy. Ach, jakiez to wspaniale uczucie, lezec spokojnie wsród fal niepokoju! Czy to smierc? Jesli tak, s mierc jest rozkosza! - Oszukano cie panie. Smierc to kres rozkoszy. - Kto do mnie przemawia? - Znasz mnie, panie. - Deliamber? Czyzbys takze umarl? Ach, jakze spokojnym i bezpiecznym miejscem jest s mierc, stary przyjacielu! - Jestes bezpieczny, owszem, panie. Ale nie martwy. - Ale ja czuje, ze naprawde umarlem. - Czyzbys poznal smierc wystarczajaco dobrze, by tak pewnie sie o niej wypowiadac, panie? - A wiec co to jest, jesli nie smierc? - Po prostu czas - stwierdzil Deliamber. - Czyzbys rzucil na mnie urok, czarowniku? - Nie. Nie ja rzucilem ten czar. Lecz sprawie, ze przestanie dzialac, jesli mi na to pozwolisz. Przebudz sie! Przebudz! - Nie, Deliamberze. Daj mi spokój! - Musisz sie przebudzic, panie. - Musisz! - W glosie Valentine'a brzmiala gorycz. - Musisz! Zawsze tylko “musisz"! Czyzbym nigdy nie mial zaznac odpoczynku? Pozwól mi zostac tu, gdzie jestem. Tu panuje pokój. A ja nie kocham wojny, Deliamberze. - Przebudz sie, panie. - Zaraz powiesz mi, ze to mój obowiazek. - Nie musze mówic ci tego, o czym doskonale wiesz, panie. Przebudz sie. Valentine otworzyl oczy i stwierdzil, ze unosi sie w poteznych ramionach Lisamon Hultin. Amazonka niosla go jak dziecko, przytulonego do swych ogromnych piersi. Nic dziwnego, ze wyobrazal sobie, ze znajduje sie w kolysce albo ze splywa nurtem czarnej rzeki. Na lewym ramieniu wojowniczki siedzial skulony Autifon Deliamber. Valentine zrozumial, skad wziela sie magia, która wydobyla go z mroku: trzy z licznych macek Vroona dotykaly go - jedna czola, jedna policzka, jedna piersi. Czujac sie glupio, poprosil: - Czy moglabys postawic mnie na ziemi? - Jestes bardzo slaby, panie - powiedziala basem Lisamon. - Ale chyba nie az tak slaby. Postaw mnie. Delikatnie, jakby miala do czynienia z dziewiecsetletnim starcem, Lisamon opuscila go na ziemie. Valentine natychmiast poczul fale slabosci. Wyciagnal dlon i oparl sie o olbrzymke, stojaca blisko niego, gotowa pomóc, gdyby to okazalo sie konieczne. Zeby mu szczekaly. Ciezkie szaty kleily sie do spoconego ciala jak calun. Bal sie, ze jes li choc na chwile zamknie oczy, fala mroku podniesie sie i znów go zaleje. Wysilkiem woli zmusil sie jednak do zachowania spokoju, choc byl to spokój udawany. C wiczenia osiagnely skutek - nie mógl pozwolic, by zobaczono go zdezorientowanego, slabego - i to niezaleznie od irracjonalnego strachu, który nadal odczuwal. Po chwili naprawde zdolal sie uspokoic. Rozejrzal sie dookola. Wyniesli go z wielkiej sali; znajdowal sie w jakims jasno oswietlonym korytarzu o scianach ozdobionych wzorem, w którym powtarzal sie znak Pontifexa - oszalamiajacym, zdumiewajacym bogactwem ornamentem z symboli Labiryntu. Wokól niego zebrala sie cala grupa: Tunigorn, Sleet, Hissune, Shanamir, a takze inni ludzie z jego otoczenia, oraz sludzy Pontifexa: Hornkast i stary Dilifon, za nimi zas jeszcze kilkanascie twarzy zakrytych zóltymi maskami. - Gdzie jestem? - spytal. - Jeszcze chwila i dotrzemy do twych komnat, panie - powiedzial Sleet. - Czy dlugo bylem nieprzytomny? - Zaledwie kilka minut. Zemdlales w trakcie przemowy. Zlapal cie Hissune. I Lisamon. - Wszystko przez to wino - os wiadczyl Valentine. - Kieliszek tego i kieliszek tamtego... - Jestes calkiem trzezwy, panie - zauwazyl Deliamber. - A minelo zaledwie kilka minut. - Wiec pozwól mi wierzyc, ze to tylko wino. Chocby przez chwile. Korytarz skrecil w lewo i przed oczami Valentine'a pojawily sie rzezbione drzwi do jego komnat, ozdobione zlotym wzorem ze znakiem gwiazdy - symbolem Koronala - do którego dodano trzyliterowy monogram: LVC. - Gdzie Tisana? - Tu, panie - odpowiedzial mu z oddali glos tlumaczki snów. - Doskonale. Chce, zebys poszla ze mna. Ty, Deliamber i Sleet. Nikt wiecej. Czy to jasne? - Takze chcialbym wejsc - powiedzial ktos z grupy urzedników Pontifexa, chudy mezczyzna o cienkich ustach i dziwnej, szarej skórze, w którym Valentine po chwili zastanowienia rozpoznal Sepulthrova, lekarza Pontifexa Tyeverasa. Przeczaco potrzasnal glowa. - Jestem ci wdzieczny za troske, ale nie sadze, bys mial tu cos do roboty. - Tak nagle zaslabniecie, panie... wymaga badan... - On ma racje - wtracil cicho Tunigorn. Valentine wzruszyl ramionami. - Dobrze. Pózniej. Najpierw chcialbym porozmawiac z doradcami, Sepulthrove. Pózniej bedziesz mógl mi opukac kolana, jesli uwazasz to za konieczne. Idziemy... Tisano, Deliamberze... Wkroczyl do komnat, ostatkiem sil utrzymujac królewska postawe. Poczul ogromna ulge, gdy ciezkie drzwi zamknely sie, odgradzajac go od panujacego na korytarzu zamieszania. Westchnal gleboko i usiadl na obitej brokatem kanapie, drzac w rezultacie rozladowania wczesniejszego napiecia. - Panie? - odezwal sie cicho Sleet. - Zaraz. Zaraz. Pozwól mi zlapac oddech. Potarl obolale czolo i opuchniete oczy. Napiecie wynikajace z koniecznosci udawania - tam, na korytarzu - ze natychmiast i bezboles nie odzyskal sily po tym, co stalo sie w sali bankietowej (cokolwiek sie tam stalo), okazalo sie zbyt wyczerpujace. Lecz powoli powracala jego prawdziwa sila. Valentine spojrzal na tlumaczke snów. Tega starsza kobieta, mocna, grubokos cista, wydala mu sie nagle zródlem spokoju. - Podejdz, Tisano - poprosil. - Usiadz obok mnie. Posluchala, objela go ramieniem. Tak, pomyslal. Och tak, jak dobrze. Cieplo ogrzalo jego zmrozona dusze; ciemnosc powoli ustepowala. Podniosla sie w nim fala milosci do Tisany: tak mocnej, pewnej, tak madrej. To ona pierwsza pozdrowila go jako Lorda Valentine'a w dniach wygnania, kiedy w pelni zadowalalo go to, iz jest Valentine'em Zonglerem. Ilez to razy, od chwili gdy odzyskal tron, pila wraz z nim otwierajace umysly wino snów i brala go w ramiona, by wydobyc z niego tajemnice gwaltownych obrazów, które nawiedzaly go nocami! Ilez to razy pomagala mu dzwigac ciezar wladzy! - Przerazilo mnie, kiedy dostrzeglam, jak padasz, Lordzie Valentinie - odezwala sie Tisana - a wiesz, ze nie naleze do osób, które latwo przestraszyc. Twierdzisz, ze to z powodu wina? - Tak powiedzialem tam, na korytarzu. - Moim zdaniem nie bylo to wino. - Tak. Deliamber twierdzi, ze ktos rzucil na mnie czar. - Ale kto? - spytala Tisana. Valentine spojrzal na Vroona. - No wiec cóz? Deliamber wydawal sie tak niespokojny, jak sie to bardzo rzadko zdarzalo. Gwaltownie poruszal niezliczonymi mackami, zólte oczy blyszczaly mu dziwnym blaskiem, ptasi dziób zaciskal sie i otwieral. - Nie znam odpowiedzi na to pytanie - powiedzial w koncu. - Nie wszystkie sny sa przeslaniami; bywa i tak, ze nie wszystkie czary maja swoich twórców. - Sa czary, które rzucaja sie same? O to ci chodzi? - upewnil sie Valentine. - Nie calkiem. Niektóre pojawiaja sie spontanicznie. Rodza sie w czlowieku, pochodza z jalowych miejsc jego duszy. - O czym ty mówisz? Czyzbym rzucil czar sam na siebie? - Sny, czary - to jedno i to samo, Lordzie Valentinie. - Glos Tisany byl bardzo lagodny. - Jedne i drugie przynosza - za twoim posrednictwem - pewne przepowiednie. Znaki staja sie coraz czytelniejsze. Nadchodzi burza, a to sa jej zapowiedzi. - Juz zdazyliscie wszystko pojac? Czy wiecie, ze mialem dziwny sen, tuz przed bankietem? Ten sen byl niewatpliwie pelen przepowiedni, znaków, zwiastunów burzy. Przeciez - jesli nie mówie we s nie - nie powinniscie nic o nim wiedziec, bo wam o nim nie powiedzialem. Prawda? - Moim zdaniem sniles chaos, panie. Valentine przygladal sie Tisanie, zdumiony. - Skad to mozesz wiedziec? Tlumaczka snów tylko wzruszyla ramionami. - Poniewaz chaos zbliza sie nieuchronnie. Wszyscy doskonale zdajemy sobie z tego sprawe. Istnieje cos, co pozostalo nie zalatwione... i co trzeba koniecznie zalatwic. - Mys lisz o Zmiennoksztaltnych - szepnal Valentine. - Nie osmiele sie doradzac memu panu w sprawach panstwowych... - powiedziala Tisana. - Oszczedz mi pochlebstw. Po doradcach oczekuje nie taktu, lecz rad. - Moim królestwem jest wylacznie królestwo snów. - Snilem o sniegu na Górze Zamkowej i o wielkim trzesieniu ziemi, które zniszczylo Majipoor. - Czy mam wytlumaczyc ci twój sen, panie? - Jak mozesz mi go wytlumaczyc? Nie wypilismy jeszcze wina. - Tlumaczenie nie wydaje mi sie teraz najlepszym pomyslem - oswiadczyl stanowczo Deliamber. - Jak na jedna noc, Koronalowi wystarczy wizji. Wino snów nie przysluzy sie teraz jego zdrowiu. Mys le, ze to moze zaczekac... - Tlumaczenie tego snu nie wymaga wina - przerwala mu Tisana. - Dziecko mogloby go wyjasnic. Trzesienie ziemi? Zniszczenie swiata? Panie, powinienes przygotowac sie na ciezkie czasy. - O czym ty mówisz? Odpowiedzial mu Sleet. - To oznaki wojny. Valentine obrócil sie, rzucajac niskiemu czlowiekowi lodowate spojrzenie. - Wojny! - krzyknal. - Czyzbym znów musial stawac do walki? Jako pierwszy Koronal od os miu tysiecy lat wyprowadzilem armie w pole. Czyzbym musial uczynic to powtórnie? - Z pewnoscia zdajesz sobie sprawe, panie, ze wojna o odzyskanie tronu byla tylko pierwsza potyczka w walce, która trzeba toczyc nadal, w walce, do której przygotowania trwaly od wieków. Tej walki - z czego z pewnoscia zdajesz sobie sprawe nie uda sie uniknac. - Nie ma nieuniknionych wojen - stwierdzil Valentine. - Jestes tego pewny, panie? Valentine wciaz patrzyl na Sleeta, ale nie odpowiedzial. Mówili mu to, czego domyslil sie wczesniej bez ich pomocy, lecz czego nie chcial uslyszec. Gdy juz to uslyszal, poczul w duszy nagly niepokój. Po chwili wstal i w milczeniu zaczal chodzic po komnacie. Pod przeciwlegla sciana stala ogromna, niezwykla rzezba, zrobiona z wielkich kosci smoka morskiego, wygietych tak, by przypominaly palce dwóch splecionych dloni - lub moze zacisnietych klów jakiejs gigantycznej, demonicznej paszczy. Przez dluzsza chwile stal obok rzezby, machinalnie gladzac kosc. Nie dokonczona sprawa - powiedziala Tisana. Metamorfowie, Piurivarzy, Zmiennoksztaltni - obojetnie, jakiej uzyc nazwy - krótko mówiac, tubylcy z Majipooru, którym przed czternastoma tysiacleciami przybysze z gwiazd ukradli ten wspanialy swiat. Od osmiu lat, pomyslal Valentine, próbuje zrozumiec ich potrzeby. I nadal nic nie wiem. Odwrócil sie, mówiac: - Kiedy zaczalem wyglaszac toast, mys lalem o tym, co wlasnie powiedzial Najwyzszy Rzecznik Hornkast: Koronal jest swiatem, a s wiat jest Koronalem. I nagle sam stalem sie Majipoorem. Moja dusze wypelnilo wszystko, co dzieje sie w kazdym zakatku naszego s wiata. - Doswiadczales tego wczesniej - przypomniala mu Tisana. - W snach, które dla ciebie tlumaczylam; kiedy mówiles , ze widziales dwadziescia miliardów zlotych nici wyrastajacych z ziemi i ze trzymales je wszystkie w prawej dloni. Miales i inny sen, w którym rozlozyles ramiona i objales swiat... - Teraz bylo inaczej. Tym razem swiat sie rozpadal. - Jak to: rozpadal? - Doslownie. Rozpadal na kawalki. Nie pozostalo nic oprócz morza czerni, w które runalem... - Hornkast powiedzial prawde. - Tisana kontynuowala cicho. - To ty jestes swiatem, wladco. Mroczna wiedza znajduje droge do twej duszy, pochodzi zas z powietrza calej planety. To przeslanie - nie od Pani, nie od Króla, lecz od calego swiata. Valentine zerknal na Vroona. - Co na to powiesz, Deliamberze? - Znam Tisane chyba od piecdziesieciu lat i jeszcze nie slyszalem, by powiedziala glupstwo. - A wiec bedziemy mieli wojne. - Sadze, ze juz sie zaczela - oznajmil czarownik. 2 Hissune dlugo jeszcze nie mógl sobie wybaczyc, ze spóznil sie na uczte. Pierwsza oficjalna okazja od czasu, gdy znalazl sie w bezposrednim otoczeniu Lorda Valentine'a, i nie potrafil przybyc na czas! Czes ciowo byla to wina jego siostry Ailimoor. Kiedy jak najszybciej usilowal ubrac sie w piekny, uroczysty strój, biegala wokól niego, strzepujac niewidzialne pylki i wygladzajac niewidoczne zmarszczki materialu, poprawiala wiszacy mu na ramionach lancuch, martwila sie dlugoscia i krojem tuniki, na wyczyszczonych do polysku butach znajdowala plamki, których nie potrafilby znalezc nikt oprócz niej. Ailimoor miala pietnas cie lat: trudny wiek u dziewczyny - Hissune mial czasami wrazenie, ze u dziewczyn kazdy wiek jest trudny - i ostatnio starala sie wszystkim rzadzic, na kazdy temat miala wlasne zdanie, w nieskonczonosc deliberowala nad niewaznymi, domowymi drobiazgami. Tak wiec to Ailimoor, bardzo sie starajac, by na przyjeciu ku czci Koronala jej brat pojawil sie doskonaly pod kazdym wzgledem, sprawila, ze mógl sie na nie spóznic. Mial wrazenie, ze przez dobre dwadziescia minut przesuwala emblemat urzedu - maly znak gwiazdy, który powinien nosic na lewym ramieniu zaczepiony o ogniwo lancucha - milimetr w jedna strone, ulamek milimetra w druga, az wreszcie powiedziala: - Dobrze. Lepiej nie bedzie. No, jak ci sie podoba? Podniosla swoje stare reczne lusterko, zmatowiale, zardzewiale i wytarte, i potrzymala je przed nim. Hissune dostrzegl swój niewyrazny, znieksztalcony obraz. Byl zmieniony nie do poznania, dostojny, wspanialy, jakby zywcem wyjety z jakiegos historycznego obrazu. Strój wydawal mu sie teatralny, maskaradowy, nierzeczywisty, choc - czego byl s wiadomy - napelnil mu dusze nowym poczuciem dostojenstwa i wladzy. Jakie to dziwne, pomys lal, ze wykonane w pos piechu dzielo drogiego krawca z Placu Masek potrafi tak natychmiast zmienic osobowosc. Nie czul sie juz Hissune'em - obdartym, ale zaradnym ulicznikiem, nie czul sie Hissune'em - niepewnym siebie mlodym urzednikiem, byl teraz Hissune'em-sroka, Hissune'em-pawiem, Hissune'em - dumnym przyjacielem Koronala. A takze Hissune'em-spóznialskim. Jesli sie pospiesze, pomyslal, moge jeszcze dotrzec do Wielkiej Sali Pontifexa na czas. Ale wlas nie wtedy jego matka, Elsinome, powrócila z pracy, co spowodowalo kolejne niewielkie opóznienie. Weszla do pokoju - drobna, ciemnowlosa kobieta - i spojrzala na niego z przestrachem i zdumieniem, jakby dostrzegla schwytana przez kogos i uwolniona w ich skromnym mieszkanku komete. Jej oczy plonely, twarz jasniala w sposób, jakiego nigdy nie widzial. - Jakze wspaniale wygladasz, Hissunie! Jak wspaniale! Us miechnal sie i wykonal piruet, by w pelni zademonstrowac jej bogactwo stroju. - To niemal absurd, prawda? Wygladam jak rycerz, który wlasnie zjechal z Góry Zamkowej. - Wygladasz jak ksiaze! Wygladasz jak Koronal! - A tak, oczywiscie, Lord Hissune! Ale do tego potrzebowalbym raczej futra z gronostai, eleganckiego zielonego kubraka i moze jeszcze wielkiego blyszczacego wisiora ze znakiem gwiazdy na piersi. Na razie chyba wystarczy to, co juz mam, prawda? Rozes miala sie i - mimo zmeczenia - przytulila syna, porwala w objecia, zakrecila w rytmie szalonego tanca. A potem uwolnila go ze slowami: - Zrobilo sie pózno. Powinienes juz udac sie na uczte. - Racja, powinienem. - Hissune ruszyl w strone drzwi. - Jakie to dziwne, prawda, mamo? Zasiasc na uczcie przy stole Koronala, siedziec tuz przy Koronalu, odbyc wraz z nim wielki objazd, mieszkac na Górze Zamkowej... - Tak, to bardzo dziwne - przytaknela cicho Elsinome. Stanely obok siebie: Elsinome, Aihmoor i jego najmlodsza siostra Maraune. Hissune uroczyscie ucalowal kazda z nich. Usuwal sie, kiedy próbowaly go objac, bojac sie, by nie pogniotly mu szaty. Widzial, jak na niego patrzyly: jakby byl jakims pomniejszym bóstwem, a juz co najmniej Koronalem. Czul sie tak, jakby nie byl czlonkiem tej rodziny, jakby nie byl nim nigdy, jakby dzis po poludniu - i to tylko na chwile - spadl z nieba do tego skromnego mieszkania. Czasami sam czul sie tu niemal jak przybysz, który nie przezyl w tych kilku malych pokojach w zewnetrznym kregu Labiryntu osiemnastu lat zycia, lecz zawsze byl Hissune'em z Góry Zamkowej, rycerzem i wtajemniczonym, bywalcem na królewskim dworze, koneserem wszystkich jego rozkoszy. Glupota. Szalenstwo. Nie mozesz zapomniec, kim jestes i skad sie wziales, powiedzial do siebie. Trudno jednak nie zastanawiac sie nad zmianami, które nastapily w moim zyciu, myslal, schodzac na poziom ulicy nie konczacymi sie, kreconymi schodami. Tyle sie zmienilo. Niegdys wraz z matka pracowali na ulicach Labiryntu - ona zbierala korony u przechodzacych szlachciców “na glodne dzieci", on narzucal sie turystom jako przewodnik, za pól rojala, obiecujac pokazac wszystkie cuda podziemnego miasta. Teraz byl mlodym protegowanym Koronala, a ona, dzieki jego nowym kontaktom, opiekowala sie piwniczka w kawiarni na Dziedzincu Kul. A wszystko to dzieki szczesciu, dzieki nieprawdopodobnemu szczes ciu. Lecz czy bylo to tylko szczescie? - pomyslal Hissune. Ilez to lat minelo od dnia, w którym jako dziesiecioletni chlopiec narzucil swoje uslugi pewnemu wysokiemu jasnowlosemu mezczyznie? Rzeczywiscie, udalo mu sie, bo tym mezczyzna byl nikt inny jak Koronal Lord Valentine, obalony i wygnany. Przybyl do Labiryntu, szukajac pomocy Pontifexa w dzialaniach majacych na celu odzyskanie tronu. Samo to moglo jednak doprowadzic go donikad. Hissune czesto zapytywal sam siebie, co w nim bylo takiego, ze Koronal zwrócil na niego uwage, zapamietal go, znalazl juz po ponownym wstapieniu na tron, zabral z ulicy, dal prace w Domu Kronik, a teraz oferowal miejsce w gronie swych najblizszych wspólpracowników. Byc moze byla to bezczelnosc? Dowcip, swoboda zachowania, brak szacunku dla wielkosci, dla Koronalów i Pontifexów tego swiata, wyjatkowa, jak na dziesiecioletniego chlopca, zdolnosc troszczenia sie o siebie? Wlasnie to musialo wywrzec wrazenie na Lordzie Valentinie. Rycerze z Góry Zamkowej, myslal Hissune, sa tacy grzeczni, maja tak dworskie maniery. Musialem wydawac sie mu bardziej obcy niz Ghayrog. Ale przeciez w Labiryncie nie brakuje twardych dziesiecioletnich chlopaków. Kazdy z nich mógl zlapac Koronala za rekaw. Lecz to ja go zlapalem. Szczescie. Szczes cie. Hissune wyszedl na maly, brudny placyk przed domem. Przed nim rozciagaly sie waskie, krete uliczki Dziedzinca Guadelooma, gdzie przezyl cale swe zycie. Ponad jego glowa wznosily sie zrujnowane budynki, tysiacletnie, pochylone ze starosci, formowaly zewnetrzny krag tego swiata. W ostrym bialym swietle, az zbyt jaskrawym, trzeszczacym niemal od elektrycznego napiecia (caly ten krag Labiryntu skapany byl w jednakowym jaskrawym blasku, jakze róznym od lagodnego, zlotozielonego swiatla slonca, którego nie ogladano nigdy w podziemnym mies cie) obdrapane, szare mury starych gmachów emanowaly straszliwym zmeczeniem, jakby sam kamien czul wyczerpanie. Hissune zastanawial sie, dlaczego nigdy przedtem nie dostrzegl, jak brudne i zaniedbane jest miejsce, w którym mieszka. Przez plac przelewaly sie tlumy. Niewielu mieszkanców Dziedzinca Guadelooma spedzalo wieczory w swych mrocznych, malenkich mieszkankach. Ludzie woleli raczej wyjsc na plac i krecic sie po nim bez celu w chaotycznej, przypadkowej procesji. Hissune w swym lsniacym nowoscia ubraniu przebijal sie przez tlum, majac wrazenie, ze kazdy, z kim spotkal sie kiedys w zyciu, zastepuje mu teraz droge, gapi sie na niego, kpi z niego, krzywi sie na jego widok. Dostrzegl Vanimoona, który byl z nim w jednym wieku z dokladnos cia niemal co do godziny. Kiedys wydawal mu sie bliski jak brat. Byla tam takze jego siostra, smukla mala dziewczynka o migdalowych oczach, która wcale nie wydawala sie juz taka mala, i Heluan, i jego trzech poteznych braci, i Nikkilone, i drobniutki, wiecznie skrzywiony Ghinset, i Vroon o oczach jak koraliki, sprzedajacy korzenie ghumba w polewie, i Confalume kieszonkowiec, i dwie stare siostry Ghayrozki, które wszyscy podejrzewali o to, ze sa Metamorfkami, w co sam Hissune nigdy nie potrafil uwierzyc. I ten, i ów, i jeszcze ktos, a wszyscy gapili sie na niego, wszyscy pytali go w milczeniu: Czemu sie tak wystroiles, Hissunie? Skad ta pompa, ta s wietnosc? Niepewnie szedl przez plac, z rozpacza zdajac sobie sprawe, ze uczta juz sie prawdopodobnie zaczyna, ze czeka go jeszcze bardzo daleka droga w dól i ze wszyscy, których kiedykolwiek poznal, stoja przed nim z wytrzeszczonymi oczami. Vanimoon pierwszy krzyknal: - Dokad sie wybierasz, Hissunie? Na bal kostiumowy? - Chyba raczej na Wyspe, zagrac w klipe z Pania! - Nie! Zapoluje na smoki morskie z Pontifexem. - Przepusccie mnie - poprosil cicho Hissune, bo juz mocno na niego naciskali. - Przepusccie go, przepusccie! - powtórzyli radosnym chórem dawni przyjaciele, ale nie odsuneli sie. - Skad masz to wytworne ubranko? - spytal Ghisnet. - Wypozyczyl - stwierdzil Heluan. - Chyba raczej ukradl - powiedzial jeden z braci Heluan. - Znalazl pijanego rycerza w jednej z alejek i rozebral do gola! - Zejdzcie mi z drogi. - Hissune opanowal sie heroicznym wysilkiem woli. - Mam cos waznego do zrobienia. - Cos waznego! Cos waznego! - Ma audiencje u Pontifexa! - Pontifex pewnie zrobi z Hissune'a ksiecia! - Ksiaze Hissune! Ksiaze Hissune! - A czemu nie Lord Hissune? - Lord Hissune! Lord Hissune! W ich glosach bylo cos wstretnego. Otoczyli go, dziesieciu czy dwunastu, opanowani przez zawisc. Jego wspanialy strój, lancuch na ramionach, epolety, buty, plaszcz - tego juz bylo im za wiele, zbyt dobitnie swiadczylo to o przepas ci, jaka sie miedzy nimi otwarla. Za chwile zlapia go za tunike, zaczna szarpac lancuch. Hissune poczul pierwsze dotkniecie paniki. Glupota jest próbowac wytlumaczyc cos tlumowi, a jeszcze wieksza glupota jest próbowac wyrwac sie sila. Oczywiscie, nie nalezalo sie spodziewac, by policja Pontyfikatu patrolowala te dzielnice. Vanimoon stal najblizej. Wlasnie siegal ku Hissune'owi, jakby chcial go popchnac. Hissune cofnal sie, ale i tak brudne palce zostawily smugi na zielonym materiale plaszcza. Nagle poczul przyplyw wscieklosci. - Nie waz sie mnie dotykac! - krzyknal, czyniac w zlosci znak smoka morskiego. - Niech zaden z was nie wazy sie mnie tknac! Vanimoon rozes mial sie kpiaco i znów wyciagnal dlon. Hissune blyskawicznie zlapal go za nadgarstek i skrecil go z wielka sila. - Hej! Pusc! Zamiast puscic, Hissune poderwal ramie Vanimoona, wykrecil je i obrócil przeciwnika. Nie lubil bójek - byl na nie za niski, za lekki, polegal raczej na sprycie i szybkos ci, nie na sile - lecz rozgniewany potrafil dzialac blyskawicznie. Czul, ze drzy od naglego przyplywu energii. Niskim, napietym glosem powiedzial: - Jesli bede musial, Vanimoonie, zlamie ci reke. Zadnemu z was nie wolno mnie dotknac! - Boli! - Bedziesz trzymal rece przy sobie? - Nie znasz sie na zartach... Hissune poderwal ramie tak wysoko, jak tylko sie dalo bez zlamania. - Wyrwe ci je, jesli bede musial. - Pusc... pusc... - Bedziesz trzymac sie z dala ode mnie? - Tak! Dobrze! Pus cil Vanimoona i zlapal oddech. Serce bilo mu mocno, cialo ociekalo potem; nie chcial nawet pomyslec, jak teraz wyglada. I to po wszystkich troskliwych zabiegach Ailimoor! Vanimoon cofnal sie o krok; ponury, rozcieral nadgarstek. - Boi sie, ze zabrudze mu to jego ubranko. Nie chce miec na sobie brudu zwyklych ludzi - powiedzial. - Slusznie. A teraz zejdz mi z drogi. I tak juz sie spóznilem. - Pewnie na uczte z Koronalem, co? - Jakbys zgadl. Spóznilem sie na uczte z Koronalem. Vanimoon i inni wytrzeszczyli na niego oczy; mialy one wyraz jednoczesnie kpiacy i przerazony. Hissune przecisnal sie miedzy nimi i ruszyl przez plac. Wieczór zaczal sie bardzo zle, pomyslal. 3 Pewnego dnia pózna wiosna, gdy slonce wydawalo sie wisiec nieruchomo nad Góra Zamkowa, Koronal Lord Valentine radosnie galopowal po usianych rozkwitajacymi kwiatami lakach przy poludniowym skrzydle Zamku. Byl sam, nie zabral ze soba nawet swej towarzyszki zycia, Lady Carabelli. Czlonkowie rady protestowali stanowczo za kazdym razem, gdy wyjezdzal gdziekolwiek bez ochrony, nawet gdy dzialo sie to w obrebie Zamku, nie mówiac juz o otaczajacych go terenach. Gdy tylko pojawial sie ten problem, Elidath uderzal zacisnieta piescia w dlon, a Tunigorn prostowal sie na cala wysokosc, jakby mial zamiar zagrodzic Valentine'owi droge wlasnym cialem. Z kolei maly Sleet, czerwony z wscieklosci, przypominal Koronalowi, ze wrogowie juz raz go pokonali i moga pokonac po raz drugi. - Przeciez na Górze Zamkowej bede z pewnoscia bezpieczny - upieral sie Valentine. Lecz oni zawsze stawiali na swoim - az do dzis. Twierdzili, ze najwazniejsze jest bezpieczenstwo Koronala Majipooru. Gdziekolwiek wiec wyjezdzal Lord Valentine, zawsze byli przy nim Elidath albo Tunigorn, albo Stasilane - tak jak wówczas, gdy bawili sie razem, bedac dziecmi - a w dodatku, zachowujac pelen szacunku dystans, jechalo za nimi bezustannie kilku czlonków jego osobistej ochrony. Tym razem jednak Valentine'owi udalo sie zmylic czujnosc wszystkich. Nie byl calkiem pewien, jak tego dokonal, lecz kiedy póznym rankiem opadla go nieodparta chec, by gdzies wyjechac, poszedl po prostu do znajdujacych sie w poludniowym skrzydle stajni, bez pomocy chlopca stajennego osiodlal wierzchowca, przejechal po wylozonym zielonymi ceramicznymi kafelkami, dziwnie pustym Placu Dizimaule'a i dalej, pod lukiem bramy, na wspaniale pola lezace po obu stronach gos cinca Grand Calintane. Nikt go nie zatrzymal. Nikt go nawet nie zawolal. Czul sie tak, jakby za pomoca jakiejs czarodziejskiej sztuczki stal sie niewidzialny. Nareszcie wolny, chocby tylko na godzine, moze na dwie godziny! Koronal odrzucil glowe i rozesmial sie tak, jak nie s mial sie juz od bardzo dawna. Uderzyl pietami wierzchowca, pognal przez laki tak szybko, ze kopyta wielkiego fioletowego zwierzecia wydawaly sie nie dotykac miliardów kwitnacych wokól kwiatów. To jest dopiero zycie! Obejrzal sie przez ramie. Fantastycznie wielka, zdumiewajaca i nierzeczywista bryla Zamku malala, choc i z tej odleglosci wydawala sie ogromna, zaslaniala pól horyzontu - gigantyczna budowla, liczaca jakies czterdziesci tysiecy sal, wygladala jak potwór, który rozsiadl sie na szczycie Góry. Valentine nie przypominal sobie, by od czasu ponownego objecia wladzy kiedykolwiek wyprawil sie z Zamku bez ochrony, sam. Nie zdarzylo sie to ani razu! No, przynajmniej udalo mu sie to teraz. Obejrzal sie w lewo - widzial tam trzydziestopieciomilowe zbocze Góry, opadajace pod oszalamiajacym katem i blyszczace w dole miasto rozkoszy, Morpin Wysoki: siec lekkich zlotych nici. A jakby tam zjechac, zabawic sie, chocby przez dzien? Czemu nie? Byl wolny! Moze pojechac i dalej, zrobic sobie spacer ogrodami Bariery Tolignara, przechadzac sie miedzy halatyngami, tanigalami i sithereelami, moze wrócic z zatknietym za kapelusz, jak pióro, kwiatem alabandyny. Czemu nie? Ten dzien nalezy do niego! Moze pojechac do Furbile, zdazy akurat na pore karmienia kamiennych ptaków, moze pojechac do Stee, napic sie zlotego wina na szczycie Wiezy Timina, moze pojechac do Bombifale, do Peritole, do Banglecode... Wierzchowiec zdola poniesc go wszedzie. Pedzil przed siebie godzine, i jeszcze godzine, bez najmniejszych oznak zmeczenia. Kiedy Valentine dojechal do Morpin Wysokiego, zatrzymal sie przy Fontannach Confalume'a, z których strumienie barwionej wody, cienkie jak ostrza wlóczni, bily w góre na kilkanascie metrów, dzieki magicznym sztuczkom starozytnych nie tracac ksztaltów, i ruszyl dalej na piechote, az doszedl do lustrzanego s lizgu, na którym on i Voriax jako chlopcy tak czesto sprawdzali swa zrecznosc. Nikt nie zwrócil na niego uwagi, gdy rozpoczal zjazd, jakby ludzie uwazali za niegrzeczne gapienie sie na próbujacego sil w zjezdzie Koronala albo jakby nadal otaczala go dziwna aura niewidzialnos ci. Wydawalo mu sie to osobliwe, lecz nie niepokojace. Kiedy skonczyl sie s lizgac, pomyslal, ze moze pójsc do tuneli mocy lub na silownie, lecz nagle doszedl do wniosku, ze równie milo bedzie kontynuowac wedrówke i w chwile pózniej znów siedzial na grzbiecie wierzchowca, jadac do Bombifale. To w Bombifale - starozytnym i jednym z najpiekniejszych miast, otoczonym murami z piaskowca o glebokim odcieniu starej czerwieni, murami zwienczonymi jasnymi, spiczastymi wiezami, pieciu przyjaciól znalazlo go kiedys , dawno temu, gdy spedzal samotnie wakacje. Siedzial w gospodzie o onyksowych i alabastrowych sklepionych s cianach, a kiedy przywital ich, zaskoczony i rozradowany, przyjaciele uklekli, czyniac znak gwiazdy i krzykneli: “Valentine! Lord Valentine! Niech zyje Lord Valentine!" Najpierw pomyslal, ze kpia sobie z niego, nie byl bowiem wladca, lecz mlodszym bratem panujacego. Wiedzial, ze nigdy nie bedzie rzadzil, i nie pragnal korony. I chociaz byl czlowiekiem, który trudno wpadal w gniew, rozgniewal sie wówczas, bo nie powinni mu przeszkadzac, strojac sobie tak okrutne figle. Lecz potem zauwazyl, jak blade sa ich twarze, jaki dziwny maja wyraz ich oczy, i gniew wyparowal z niego, zastapiony przez zal i strach. W ten wlas nie sposób dowiedzial sie o s mierci swojego brata Voriaxa i o tym, ze zostal wybrany na Koronala na jego miejsce. Teraz w Bombifale, co do dnia dziesiec lat pózniej, mial wrazenie, ze co trzeci mijany mezczyzna ma twarz Voriaxa: czarna brode, stanowcze spojrzenie, rumiane policzki. Sprawialo mu to przykrosc, wiec szybko wyjechal z miasta. Nie zatrzymywal sie wiecej, bo tyle jeszcze zostalo do zobaczenia, tyle setek mil musial przejechac. Jechal wiec, mijal miasto za miastem, spokojny, szczesliwy, jakby plynal, jakby lecial niczym ptak. Od czasu do czasu rozposcieral sie przed nim wspanialy widok na cala Góre, z Piecdziesiecioma Miastami widocznymi jakims cudem wszystkie razem i kazde z osobna, z nielicznymi miejscowosciami polozonymi u stóp Góry, z Szescioma Rzekami, z szeroka równina Alhanroel biegnaca az do Morza Wewnetrznego. Jakiez to wszystko bylo wspaniale, jakie ogromne! Majipoor! Bez watpienia najpiekniejszy ze s wiatów zasiedlonych przez ludzi w ciagu tych tysiecy lat, odkad zaczeli opuszczac Stara Ziemie. I caly oddany jemu w opieke. Byla to odpowiedzialnosc, której nigdy nie mial zrzucic ze swych barków. Lecz gdy tak jechal przed siebie, poczul, jak w jego duszy rodzi sie i narasta cos tajemniczego. Powietrze zrobilo sie ciemniejsze i chlodne, co wydalo mu sie dziwne - klimat Góry Zamkowej kontrolowano i stale panowala tam cudowna wiosna. Wtem poczul na policzku cos jakby zimna plwocine; rozejrzal sie, szukajac napastnika, ale nikogo nie dostrzegl, a potem znów jakby ktos splunal mu w twarz, i jeszcze raz... To snieg, zorientowal sie w koncu, to s nieg niesiony przez silny, mrozny wiatr. Snieg? Snieg na Górze Zamkowej? Mrozny wiatr? Dzialo sie cos jeszcze gorszego. Ziemia stekala jak monstrum rodzace innego potwora. Wierzchowiec, zawsze tak mu posluszny, teraz stanal deba i chrapnal dziwnie, jakby jeczal; powoli potrzasal glowa, jakby byl czyms straszliwie zdziwiony. Valentine uslyszal donos ny, choc odlegly grzmot, a potem, blizej, dziwny trzask. Dostrzegl, jak w ziemi pojawiaja sie szczeliny. S wiat chwial sie i kolysal. Trzesienie ziemi? Góra chwiala sie niczym maszt statku lowców smoków na suchym, goracym wietrze z poludnia. Samo niebo, ciemne, olowiane, jakby nagle nabralo ciezaru. Co sie dzieje? Och, dobra Pani, moja matko, co dzieje sie z Góra Zamkowa? Valentine czepial sie rozpaczliwie szalejacego, stajacego deba wierzchowca. Wydawalo sie, ze caly swiat rozpada sie w proch i pyl, rozlatuje sie, ginie. Jego zadaniem bylo utrzymac go w calosci, tulic gigantyczne kontynenty do piersi, pilnowac, by morza nie wystapily z brzegów, powstrzymywac rzeki, w bezmyslnej furii zdolne niszczyc miasta... A tego w zaden sposób nie mógl dokonac. Zbyt wielkie bylo to zadanie dla jednego czlowieka. Potezne sily wyrzucaly w powietrze cale prowincje, które spadajac, miazdzyly polacie kraju. Wyciagnal reke, by przytrzymac lady na ich wlasciwych miejscach. Zalowal, ze nie ma zelaznych obreczy, którymi móglby je opasac, umocowac. Lecz tego nie byl w stanie dokonac. Ziemia drzala, falowala, rozpadala sie, kleby czarnego pylu zakryly oblicze slonca, a on nie potrafil powstrzymac konwulsji swiata. Jeden czlowiek nie mógl pomóc gigantycznej planecie, nie mógl powstrzymac jej cierpien. Valentine zawolal przyjaciól: - Elidath! - krzyknal. - Lisamon! Cisza. Wzywal ich raz po raz, lecz jego glos nikl w huku i trzasku. Swiat stracil swa stabilnosc. Valentine czul sie tak, jakby zjezdzal korytarzem luster w Morpin Wysokim. Trzeba w nim poruszac sie szybko i zrecznie, by utrzymac równowage na s lizgajacych sie, wirujacych i falujacych plytach; teraz zas mial wokól siebie kompletny chaos, jakby wyrwano same korzenie swiata. Wstrzasy zwalily go z wierzchowca, toczyl sie i przewracal, z calej sily wbijal palce w miekka ziemie, by nie zsunac sie do otwierajacych sie nieustannie szczelin, z których dobiegal go straszny s miech i bilo fioletowe swiatlo, jak gdyby slonce zostalo pochloniete przez planete Majipoor. Nad nim, w powietrzu, unosily sie zagniewane twarze, twarze, które niemal rozpoznawal, lecz gdy tylko przygladal sie którejs uwazniej, natychmiast sie zmieniala - oczy stawaly sie nosami, nosy - uszami. Nagle, za tymi koszmarnymi twarzami dostrzegl inna. Te juz znal: ls niace kasztanowate wlosy, lagodne, cieple oczy. Pani Wyspy, jego droga matka. - Wystarczy - powiedziala. - Przebudz sie, Valentine. - Czyzbym snil? - Oczywiscie. - A wiec powinienem spac dalej i dowiedziec sie wszystkiego, czego sie da, z tego snu. - Moim zdaniem dowiedziales sie juz wszystkiego, czego potrzeba. Przebudz sie. To prawda. Mial dosc tej wiedzy. Nie wytrzymalby jej wiecej. Tak jak nauczono go dawno temu, wyrwal sie z toni nieoczekiwanego snu i usiadl, mrugajac nieprzytomnie, walczac z ospaloscia i zmieszaniem. Nadal mial przed oczyma duszy obrazy gigantycznego kataklizmu, choc powoli orientowal sie, ze wszystko jest w porzadku. Lezal na pieknie zdobionej kanapie w pokoju o zielonych i zlotych scianach. Co powstrzymalo trzesienie ziemi? Gdzie jego wierzchowiec? Jakim cudem sie tu znalazl? Ach, to oni! Obok kanapy kleczy blady, szczuply, bialowlosy mezczyzna, którego policzek zdobi postrzepiona blizna. Sleet. A z tylu stoi Tunigorn, zmarszczony; jego ciezkie brwi ukladaja sie w jedna linie. - Spokojnie, spokojnie - powiedzial Sleet. - Juz wszystko dobrze. Przebudziles sie, panie. Przebudzil sie? Czyzby wiec byl to sen, zwykly sen? Najwyrazniej tak. Nie znajdowal sie nawet na Górze Zamkowej. Nie bylo sniezycy, trzesienia ziemi, klebów kurzu przyslaniajacego slonce. Sen, tak, sen! Lecz jakze straszny, przerazajaco rzeczywisty, tak potezny, ze az trudno bylo powrócic do rzeczywistosci. - Gdzie jestem? - W Labiryncie, panie. - Gdzie? W Labiryncie? - Czyzby duchy jakies przeniosly go tu we s nie z Góry Zamkowej? Valentine poczul, jak czolo zrasza mu pot. Labirynt? Ach, tak. Poczul, jakby ktos chwycil go za gardlo. Labirynt, tak. Juz sobie przypomnial. Oficjalna wizyta, z której, dzieki niech beda Bogini, pozostal juz tylko ten ostatni wieczór. Trzeba tylko zniesc jeszcze te koszmarna uczte. Nie uda mu sie jej uniknac. Labirynt, Labirynt, straszny Labirynt. Byl w Labiryncie, na najnizszym poziomie. Sciany sali, w której spal, ozdobiono pieknymi freskami przedstawiajacymi Zamek, Góre, Piecdziesiat Miast. Te sceny, tak urocze, teraz wydawaly mu sie kpina. Jakze daleko stad do Góry Zamkowej, jak daleko do slodkiego blasku slonca. Jakie to przykre, pomyslal, ze snu zwiastujacego zniszczenie i zaglade przebudzic sie w najbardziej ponurym miejscu na swiecie! 4 Siedemset mil na wschód od lsniacego, krystalicznego miasta Dulorn, w podmoklej dolinie znanej jako Dolina Prestimio na, gdzie kilkaset rodzin Ghayrogów na rozrzuconych daleko od siebie plantacjach uprawialo lusavender i ryz, zblizala sie pora pólrocznych zniw. Lsniace, grube, czarne straki lusavenderu, niemal calkowicie dojrzale, zwisaly gesto z przygietych lodyg, sterczacych z pograzonych pod woda pól. Aximaan Threysz, najstarsza i najlepsza sposród wszystkich, którzy w tej okolicy uprawiali lusavender, czekala na ten zbiór jak na zaden inny w ciagu ostatnich dziesiecioleci. Eksperymenty z protoplastycznym powiekszaniem ros lin, rozpoczete przed trzema sezonami pod kierunkiem rzadowego agenta rolnego, mialy zaowocowac w tym roku. W tym roku wszystkie swe pola poswiecila nowemu gatunkowi lusavenderu; straki, niemal dwukrotnie wieksze od normalnych, byly juz w pelni dojrzale. Nikt inny w Dolinie nie odwazyl sie na takie ryzyko. Czekano, jak powiedzie sie Aximaan Threysz. Wkrótce bedzie juz wiadomo, jej sukces stanie sie oczywisty i inni farmerzy zaplacza rzewnymi lzami, kiedy wejdzie na rynek tydzien przed nimi, z niemal dwukrotnie wiekszymi zbiorami! Stala w blocie na granicy pola, wpychajac palcowate wyrostki w najblizsze straki, próbujac zdecydowac, kiedy rozpoczac zniwa, gdy jeden z synów jej najstarszego potomka przybiegl, krzyczac: - Tata kazal ci powiedziec, co wlasnie uslyszal w miescie! Agent rzadowy wyruszyl z Mazadone. Jest juz w Helkaplod. Jutro rusza do Sijaneel. - A wiec dotrze do Doliny Dnia Drugiego - rzekla Aximaan Threysz. - Swietnie, doskonale. - Jej rozwidlony jezyk poruszyl sie szybciej. - Biegnij, chlopcze, do ojca. Powiedz mu, ze wyprawimy uczte na czesc agenta w Dzien Morza, a zniwa rozpoczniemy w Dniu Czwartym. Chce, zeby cala rodzina zebrala sie w domu na plantacji. No, biegnij, synku. Plantacja byla wlasnoscia rodziny Aximaan Threysz od czasów Lorda Confalume'a. Miala ksztalt nieregularnego trójkata, przylegajacego jednym, majacym okolo pieciu mil bokiem do brzegu Rzeki Havilbove'a. Drugi bok ciagnal sie na poludniowy wschód az do granicy Parku Lesnego Mazadonne, trzeci biegl z powrotem w strone rzeki, na pólnoc. Wewnatrz tych granic Aximaan Threysz rzadzila, niczym wladca absolutny, swymi piecioma synami i dziewiecioma córkami, wnukami, których nie potrafila sie juz doliczyc, oraz mniej wiecej dwudziestoma Vroonami i Liimenami pracujacymi na polach. Kiedy mówila “pora sadzic", wszyscy wychodzili na pola i sadzili, a kiedy mówila “nadeszly zniwa", wszyscy wychodzili w pole i zbierali plony. W wielkim domu, stojacym na granicy androdragmowego lasku, kolacje podawano, gdy zasiadala przy stole - niezaleznie od tego, która byla godzina. Nawet pora snu rodziny zalezala od niej - Ghayrogi hibernuja, lecz cala rodzina nie mogla przeciez zasnac naraz. Najstarszy syn wiedzial, ze nie wolno mu spac przez pierwsze szesc tygodni corocznego snu matki; najstarsza córka czuwala przez pozostale szesc. Aximaan Threysz rozkazywala innym czlonkom rodziny, kiedy maja spac, a kiedy czuwac, kierujac sie tym, co uwazala za wlasciwe dla dobra plantacji. Nikt nigdy nie podwazyl zadnego jej twierdzenia. Nawet gdy byla mloda - nieprawdopodobnie dawno temu, Ossier byl wtedy Pontifexem, a mlody Tyeveras Koronalem - zwracano sie do niej o rade w potrzebie. Tak postepowal jej ojciec, a nawet jej partner. Przezyla ich obu, przezyla tez niektóre ze swych dzieci. Koronalowie przychodzili i odchodzili, a Aximaan Threysz trwala. Jej twarda luska nie blyszczala juz, stala sie fioletowa ze starosci; wijace sie, grube weze wlosów z czarnych zmienily sie w szare; chlodne, nie mrugajace zielone oczy byly zacmione, pokryte bielmem - a jednak Aximaan Threysz nadal kierowala zyciem farmy. Na jej ziemi nie moglo wyrosnac nic szczególnie wartosciowego, z trudem udawaly sie ryz i lusavender. Przez ogromna Rozpadline gwaltowne deszcze pólnocy mialy latwy dostep do prowincji Dulorn i choc miasto Dulorn lezalo w suchym rejonie, ziemie na zachodzie, odpowiednio nawadniane i drenowane, byly zyzne, bogate. Lecz wokól Doliny Prestimiona, po wschodniej stronie Rozpadliny, wygladalo to zupelnie inaczej. Ciezka, niebieskawa gleba byla wilgotna, blotnista. Postepujac bardzo ostroznie, zwracajac wielka uwage na pory roku, pod koniec zimy, tuz przed wiosennymi powodziami mozna bylo sadzic ryz, a pózna wiosna i jeszcze raz wczesna jesienia, lusavender. Nikt w okolicy nie rozumial rytmu natury lepiej niz Aximaan Threysz i tylko najbardziej lekkomyslni farmerzy sadzili, nim ona zaczynala to robic. Choc taka wladcza, wrecz oniesmielajaca prestizem i autorytetem, Aximaan Threysz miala jedna ceche, której ludzie z Doliny nie potrafili zrozumiec: cenila miejscowego agenta rolnego, jakby byl zródlem wszelkiej madrosci, a ona jego skromna uczennica. Dwa lub trzy razy w roku agent przybywal ze stolicy prowincji, Mazadonne, objezdzajac blotniste farmy i pierwsza noc w Dolinie spedzal zawsze u Aximaan Threysz. Przyjmowala go w swym wielkim domu, otwierala flaszki wina z ognistej palmy i najlepszego nyiku, wysylala wnuki nad Rzeke Havilbove'a, by nalapaly smakowitych, malych hiktiganów, przemykajacych sie miedzy kamieniami w jeziorku, do którego spadal wodospad, kazala przyrzadzac zamrozone steki z bidlaka na aromatycznym drewnie thwale, a po zakonczeniu uczty odchodzila z agentem na bok i cala noc spedzala na rozmowie o nawozach, szczepieniu i maszynach zniwnych. Obok nich siedzialy jej córki, Heynok i Jarnok, zapisujac dokladnie kazde wypowiedziane slowo. Dziwilo wszystkich to, ze Aximaan Threysz, z pewnos cia wiecej wiedzaca o uprawie lusavenderu niz jakakolwiek zyjaca na Majipoorze istota, w ogóle zwracala uwage na to, co ma do powiedzenia jakis drobny rzadowy urzedniczyna. Lecz jej rodzina wiedziala, o co chodzi. “Mamy swoje sposoby i uzywamy wylacznie ich - powtarzala Threysz. - Robimy, co robilis my zawsze, poniewaz to sie nam w przeszlos ci oplacalo. Sadzimy, pielegnujemy sadzonki, dogladamy dojrzewajacych roslin, zbieramy plony, a potem zaczynamy wszystko od poczatku. Kiedy zbiór nie jest mniejszy niz zeszloroczny, uwazamy, ze sie nam udalo. Lecz w rzeczywistosci jest wrecz przeciwnie - ponosimy kleske, jesli tylko dorównujemy temu, co bylo. Na swiecie nic nie jest nieruchome; kiedy stoi sie nieruchomo, tonie sie w blocie". Tak wiec Aximaan Threysz prenumerowala pisma rolnicze, od czasu do czasu posylala któregos z wnuków na studia i bardzo uwaznie sluchala tego, co mial do powiedzenia agent. Co roku wprowadzala na farmie jakies drobne udoskonalenie, co roku zbierala wiecej worków nasion lusavenderu, które sprzedawala w Mazadonne; w magazynach na jej farmie kopce lsniacych ziaren ryzu wznosily sie coraz wyzej i wyzej. Przeciez zawsze mozna nauczyc sie, jak cos robic lepiej, a Aximaan Threysz robila wszystko, by posiasc jak najwiecej wiedzy. “My jestesmy Majipoorem - powtarzala czesto. - Wielkie miasta zbudowano na fundamentach z ziaren zboza. Bez nas Ni-moya, Pidruid i Khyntor bylyby pustyniami. Miasta rosna z roku na rok, wiec musimy pracowac coraz ciezej, by je wyzywic, prawda? Nie mamy wyboru, taka jest wola Bogini. Nieprawdaz?" Przezyla pietnastu, a moze i dwudziestu agentów. Przybywali jako mlodzi ludzie, pelni nowych pomyslów, lecz na ogól ogarniala ich niesmialosc w jej obecnosci. - Nie wiem, czego móglbym pania nauczyc - mówil niemal kazdy. - To ja powinienem uczyc sie od pani, Aximaan Threysz. Musiala powtarzac w kólko te same slowa, musiala ich osmielac, przekonywac, ze rzeczywiscie interesuje sie nowinkami. Kiedy odchodzil stary agent, a na jego miejsce przychodzil nowy, powtarzaly sie zawsze te same klopoty. Im bardziej sie starzala, tym trudniej przychodzilo jej nawiazywac kontakty z mlodymi; nim wreszcie zdolala je zadzierzgnac, mijaly czasami lata. Lecz nie miala zadnych problemów z Calimanem Haynem, kiedy objal stanowisko przed dwoma laty. Hayn byl mlody, mial moze trzydziesci, czterdziesci, a moze piecdziesiat lat - wszyscy ludzie przed siedemdziesiatka wydawali sie jej teraz mlodzi - i zdumiewajaco bezposredni, nawet niedbaly w zachowaniu, co od razu sie jej spodobalo. Nie zdradzal strachu, spotykajac sie z nia, i nawet nie próbowal prawic jej grzecznosci. - Poinformowano mnie - powiedzial prosto z mostu, nie dluzej niz po dziesieciu minutach od chwili, gdy spotkali sie po raz pierwszy - ze jest pani osoba najbardziej sklonna do wypróbowywania nowos ci. Co powiedzialaby pani na zabieg, który dwukrotnie powieksza nasiona lusavenderu, nie pogarszajac ich smaku? - Powiedzialabym, ze ktos próbuje zamieszac mi w glowie. Brzmi to zbyt pieknie, by bylo prawdziwe. - A jednak taki zabieg jest mozliwy. - Doprawdy? - Jestes my gotowi do przeprowadzenia doswiadczen w ograniczonym zakresie. Ze sprawozdan pozostawionych przez moich poprzedników dowiedzialem sie, ze nie boi sie pani eksperymentów. - Nie boje sie - przyznala Aximaan Threysz. - Jaki to zabieg? - Nazywa sie to - wyjas nil jej agent - powiekszaniem protoplazmatycznym. Uzywa sie enzymów w celu rozpuszczenia blony komórek roslin, a potem wprowadza material genetyczny. Materialem tym mozna nastepnie manipulowac, w wyniku czego materia komórkowa, protoplazma, umieszczona zostaje w kulturze umozliwiajacej odbudowe blony. Z pojedynczej komórki mozna wyhodowac ros line o znacznie lepszej charakterystyce. - Mys lalam, ze taka wiedza zostala na Majipoorze zapomniana przed tysiacami lat. - Lord Valentine sprzyja odrodzeniu starozytnej nauki. - Lord Valentine? - Tak, Koronal - powiedzial Caliman Hayn. - Ach, Koronal! - Aximaan Threysz opuscila wzrok. Valentine? Valentine? Miala wrazenie, iz Koronal nazywa sie Voriax, ale kiedy sie nad tym zastanowila, przypomniala sobie, ze Voriax zginal. Tak, na jego miejsce przyszedl Valentine, cos o tym slyszala. Czy to nie temu Valentine'owi przydarzylo sie cos dziwnego, czy to nie on zamienil sie na cialo z innym czlowiekiem? Tak, to chyba on. Lecz ludzie tacy jak Koronalowie nie znaczyli wiele dla Aximaan Threysz, która nie opuscila Doliny Prestimiona od dwudziestu, a moze juz trzydziestu lat i której Góra Zamkowa i jej wladcy wydawala sie tak daleka, ze mogla równie dobrze nalezec do legendy. Aximaan Threysz obchodzila uprawa ryzu i lusayenderu. Rzadowe laboratoria botaniczne - wyjasnil jej Caliman Hayn - wyhodowaly wzbogacona sklonowana odmiane lusavenderu i teraz trzeba wypróbowac jej przydatnosc w praktyce gospodarstwa rolnego. Poprosil Aximaan Threysz, by wspólpracowala z nim przy eksperymentach, a w zamian za to zobowiazal sie nie udostepniac odmiany nikomu w Dolinie, póki farma Threysz nie przestawi sie na jej produkcje. Takiej pokusie nie sposób sie oprzec. Przyjela od agenta worek zaskakujaco wielkich nasion, blyszczacych i ogromnych jak oko Skandara, i zasadzila je na odleglym polu, by nie skrzyzowaly sie przypadkiem z normalnymi roslinami. Nasiona zakielkowaly doskonale, a gdy wyrosly, róznily sie od normalnych ros lin wylacznie tym, ze ich lodygi byly dwu- lub nawet trzykrotnie grubsze. Kiedy zakwitly, pofaldowane fioletowe kwiaty okazaly sie ogromne, wielkie jak talerze, straki tez byly dlugie. Zebrano z nich wielki plon gigantycznych nasion. Aximaan Threysz chciala ich uzyc przy jesiennych siewach, obsadzic wszystkie pola nowa odmiana, by na wiosne dysponowac zbiorem wielokrotnie wiekszym od normalnego, lecz tego zrobic nie mogla, zgodzila sie bowiem oddac wiekszosc z nich Calimanowi Haynowi, celem przeprowadzenia badan laboratoryjnych w Mazadone. Zostalo jej tyle, by obsiac moze piata czesc ziemi. Tym razem poproszono ja jednak, by wysiala wieksze nasiona wraz z mniejszymi, celem doprowadzenia do krzyzówek; powiekszanie uwazano za ceche dominujaca, lecz nigdy nie wypróbowano tego na duza skale. Choc Aximaan Threysz zabronila rodzinie rozmawiac o eksperymencie w Dolinie, utrzymanie prób w tajemnicy przed innymi farmerami okazalo sie niemozliwoscia. Grubych, wysokich roslin drugiej generacji, które nagle wyrosly na jej polach, nie udalo sie ukryc i w jakis sposób wiadomosc o tym, co dzieje sie na jej farmie, rozeszla sie po okolicy. Zadziwieni sasiedzi wpraszali sie do niej sami, po czym stawali, w zdumieniu gapiac sie na pole. Lecz mieli swe podejrzenia. “Takie ros liny - mówili niektórzy - wyjalowia ziemie w dwa, trzy lata. Jes li Threysz nie przestanie, jej farma zmieni sie w pustynie". Inni byli pewni, ze wielkie nasiona okaza sie niesmaczne, gorzkie. Mniejszosc twierdzila, ze jak dotad Aximaan Threysz na ogól wiedziala, co robi, ale nawet ci, co tak mówili, z radoscia odstepowali jej zaszczyt uczestnictwa w pionierskim eksperymencie. Zima zebrano plony: normalne nasiona poszly na sprzedaz, wielkie zapakowano w worki i przygotowano do siewu. Trzeci sezon mial byc decydujacy, poniewaz niektóre wielkie nasiona pochodzily z ros lin klonowanych, a inne, prawdopodobnie wiekszosc, z hybryd normalnego i powiekszonego lusavenderu. Nikt tak naprawde nie wiedzial, jaka okaze sie wartosc tych hybryd. Przy koncu zimy nadszedl czas sadzenia ryzu. Kiedy skonczono z ryzem, wyzsze, suchsze ziemie plantacji przyjely nasiona lusavenderu; przez cala wiosne i cale lato Aximaan Threysz obserwowala rosnace grube lodygi, rozwijajace sie wielkie kwiaty, pojawiajace sie i ciemniejace ogromne straki. Od czasu do czasu otwierala jeden z nich i patrzyla na miekkie, zielone nasiona. Bez watpienia beda duze. Ale smak? Co sie stanie, jesli zabraknie im smaku lub beda niesmaczne? Zaryzykowala dla nich caloroczne plony. Cóz, juz wkrótce otrzyma odpowiedz na wszystkie pytania. W sobote dostala wiadomosc, ze agent nadjezdza i przybedzie na plantacje, tak jak sie spodziewala, Dnia Drugiego. Lecz przy okazji uslyszala takze zaskakujace i niepokojace wiesci, gdyz agentem, który mial przybyc, nie byl Caliman Hayn, lecz ktos nazywajacy sie Verewain Noor. Aximaan Threysz nie potrafila tego zrozumiec. Hayn byl zbyt mlody, by odejsc na emeryture. Nie podobalo sie jej, ze znikl akurat teraz, kiedy eksperyment zblizal sie do konca. Verewain Noor okazal sie mlodszy nawet od Hayna i nuzaco uprzejmy. Natychmiast zaczal opowiadac, jakim zaszczytem jest dla niego to spotkanie, uzywajac wszystkich zwyczajowych komplementów. Przerwala mu. - A gdzie ten poprzedni? - spytala. Noor wyjasnil, ze najwyrazniej nikt nie ma o tym pojecia. Niezbyt przekonujaco tlumaczyl, ze Hayn znikl bez uprzedzenia trzy miesiace temu, nic nikomu nie mówiac i zwalajac innym na glowe nieprawdopodobny urzedowy balagan. - Ciagle staramy sie to rozgryzc - powiedzial. - Najwyrazniej prowadzil jakies eksperymenty, ale nie wiemy jakie i z kim... - Jeden z jego eksperymentów odbyl sie tu - poinformowala go chlodno Aximaan Threysz. - Polowe badania powiekszonego protoplastycznie lusavenderu. - Niczego mi nie oszczedzisz, Bogini - jeknal Noor. - Na ile prywatnych badan Hayna mam sie jeszcze natknac! Protoplastycznie powiekszony lusavender, mówi pani? - Powiedzial pan to tak, jakby nigdy nie slyszal o czyms podobnym. - Slyszec slyszalem. Ale wlas ciwie nie wiem, o co chodzi. - Wiec prosze za mna - powiedziala i ruszyla przed siebie na pola lusavenderu, mijajac tarasy, na których rósl siegajacy juz do pasa ryz. Zla, sadzila wielkimi krokami, a mlody agent z trudem za nia nadazal. Idac, opowiadala mu o worku wielkich nasion, które przyniósl jej Hayn, o wysadzeniu sklonowanych roslin na polach, o skrzyzowaniu ich z normalna odmiana, o generacji hybryd dojrzewajacych na jej farmie. Po krótkiej chwili byli juz na miejscu. Nagle zatrzymala sie, zdumiona, przerazona. - Pani, ustrzez nas! - krzyknela. - Co sie stalo? - Patrz, czlowieku! Patrz! Ten jeden, jedyny raz doskonale wyczucie czasu opus cilo Aximaan Threysz. Najzupelniej nieoczekiwanie hybryda lusayenderu zaczela wysiewac sie dwa tygodnie za wczesnie. Pod goracym sloncem lata wielkie straki pekaly i otwieraly sie z obrzydliwym dzwiekiem przypominajacym chrzest pekajacych kosci. Wielkie nasiona wylatywaly z sila karabinowej kuli, lecialy w powietrzu pietnascie, dwadziescia jardów i ginely w blocie pokrywajacym zalane pola. Nic nie bylo w stanie zatrzymac tego procesu; w ciagu godziny otworza sie wszystkie, zbiór bedzie stracony. Lecz nie to bylo najgorsze. Ze straków wylatywaly nie tylko nasiona, lecz takze drobny brazowy pyl, który Aximaan Threysz znala az za dobrze. Rozpaczliwie pobiegla na pole, nie zwracajac uwagi na nasiona, bolesnie raniace jej luske. Chwycila strak, który sie jeszcze nie otworzyl, i rozerwala go; ku jej twarzy uniosla sie chmurka brazowego pylu. Tak! Tak! Sniec lusavenderowa! Kazdy strak zawieral co najmniej lyzeczke zarodników; pod wplywem ciepla straki rozpadaly sie jedne po drugich i brazowe zarodniki unosily sie w powietrzu jak mgielka poruszana lekkim wiatrem. Verewain Noor takze zorientowal sie, co sie dzieje. - Prosze zawolac robotników! - krzyknal. - Trzeba spalic to pole. - Za pózno - powiedziala grobowym glosem Aximaan Threysz. - To beznadziejne. Za pózno, za pózno, za pózno! Co je teraz powstrzyma? Jej ziemia zostala bezpowrotnie zarazona. W ciagu godziny to samo czeka cala doline. - To juz sie stalo, nie rozumie pan? - Przeciez sniec lusavenderowa zwalczono dawno temu. Slowa Noora zabrzmialy wrecz idiotycznie. Aximaan Threysz skinela glowa. Az za dobrze pamietala te czasy: plomienie pozerajace pola, hodowanie odpornych odmian, zabijanie roslinek majacych cechy genetyczne sprzyjajace smiercionosnemu grzybkowi. Siedemdziesiat, osiemdziesiat, dziewiecdziesiat lat temu; jakze uporczywie walczyli z ta s miercionosna plaga! A teraz s niec pojawila sie znowu, w jej hybrydach. Na calym Majipoorze, pomyslala, tylko moje rosliny nie sa odporne na s niec. Jej rosliny, sadzone z miloscia, tak zrecznie pielegnowane. Wlasnymi rekami przywrócila swiatu sniec, uwolnila ja, by zaatakowala pola sasiadów. - Haynie! - krzyknela. - Haynie, gdzies jest! Czemu mi to zrobiles! Chciala umrzec, tu, teraz, nim zdarzy sie to, co wlasnie sie zdarzylo. Lecz wiedziala, ze nie bedzie miala tyle szczescia; dlugie lata zycia, bedace niegdys blogoslawienstwem, teraz staly sie jej przeklenstwem. Trzask rozpadajacych sie straków brzmial w jej uszach jak echo strzalów atakujacej armii, niszczacej jej Doline. Zylam o jeden rok za dlugo, pomyslala. Wystarczajaco dlugo, by doczekac konca swiata. 5 Hissune szedl w dól; byl zmeczony, spocony, wystraszony. Podazal przejsciami i jechal windami, którymi chodzil i jezdzil przez cale zycie. Wkrótce ubogie dystrykty zewnetrznego pierscienia Labiryntu zostaly daleko za nim. Mijal poziomy cudów i wspanialosci, na które od lat nie zwracal juz uwagi: Dziedziniec Kolumn, Sale Wiatrów, Plac Masek, Dziedziniec Piramid, Dziedziniec Kul, Arene, Dom Kronik. Przybywali tu ludzie z Góry Zamkowej, z Alaisor, ze Stoien, nawet z nieprawdopodobnie dalekiego, podobno wspanialego Ni-moya z kontynentu Zimroel, chodzili wokól oszolomieni, oglupiali, pelni podziwu dla pomyslowosci, z jaka zaplanowano i wybudowano tak przedziwne, podziemne miasto na pustyni. Dla Hissune'a byl to tylko zwykly, szary, brudnawy Labirynt. Nie bylo w nim nic pieknego, nic tajemniczego - w koncu mieszkal tu cale zycie. Wielki piecioboczny plac przed Domem Kronik byl najnizej polozonym miejscem dostepnym dla kazdego obywatela. Na glebsze poziomy wstep mieli tylko urzednicy rzadowi. Zstepujac w glebie Labiryntu, Hissune przeszedl pod wielka, swiecaca zielonym blaskiem tablica, osadzona w s cianie Domu Kronik, na której widnialy nazwiska wszystkich Pontifexów i Koronalów - dwa rzedy napisów rozciagajacych sie w góre poza zasieg najbystrzejszego oka. Gdzies, u samego wierzcholka, widnialy nazwiska Dvorna i Melikanda, i Barholda, i Stiamonta, panujacych tysiace lat temu; na dole dostrzegl imiona Kinnikena, i Ossiera, i Tyeverasa, i Malibora, i Voriaxa, i Valentine'a. Naprzeciw tablicy ze spisem wladców Hissune przedstawil zaproszenie odzwiernemu, nadetemu Hjortowi w masce, po czym zaglebil sie w trzewia Labiryntu. Mijal miejsca, w których okopali sie pomniejsi urzednicy, mijal biura ministrów, mijal tunele prowadzace do wielkich szybów wentylacyjnych, umozliwiajacych funkcjonowanie tego wszystkiego. Od czasu do czasu zatrzymywano go dla sprawdzenia dokumentów. Tu, w sektorze rzadowym, problemy bezpieczenstwa traktowano szczególnie powaznie. Gdzies tam, na samym dole, znajdowala sie siedziba Pontifexa. Mówiono, ze to wielka szklana kula, w której szalony stary wladca siedzi otoczony siecia urzadzen podtrzymujacych zycie - zycie, które znacznie przekroczylo swój normalny czas. Czyzby naprawde bano sie zamachowców? - pomyslal Hissune. Jesli to, co slyszal, bylo prawda, okazaloby sie laska Bogini, gdyby ktos wyciagnal wtyczke i pozwolil biednemu Tyeverasowi powrócic wreszcie do Zródla. Nie potrafil zrozumiec, jaki jest cel utrzymywania Pontifexa przy zyciu przez dziesiatki lat, czemu nie daje sie umrzec oszalalemu starcowi. W koncu, zdyszany, slaniajacy sie na nogach, Hissune dotarl do drzwi Wielkiej Sali, lezacej w najglebszej glebi Labiryntu. Spóznil sie straszliwie, niemal godzine. Trzej olbrzymi Skandarzy w mundurach strazy Koronala zagrodzili mu droge. Hissune, kurczac sie pod ciezkimi, podejrzliwymi spojrzeniami gigantycznych czterorekich stworów, cala sila woli zwalczyl odruch, który kazal mu pasc na kolana i blagac o zmilowanie. Jakims cudem udalo mu sie zachowac resztki godnos ci. Robiac wszystko, by odpowiadac na spojrzenia strazników wzrokiem równie smialym - a nie bylo to latwe, mieli bowiem niemal po trzy metry wzrostu - oznajmil, ze jest czlonkiem swity Koronala i zostal zaproszony na bankiet. Niemal spodziewal sie, ze cos zacharcza i odpedza go jak komara, ale nie: dokladnie obejrzeli jego epolety, spojrzeli w jakies trzymane w dloniach papiery, zlozyli mu niezwykle uroczysty uklon i pozwolili podejsc do wielkich, okutych mosiadzem wrót. Nareszcie! Dotarl na uczte Koronala. W bramie stal wspaniale odziany Hjort o wielkich wylupiastych zlotych oczach i dziwacznych, pomalowanych na pomaranczowo wasikach, sterczacych z pomarszczonej szarej twarzy. Owa niezwykla postacia byl Vinorkis, majordomus Koronala. Oddal Hissune'owi formalne honory i wykrzyknal: - Aaa! Kandydat Hissune! - Nie jestem jeszcze kandydatem - próbowal powiedziec Hissune, lecz Hjort wykonal juz w tyl zwrot i ruszyl ku srodkowemu przejsciu, nie ogladajac sie za siebie. Na obolalych nogach Hissune podazyl za nim. Czul sie straszliwie wystawiony na widok publiczny. W sali, przy okraglych stolach, przy których mies cilo sie po kilkanascie osób, siedzialo chyba z piec tysiecy gosci. Wydawalo mu sie, ze wszyscy wpatruja sie wylacznie w niego. Nie przeszli nawet dwudziestu kroków, kiedy, ku swemu przerazeniu, uslyszal najpierw cichy, a potem narastajacy smiech. Fale tej wesolos ci uderzyly go z oszalamiajaca sila. Nigdy w zyciu nie slyszal tak ogluszajacego halasu - tak wyobrazal sobie huk fal oceanu bijacych o jakis dziki brzeg na pólnocy. Hjort szedl przed siebie, zdawalo sie, calymi milami, a Hissune, zacisnawszy zeby, podazal za nim wsród fal smiechu, zalujac, ze nie ma pól cala wzrostu. Lecz po chwili zdal sobie sprawe, ze to nie on wzbudzil wesolosc obecnych, lecz trupa akrobatów-karlów, z zamierzona niezrecznoscia próbujacych zbudowac ludzka piramide. Troche sie rozluznil. Potem w jego polu widzenia pojawilo sie wzniesione podium; siedzial tam sam Lord Valentine, machal do niego reka, usmiechal sie, wskazywal mu wolne miejsce u swego boku. Przez chwile Hissune mial ochote rozplakac sie z wielkiej ulgi. A wiec mimo wszystko czeka go szczes liwe zakonczenie! - Wasza Wy sokosc - huknal Vinorkis - oto kandydat Hissune. Z ulga zapadl sie w fotel dokladnie w chwili, gdy akrobatów konczacych swój numer pozegnal huczny aplauz. Sluzacy podal mu kielich, po brzeg wypelniony zlotym winem; kiedy podniósl go do ust, siedzacy przy stole takze wzniesli swe kielichy w powitalnym toascie. Wczoraj rano, podczas krótkiej, niezwyklej rozmowy z Lordem Valentine'em, w której Koronal zlozyl mu propozycje pozostania w jego sluzbie na Górze Zamkowej, Hissune z daleka widzial kilkoro sposród nich, nie bylo jednak czasu na formalna prezentacje. A teraz oni sami pozdrawiali go - jego, Hissune'a! - i przedstawiali sie mu, choc nie trzeba ich bylo przedstawiac, byli bowiem bohaterami slynnej batalii Valentine'a o odzyskanie tronu, znanymi kazdemu dziecku na Majipoorze. Siedzaca obok potezna wojowniczka to z pewnoscia Lisamon Hultin, osobista strazniczka Koronala. Plotka glosila, ze wyciela go z brzucha smoka morskiego, przez którego Valentine zostal polkniety na srodku oceanu. Drobny mezczyzna o zdumiewajaco bladej cerze, z przecinajaca twarz blizna to - o czym Hissune wiedzial doskonale - slynny Sleet, który uczyl Koronala zonglerki podczas jego wygnania; mezczyzna o bystrych oczach i ciezkich brwiach to niewatpliwie mistrz lucznik Tunigorn z Góry Zamkowej, a drobny Vroon z mnóstwem macek to oczywiscie Deliamber, czarownik. Z kolei mezczyzna niewiele starszy od Hissune'a, o pokrytej tradzikiem twarzy to byly pastuch Shanamir, a ten drobny, dostojny Hjort to Wielki Admiral Asenhart... Tak, te osobistosci cieszyly sie wielka slawa i Hissune, Hory niegdys byl pewny, ze nic nie jest w stanie zbic go z tropu, w ich towarzystwie poczul sie straszliwie oniesmielony. Oniesmielony? On, który niegdys podszedl po prostu do Lorda Valentine'a i bezwstydnie naciagnal go na pól rojala za oprowadzenie po Labiryncie - plus trzy korony za pomoc w znalezieniu kwatery w zewnetrznym pierscieniu - i nie czul sladu oniesmielenia Koronalów i Pontifexów uwazal po prostu za ludzi majacych wiecej pieniedzy od innych, ludzi, którzy znalezli sie na tronie dzieki szczesliwemu przypadkowi, decydujacemu o tym, ze urodzili sie wsród arystokracji Góry Zamkowej, i którzy pieli sie w góre dzieki splotowi szczes liwych okolicznos ci. Nie trzeba bylo nawet szczególnej inteligencji, by zostac Koronalem, jak zauwazyl dawno temu. W koncu, mniej wiecej w ciagu ostatnich dwudziestu lat, Lord Malibor wybral sie na polowanie na smoki morskie i dal sie zjesc jednemu z nich, Lord Voriax zginal równie idiotycznie, ugodzony przypadkowo wypuszczona strzala podczas polowania, a jego brat, Lord Valentine, majacy opinie calkiem inteligentnego, wykazal sie konkursowa glupota, pijac z synami Króla Snów i bawiac sie z nimi, co doprowadzilo w koncu do tego, ze go uspiono, pozbawiono ciala oraz pamieci i zrzucono z tronu. Tacy ludzie mieliby go oniesmielac? Rany, kazdego siedmiolatka z Labiryntu, który tak by sie troszczyl o swoje zycie, zdrowie i przyszlosc, uznano by za nieuleczalnego kretyna! Hissune czul jednak, ze to jego lekcewazenie przez lata nieco oslablo. Kiedy sie jest dziesieciolatkiem i od pieciu czy szesciu lat zyje sie na ulicy, liczac tylko na siebie, latwo jest grac na nosie Potegom tego swiata. Lecz Hissune nie mial juz dziesieciu lat i jakis czas temu opus cil ulice. Zaczal obserwowac zycie z innej perspektywy. Zrozumial, ze nielatwo byc Koronalem Majipooru - nielatwo i niezbyt przyjemnie. Kiedy wiec patrzyl na zlotowlosego mezczyzne o szerokich ramionach, sprawiajacego jednoczesnie wrazenie królewskie i lagodne, ubranego w zielony kubrak i gronostajowy plaszcz, bedacy oznaka drugiego najwyzszego urzedu na swiecie, kiedy myslal, ze ten siedzacy trzy jardy od niego czlowiek to Koronal Lord Valentine, który sposród wszystkich obywateli Majipooru wybral sobie jako towarzysza na dzisiejszy wieczór wlas nie jego - czul, jak po krzyzu przechodza mu ciarki. Przyznal wreszcie sam przed soba, ze sa one skutkiem oniesmielenia pozycja wladcy, sila osobowosci Lorda Valentine'a i niezwyklym zbiegiem przypadków, który wprowadzil w to wspaniale towarzystwo zwyklego ulicznika z Labiryntu. Hissune napil sie wina i jego dusze ogarnelo rozkoszne cieplo. Cóz znaczy to wszystko, przez co musial przejsc dzis przed uczta? Dotarl w koncu na miejsce i zostal zaakceptowany. Niech Vanimoon, Heluan i Ghisnet skrecaja sie z zazdros ci. Byl tu, wsród wielkich tego s wiata. Rozpoczal wspinaczke na sam szczyt i wkrótce osiagnie wysokosc, z której wszystkich Vanimoonów jego dziecinstwa nie da sie w ogóle dostrzec. Jednak wkrótce uczucie zadowolenia opuscilo go; zastapily je zmieszanie i strach. Po pierwsze: popelnil nietakt, drobny i glupi, lecz wybaczalny; prawie nie bylo w tym jego winy. Sleet powiedzial cos o zachowaniu urzedników Pontifexa - jak to spogladaja na Valentine'a najwyrazniej przerazeni, ze nie bawi sie wystarczajaco dobrze. Hissune, rozgrzany swiezo wypitym winem, szczesliwy, ze znalazl sie na uczcie, stwierdzil bez ogródek: - Maja sie czego bac. Wiedza, ze musza albo zrobic dobre wrazenie, albo wyleca na zbity pysk, kiedy Lord Valentine zostanie Pontifexem! Przy stole rozlegly sie glos ne westchnienia. Wszyscy obecni spojrzeli na niego, jakby powiedzial jakies straszne bluznierstwo - wszyscy z wyjatkiem Koronala, który mocno zacisnal usta, jak ktos , kto znalazl zabe w zupie, i odwrócil wzrok. - Powiedzialem cos nie tak? - spytal Hissune. - Ciii! - szepnela gwaltownie ogromna Lisamon Hultin, szturchajac go lokciem w zebra. - Przeciez to prawda! Pewnego dnia Valentine zostanie Pontifexem. Czyzby nie mial zamiaru obsadzic wazniejszych stanowisk swymi ludzmi? Lisamon szturchnela go znowu, mocniej, tak ze omal nie wyladowal na podlodze. Sleet wpatrywal sie w niego wojowniczo, a Shanamir upomnial go, glosem cichym, lecz ostrym: - Dosc. Tylko pogarszasz sprawe. Hissune potrzasnal glowa. Byl zmieszany, lecz teraz czul takze i gniew. - Nie rozumiem. - Wyjasnie ci to pózniej - powiedzial Shanamir. Lecz Hissune powtórzyl uparcie: - Co takiego zrobilem? Rzeklem tylko, ze pewnego dnia Lord Valentine zostanie Pontifexem i... Shanamir wyjasnil lodowatym tonem: - Lord Valentine nie chce rozpatrywac koniecznosci zostania Pontifexem w tej wlasnie chwili. A. juz szczególnie nie zyczy sobie rozpatrywania tej koniecznosci podczas uczty. W jego obecnosci w ogóle nie rozmawia sie na podobne tematy. Czy teraz juz pojales? Rozumiesz? - Tak. Rozumiem. Hissune byl zrozpaczony. Mial ochote wpelznac pod stól i ukryc sie tam. Ale skad mial wiedziec, ze Koronal nie ma ochoty rozmawiac o tym, ze pewnego dnia bedzie musial zostac Pontifexem? W koncu to zadna tajemnica, prawda? Kiedy umiera Pontifex, Koronal automatycznie zajmuje jego miejsce i mianuje nowego Koronala, który kiedys bedzie musial zamieszkac w Labiryncie. Taki jest system wladzy uksztaltowany przed tysiacami lat. Jesli Valentine nie znosi mysli o zamieszkaniu w Labiryncie, najlepiej by zrobil, gdyby w ogóle nie obejmowal stanowiska Koronala. Hissune mial wrazenie, iz bez sensu jest odpedzac od siebie mysl o sukcesji w nadziei, ze cos sie moze kiedys zmieni. Choc Koronal zachowywal chlodne milczenie, nieszczescie z pewnoscia juz sie stalo. Hissune najpierw spóznil sie, a potem, kiedy w ogóle po raz pierwszy otworzyl usta, powiedzial to, co mógl najgorszego. Co za nieszczesny poczatek! Czy mozna jakos zaradzic zlu? Zastanawial sie nad tym podczas zenujacego pokazu zonglerki, podczas nudnych mów, które nastapily zaraz po pokazie; cierpialby tak zapewne caly wieczór, gdyby nie zdarzylo sie cos jeszcze gorszego. Lord Valentine mial przemawiac, lecz wstajac sprawial wrazenie dziwnie nieobecnego, pograzonego w myslach. Wygladal niemal jak lunatyk - wzrok mial zamglony, ruchy niepewne. Wsród siedzacych przy jego wyzej ustawionym stole rozlegly sie szepty. Po przerazajacej chwili milczenia Koronal zaczal jednak mówic, lecz najwyrazniej nie byla to wlasciwa mowa - trudno bylo w ogóle zorientowac sie, o co mu chodzi. Czyzby zachorowal? Upil sie? Czy ktos rzucil na niego urok? Hissunowi az przykro bylo patrzec na oszolomionego wladce. Stary Hornkast dopiero co powiedzial, ze Koronal nie tylko rzadzi Majipoorem, lecz w pewnym sensie jest Majipoorem - i oto Koronal stoi przed nimi, chwiejac sie, i wyglada, jakby za chwile mial sie przewrócic... Ktos powinien zlapac go za reke, pomys lal Hissune, i pomóc mu usiasc, nim upadnie. Lecz nikt sie nie poruszyl. Nikt nie osmielil sie poruszyc. Blagam, myslal Hissune, patrzac na Sleeta, na Tunigorna, na Ernamara, niech ktos mu przerwie. Niech mu ktos pomoze. Lecz nikt nie drgnal. - Panie - szepnal ochryple jakis glos. Byl to jego glos. Hissune skoczyl i podtrzymal Koronala, który upadl jak kloda na lsniaca drewniana posadzke. 6 Oto sen Pontifexa Tyeverasa: Tu, w królestwie, które zamieszkuje teraz, nie ma dzwieków, nie ma kolorów, nie ma ruchu. Kwiaty alabandyn sa czarne, ls niace liscie palm semotan sa biale, a ptak, który nie lata, s piewa nieslyszalnym glosem. Leze na poslaniu z miekkiego mchu, patrzac na krople nie spadajacego deszczu. Kiedy dolina wieje wiatr, nie drzy zaden lisc. Królestwo moje nazywa sie s mierc, alabandyny i semotany sa martwe, ptaki sa martwe, wiatr i deszcz sa martwe. I ja jestem martwy. Przychodza, staja wokól mnie i mówia: - Jestes Tyeverasem, który byl Koronalem Majipooru i Pontifexem Majipooru. A ja odpowiadam: - Jestem martwym Tyeverasem, który byl waszym królem, który byl waszym wladca. Widzicie, nie mam koloru? Widzicie, nie wydaje dzwieku? Nie zyje. - Zyjesz. - Tu, po mojej prawej rece, jest Lord Malibor, który byl mym pierwszym Koronalem. Nie zyje, prawda? Tu, po mojej lewej rece jest Lord Voriax, który byl mym drugim Koronalem. Czy on zyje? Leze pomiedzy dwoma martwymi mezczyznami. Wiec sam jestem martwy. - Powstan i chodz, Tyeverasie, którys byl Koronalem, Tyeverasie, którys jest Pontifexem. - Nie musze powstac i chodzic. Mam wymówke. Jestem martwy. - Posluchaj naszych glosów. - Wasze glosy nie maja dzwieku. - Slucha j, Tyeverasie, sluchaj, sluchaj, sluchaj! - Alabandyny sa czarne. Niebo jest biale. To królestwo smierci. - Powstan i chodz, Tyeverasie, wladco Majipooru! - Kim jestes? - Jestem Valentine, twój trzeci Koronal. - Pozdrawiam cie, Valentine, Pontifeksie Majipooru! - To nie mój tytul. Powstan i chodz! A ja powiadam: - Nie mozecie tego ode mnie wymagac, poniewaz jestem martwy. Ale oni mówia: “Nie slyszymy cie, niegdys królu, teraz wladco", a potem glos twierdzacy, ze jest glosem Valentine'a powtarza: “powstan i chodz!" i dlon Valentine'a jest w mojej dloni, w tym królestwie, w którym nic sie nie porusza. Jego reka ciagnie mnie w góre i ulatuje, lekki jak powietrze unoszace sie w powietrzu, i sune przed siebie, poruszajac sie w bezruchu, oddychajac, lecz nie zaczerpujac powietrza. Wspólnie przekraczamy most, niby tecza spinajacy lukiem brzegi otchlani, tak glebokiej jak wielki jest ten swiat. Blyszczaca metalicznie powierzchnia mostu dzwoni przy kazdym moim kroku, co przypomina spiew mlodych dziewczat. Po drugiej stronie wszystko jest kolorowe: bursztynowe, turkusowe, koralowe, fioletowe, szmaragdowe, brazowe, indygo, szkarlatne. Sklepienie niebios jest jak jadeit; ostre promienie slonca, które przeszywaja powietrze, sa jak miedz. Wszystko unosi sie w powietrzu, wszystko sie chwieje, nie ma nic stalego, nie ma równowagi. Glosy mówia: “Oto zycie, Tyeverasie! Oto twe wlas ciwe królestwo!" Nie odpowiadam im, ostatecznie nie zyje i tylko s nie, ze zyje. Zaczynam plakac i moje lzy maja kolor gwiazd. To takze sen Pontifexa Tyeverasa: Siedze na tronie, w maszynie, która jest czescia maszyny. Otacza mnie sciana niebieskiego szkla. Slysze bulgotanie i powolne tykanie skomplikowanego mechanizmu. Serce bije mi wolno, jestem s wiadom kazdego uderzenia plynu w jego scianki, lecz sadze, ze ten plyn to nie krew. Czymkolwiek jest, przeplywa mi jednak przez zyly, a ja jestem tego s wiadomy. A wiec z cala pewnos cia zyje. Jak to mozliwe? Jestem taki stary, czyzbym przezyl sama smierc? Jestem Tyeverasem, który byt Koronalem pod rzadami Ossiera, dotknalem raz dloni Lorda Kinnikena, kiedy Zamek nalezal do niego, gdy Ossier byl tylko ksiazatkiem, a drugi Pontifex Thimin zasiadal na tronie w Labiryncie. Jesli to prawda, z pewnoscia jestem jedynym zywym czlowiekiem, pamietajacym czasy Thimina... Jesli zyje, a sadze, ze zyje. Ale s pie. I snie. Otacza mnie wielki spokój. Ze swiata wycieka kolor. Wszystko jest czarne, wszystko jest biale, nic sie nie porusza, nie ma dzwieków. Tak zawsze wyobrazalem sobie królestwo smierci. Ach, jest tu Pontifex Confalume, i Prestimion, i Dekkeret! Wszyscy ci wielcy wladcy patrza w góre na deszcz, który nie pada, i bezdzwiecznymi slowami mówia: “Witaj, Tyeverasie, witaj zmeczony stary wladco, polóz sie przy nas, teraz bowiem jestes martwy jak i my. Tak, tak, tak. Ach, jakze tu pieknie! Och, jest tu Lord Malibor, mezczyzna z miasta Bombifale, w którym pokladalem - jakze nieslusznie - tak wielkie nadzieje, jest tu Lord Voriax z czarna broda i rumianymi policzkami, tylko ze jego policzki wcale nie sa rumiane. Nareszcie i mnie pozwolono do nich dolaczyc! Swiat jest cichy. Swiat jest nieruchomy. Nareszcie, nareszcie, nareszcie! Nareszcie pozwolili mi umrzec, chocby nawet tylko we snie. Tak wlasnie Pontifex Tyeveras wedruje pomiedzy swiatami, ani martwy, ani zywy, s niac o królestwie zycia, gdy sadzi, ze umarl, sniac o królestwie s mierci, gdy pamieta, ze zyje. 7 - Odrobine wina, jesli pozwolisz - powiedzial Valentine. Sleet wlozyl mu w dlon puchar, który Koronal wychylil do dna. - Drzemalem - szepnal. - Krótka drzemka przed bankietem... i ten sen, Sleecie! Ten sen! Wezwij Tisane, dobrze? Musi mi go wytlumaczyc. - Z calym szacunkiem, panie, na to nie ma teraz czasu - wyjasnil Sleet. - Przyszlismy po ciebie - oznajmil Tunigorn. - Uczta zaczyna sie za chwile. Protokól wyraznie zaznacza, ze powinienes byc na swoim miejscu, panie, kiedy urzednicy Pontifexa... - Protokól? Protokól! Ten sen byl prawie jak przeslanie, czy nie potraficie tego zrozumiec? Wizja takiej katastrofy... - Koronal nie otrzymuje przeslan - oswiadczyl spokojnie Sleet. - A uczta wlasnie sie zaczyna, musimy pomóc ci sie ubrac i zaprowadzic cie tam, panie. Dla Tisany i jej mikstur bedzie czas po uczcie, jesli takie jest twe zyczenie. Ale teraz... - Musze miec wyjas nienie tego snu! - Oczywiscie, panie. Ale teraz nie mamy czasu. Wstan, panie. Wiedzial, ze Sleet i Tunigorn maja racje; czy mu sie to podoba, czy nie, musi natychmiast przygotowac sie do uczty. Uczta byla czyms wiecej niz ceremonia - byla rytualem grzecznos ci: stary monarcha wyrazal w ten sposób szacunek dla mlodszego wladcy, który byl jego adoptowanym synem i nastepca. Chociaz Pontifex mógl byc oglupialy ze starosci, a moze nawet kompletnie szalony, Koronalowi nie wolno potraktowac jego uczty lekcewazaco. Musi w niej uczestniczyc. Sen wiec musi zaczekac. Zadnego snu tak poteznego, tak pelnego znaków, nie wolno bylo po prostu zlekcewazyc. Bedzie konieczne spotkanie z wieszczka, a prawdopodobnie takze sesja z czarownikiem Deliamberem - ale to wszystko musi zaczekac do nocy. - Wstan, panie - powtórzyl Sleet, wyciagajac reke, w której trzymal gronostajowy plaszcz, oznake urzedu. Wspomnienie sennej wizji nadal ciazylo na duszy Valentine'a, gdy dziesiec minut pózniej wchodzil do Wielkiej Sali Pontifexa. Lecz Koronal Majipooru nie powinien sprawiac wrazenia ponurego i nieobecnego duchem na uczcie na swa czesc, wiec idac w kierunku stolu, Valentine przybral najpogodniejszy wyraz twarzy, na jaki potrafil sie zdobyc. W rzeczywistosci udawal przez caly nieskonczony tydzien oficjalnej wizyty w Labiryncie. Sztuczny usmiech, wymuszona wesolosc. Ze wszystkich wielkich metropolii Majipooru to podziemne miasto lubil najmniej. Wydawalo mu sie ponure, obmierzle; odwiedzal je tylko wtedy, gdy wymagala tego racja stanu. Czul sie naprawde zywy, dopiero plawiac sie w slonecznych promieniach lata, pod sklepieniem otwartego nieba, jadac przez las pieknych drzew o wielkich lisciach, gdy wiatr rozwiewal jego zlote wlosy. W powaznym, mrocznym Labiryncie mial za to wrazenie, ze zostal za zycia pogrzebany. Nienawidzil prowadzacych nieuchronnie w dól korytarzy, bezliku mrocznych poziomów, klaustrofobicznej atmosfery tego miejsca. Najbardziej ze wszystkiego nienawidzil pewnosci, ze bedzie musial tu zamieszkac, ze odziedziczyl tytul Pontifexa, ze stanie kiedys wobec koniecznos ci porzucenia rozkoszy zycia na Górze Zamkowej, majac perspektywe pogrzebania sie w tym miescie-grobie. Najgorszy ze wszystkich byl ostatni wieczór, uczta w Wielkiej Sali na najnizszym poziomie. Jakzez to mu bylo nienawistne! Chocby ta wstretna sala: ostre katy, ostre swiatla, rzucajace niesamowite, ruchome cienie, nadeci oficjele Pontyfikatu w tych smiesznych, glupawych tradycyjnych maseczkach, nic nie znaczace mowy, nuda, a nade wszystko przygniatajacy ciezar kolosalnej masy kamieni. Sama mysl o tym wszystkim przerazala. Byc moze jego straszny sen byl tylko przepowiednia cierpien, które bedzie musial zniesc na dzisiejszej uczcie? A jednak, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, Valentine stwierdzil, ze sie rozluznia, uspokaja - nie o to chodzi, by sie dobrze bawil, nie, oczywiscie, ze nie, ale przynajmniej okazalo sie, ze zdola to wszystko zniesc. Zmienili wystrój sali. To pomoglo. Rozwieszone na scianach jaskrawe, zloto-zielone choragwie, choragwie w kolorach Koronala, kryly niepokojacy, dziwaczny ksztalt wielkiego pomieszczenia. Od czasu jego ostatniej wizyty zmieniono takze oswietlenie - w powietrzu unosily sie swiecace milym, stlumionym blaskiem lampy dryfowe. Najwyrazniej takze urzednicy Pontyfikatu nie szczedzili kosztów i energii, by tchnac w te uczte odrobine radosci. Ze slynnych piwnic Labiryntu poplynely rzeka najlepsze trunki Majipooru: zlote wino z palm slonecznych, pochodzace z Pidruid, wytrawne biale wino z Amblemornu, delikatne czerwone wino z Ni-moya, a nastepnie mocne ciezkie ciemnoczerwone wino z Muldemar, które lezakowalo przez lata, od czasu rzadów Lorda Malibora. Do kazdego z nich dobrano oczywiscie odpowiednie danie: mrozone owoce thokki, wedzone mieso smoków morskich, kalimboty po narabalsku, pieczony udziec bilantoona... Daniom towarzyszyly wystepy piesniarzy, mimów, harfistów i zonglerów. Od czasu do czasu którys ze slug Pontyfikatu rzucal ukradkowe spojrzenie na stól, gdzie zasiadal Lord Valentine wraz z towarzyszami, jakby pragnal spytac: “Czy to wystarczy? Czy jestes zadowolony, Wasza Wysokosc?" Na kazde z tych spojrzen Valentine odpowiadal cieplym usmiechem, przyjacielskim skinieniem glowy, uniesieniem kielicha, jakby niepewnym siebie gospodarzom chcial odpowiedziec: “Oczywis cie, oczywiscie, wielce mi przypadlo do gustu to, co dla mnie przygotowaliscie'3. - Ale z nich obrzydliwi karierowicze! - Sleet nie staral sie nawet mówic cicho. - Poca sie ze strachu, wyczuwa sie to na kilka kroków! To po tych wlas nie slowach Hissune wyrwal sie ze swa glupia uwaga, ze walcza oni o wzgledy Lorda Valentine'a, spodziewajac sie, ze niedlugo zostanie Pontifexem. To niespodziewane i nietaktowne stwierdzenie podzialalo na Valentine'a jak smagniecie biczem; jego serce nagle przyspieszylo biegu, w gardle poczul suchosc. Z wysilkiem narzucil sobie spokój, usmiechnal sie do Najwyzszego Rzecznika Pontyfikatu Hornkasta, skinal glowa pontyfikalnemu majordomusowi, zwracal sie przyjaznie do tego sasiada i owego, slyszac, jak za jego plecami Shanamir wyjasnia Hissune'owi nature owego nietaktu. Po chwili jego gniew minal. Skad niby chlopiec mial wiedziec, ze w otoczeniu Koronala ten temat pozostaje zakazany? Nie mógl jednak nic uczynic, by oszczedzic mu wstydu, bez zdradzania, co czuje - wiec tylko pograzyl sie w rozmowie, jakby nic sie nie stalo. Pojawila sie piatka zonglerów: troje ludzi, Skandar i Hjort, na szczescie odwracajac uwage Koronala. W powietrzu blysnely noze i sierpy, zaswiecily pochodnie. Valentine glos no bil brawo. Oczywiscie, numer byl pelen niedoskonalosci, niedopracowan i bledów, wyraznie widocznych dla eksperta, jakim niewatpliwie byl Valentine. Nie mialo to jednak najmniejszego znaczenia - obserwowanie zonglerki zawsze sprawialo mu wielka przyjemnosc, bo nieuchronnie przywodzilo na mysl prostsze, szczes liwsze zycie sprzed wielu lat, gdy on sam byl zonglerem, wedrujacym z miasta do miasta z przypadkowo dobrana trupa. Byl wówczas niewinny, nie znal ciezaru wladzy - i czul sie naprawde szczesliwy. Entuzjazm, któremu Koronal dawal glos ny wyraz, sprawil, ze Sleet niechetnie zmarszczyl brwi. - Panie, czyzbys rzeczywiscie uwazal, ze oni sobie na to zasluzyli? - Zongluja z wielkim zapalem, Sleecie. - Z wielkim zapalem bydlo podczas suszy korzysta z wodopoju. Nie przestajac byc bydlem. Ci pelni zapalu zonglerzy to zwyczajni amatorzy, panie. - Sleet, Sleet, okaz im odrobine milosierdzia! - W tym rzemiosle obowiazuja pewne standardy, panie. Powinienes je jeszcze pamietac. Valentine zachichotal. - Radosc, która sprawiaja mi zonglerzy, niewiele ma wspólnego z ich zrecznos cia. Przywodza mi na pamiec minione dni, prostsze zycie, zaginionych towarzyszy. - Ach, tak! To inna sprawa, panie. To uczucia. Ja mówie o sztuce. - A wiec mówimy o róznych rzeczach. Zonglerzy zakonczyli wystep, rzucajac, czym popadlo, i nie zastanawiajac sie, kto powinien to wszystko zlapac. Valentine rozparl sie w krzesle usmiechniety, zadowolony. Ale pomyslal: “Koniec zabawy. Czas na przemówienia". Jednak nawet przemówienia okazaly sie niemal znosne. Pierwszy przemawial Shinaam, minister spraw wewnetrznych Pontyfikatu, Ghayrog o ruchliwym rozwidlonym jezyku, pokryty lsniaca gadzia luska. Zrecznie i szybko oficjalnie powital Lorda Valentine'a i jego towarzyszy. W imieniu Koronala odpowiedzial mu jego adiutant, Ermanar. Gdy skonczyl, przyszla kolej na starego, skurczonego Dilifona, prywatnego sekretarza Pontifexa, który przekazal prywatne pozdrowienia monarchy dla gosci. Valentine wiedzial, ze jest to zwykle oszustwo - Tyeveras me wypowiedzial jednego sensownego i zrozumialego slowa od dziesieciu lat. Przyjal jednak fantazje Dilifona z nalezna czcia i wyznaczyl Tunigorna do udzielenia odpowiedzi. Przyszla kolej na Hornkasta: grubego, uroczystego i powaznego, prawdziwego wladce Labiryntu w czasach starczej niedoleznosci Tyeverasa. - Bede mówil - zapowiedzial Hornkast - o Wielkim Objezdzie. Valentine natychmiast skupil uwage na jego slowach. Do tej pory uwazal objazd za dluga ceremonialna podróz, w trakcie której Koronal musi odwiedzic dalekie zakatki Majipooru, pokazac sie ludziom, odebrac ich holdy - dowód poddania i milosci. - Niektórym moze sie wydawac - ciagnal Hornkast - ze objazd to tylko rozrywka, zwykle, nic nie znaczace wakacje od trudów sprawowania wladzy. Otóz nie! Nic bardziej mylnego! Gdyz to osoba Koronala: rzeczywista, fizyczna osoba, nie sztandar, nie flaga, nie portret, wiaze najdalsze prowincje naszego swiata w calosc spojona jednym uczuciem: lojalnoscia. I tylko przez powtarzana od czasu do czasu lacznosc z rzeczywista osoba wladcy lojalnosc ta zostaje odnowiona. Valentine zmarszczyl brwi i odwrócil wzrok. W glowie na moment pojawil mu sie niepokojacy obraz: planeta Majipoor wybuchajaca i rozpadajaca sie na kawalki i jeden samotny mezczyzna walczacy o to, by kawalki te znów polaczyc w calosc. - Koronal bowiem - mówil dalej Hornkast - jest wcieleniem Majipooru. Koronal to Majipoor wcielony. Koronal jest swiatem, a swiat jest Koronalem. Wiec gdy udaje sie na objazd, taki jaki wy, Lordzie Valentinie, rozpoczynacie teraz po raz pierwszy od chwalebnego odzyskania tronu, nie tylko wychodzi do s wiata, lecz takze odnajduje samego siebie - odprawia pielgrzymke w glab wlasnej duszy, odnajduje najglebsze korzenie swej istoty... Czyzby to byla prawda? Tak, oczywiscie, Valentine wiedzial, ze Hornkast operuje standardowa retoryka, efektami oratorskimi, które on sam musial znosic az nazbyt czesto. A jednak tym razem slowa te jakos go poruszyly, otworzyly mu oczy na mroczna tajemnice. Ten sen - zimny wiatr wiejacy przez Góre Zamkowa, jeczaca ziemia, otchlan pochlaniajaca fragmenty swiata... “Koronal to wcielenie Majipooru... Jest swiatem..." Juz raz za czasów jego rzadów jednosc ta zostala przerwana. Valentine, zdradziecko pozbawiony pamieci, a nawet ciala, skazany zostal na wygnanie. Czyzby mialo sie to zdarzyc po raz wtóry? Kolejne wygnanie, drugi upadek? A moze chodzi o cos znacznie straszniejszego i bardziej oczywistego, cos majacego o wiele wiekszy wymiar niz los pojedynczego czlowieka. Poczul nie znany dotychczas smak strachu. Mniejsza o uczte - uznal, ze tlumaczenie snu jest konieczne juz, natychmiast. Bez najmniejszej watpliwosci to jakas gorzka wiedza szukala sobie drogi do jego swiado mosci. Cos zlego dzieje sie z Koronalem - co oznacza, ze cos zlego dzieje sie ze swiatem... - Panie... -Valentine uslyszal glos Autifona Deliambera. Maly czarownik mówil wlasnie: - Panie, pora, bys wzniósl ostatni toast. - Co? Kiedy? - Teraz, panie. - Ach tak! Oczywiscie! Tak, oczywiscie, ostatni toast. Powstal. Popatrzyl po Wielkiej Sali, jego wzrok dotarl nawet w najciemniejsze katy. I nagle zdumial sie, stwierdziwszy, ze nie wie, co ma uczynic. Nie wiedzial, co powinien powiedziec i do kogo; nie byl nawet pewien, co tu wlasciwie robi. Labirynt? Czyzby rzeczywiscie byl w Labiryncie, w tym znienawidzonym miejscu wiecznego mroku i wilgoci? Po co przyjechal? Czego chca od niego ci wszyscy ludzie? Byc moze to tylko kolejny sen, moze wcale nie opuscil Góry Zamkowej? Nie wiedzial. Nic juz nie rozumial. Slowa pojawia sie same, pomyslal. Wystarczy poczekac. Czekal, lecz slowa nie pojawily sie, nic sie nie pojawilo oprócz tego uczucia obcos ci. Poczul ból glowy, w uszach mu szumialo. A potem z niezwykla sila poczul takze samego siebie, znajdujacego sie tu, w Labiryncie - zajmowal dokladnie srodek swiata, srodek wielkiej planety. Jakas potezna sila chciala go stad usunac. W jednej chwili jego dusza wydostala sie z ciala i niczym promien s wiatla przebila wiele poziomów Labiryntu, przeniknela na powierzchnie i obiegla Majipoor w calym jego ogromie, po najdalsze wybrzeza Zimroelu, po spieczony sloncem Suvrael, po i poza niezmierzone przestrzenie Morza Zewnetrznego, do najdalszych kranców planety. Opasala swiat niczym promiennym welonem. W tym oszalamiajacym momencie Valentine czul, ze on i swiat sa jednoscia, ze jest wcieleniem dwudziestu miliardów jego mieszkanców: ludzi, Skandarów, Hjortów, Metamorfów i przedstawicieli wszystkich innych ras, ze poruszaja sie oni w nim niczym czasteczki jego krwi. Byl wszedzie, byl wszystkim: calym smutkiem swiata, cala radoscia swiata, wszystkimi jego pragnieniami i potrzebami. Byl wszystkim, byl wrzacym wszechswiatem sprzecznosci i konfliktów. Czul upalne slonce pustyni, cieply deszcz tropików i chlód wysokich szczytów gór. S mial sie i plakal, umieral i kochal sie, jadl, pil i tanczyl, walczyl, galopowal po jakichs nieznanych wzgórzach, ciezko pracowal w polu i wycinal s ciezke w gesto zarosnietej tropikalnej dzungli W oceanach jego duszy potezne smoki morskie wyplywaly na powierzchnie wód, wydychaly powietrze z grzmiacym rykiem i nurkowaly znowu w niezmierzone glebie. Unosily sie przed nim twarze bez oczu, monstrualne, kpiaco usmiechniete. Chude rece z cienia falowaly w powietrzu Chóry s piewaly piesni, falszujac. Wszystko naraz, równoczesnie, w jednej opetanczej chwili. Valentine stal w milczeniu, zdumiony, zagubiony, a wokól niego sala wirowala szalenczo. Wydawalo mu sie, ze Deliamber powtarza raz za razem: - Wznies toast, panie. Najpierw za Pontifexa, potem za jego doradców, potem za... Opanuj sie, nakazal sobie Valentine. Jestes Koronalem Majipooru! Wielkim wysilkiem woli uwolnil sie od groteskowych halucynacji. - Toast za Pontifexa, panie... - Tak, tak, wiem. Cienie obrazów, które widzial, nadal go przesladowaly. Upiorne, bezcielesne palce wciaz grzebaly mu w duszy. Walczyl, zeby sie od tego uwolnic. Opanuj sie. Opanuj sie. Opanuj...! Czul sie beznadziejnie zagubiony. - Toast, panie. Toast? Toast? Co to takiego: toast! Ceremonia? Nalozony na niego obowiazek? Jestes Koronalem Majipooru. Tak. Musisz przemówic. Przemów do tych ludzi. - Przyjaciele... - rozpoczal, a potem zanurkowal prosto w chaos. 8 - Koronal pragnie sie z toba zobaczyc - powiedzial Shanamir. Hissune podniósl wzrok, zaskoczony. Od póltorej godziny czekal, spiety, w ponurej sali o groteskowym, pecherzykowatym sklepieniu podtrzymywanym przez liczne kolumny, myslac o tym, co tez dzieje sie za zamknietymi drzwiami apartamentu Lorda Valentine'a i czy powinien tak tu czekac w nieskonczonosc. Pólnoc minela juz jakis czas temu, mniej wiecej za dziesiec godzin Koronal ze swa swita powinien rozpoczac kolejny etap Wielkiego Objazdu - chyba ze dzisiejsze zdumiewajace wydarzenia zmienily ten plan. Hissune nadal mial przed soba droge do zewnetrznych dzielnic Labiryntu, musial zabrac bagaz, pozegnac sie z matka i siostrami, powrócic tu i dolaczyc do wyruszajacej w droge grupy, a po drodze wygospodarowac jeszcze pare godzin na sen. Co za zamieszanie! Po tym, jak Lord Valentine upadl, tracac przytomnosc, gdy uprzatnieto juz sale, w której odbywala sie uczta, Hissune i kilka osób z najblizszego otoczenia Koronala zebralo sie w tym ponurym pomieszczeniu. Po pewnym czasie przyszla wiadomosc, ze Lord Valentine szybko powraca do zdrowia i ze wszyscy maja czekac na jego polecenia. Pózniej, jedno po drugim, zaczely przychodzic wezwania od Koronala: najpierw do Tunigorna, pózniej do Ermanara, Asenharta, Shanamira i reszty, az wreszcie Hissune zostal sam ws ród strazników i urzedników najnizszego szczebla. Nie mial ochoty pytac ich, co wlasciwie powinien zrobic, nie osmielil sie takze wyjsc, wiec czekal i czekal. Zamknal oczy, gdy zaczely go dokuczliwie szczypac, ale nie spal. W glowie pozostal mu jeden obraz: Koronal pada, a on i Lisamon Hultin w tej samej chwili podrywaja sie; z miejsc, by go podtrzymac. Nie potrafil przestac myslec o grozie tego nieoczekiwanego zakonczenia uczty. Widzial oszolomionego Koronala, który szukal slów i nie potrafil ich znalezc, chwial sie, zataczal i wreszcie upadl... Oczywiscie Koronal moze upic sie i zachowywac idiotycznie, jak kazdy czlowiek. Jedna z wielu rzeczy, których Hissune nauczyl sie podczas swych nielegalnych wypadów do Rejestru Dusz, bylo to, ze w ludziach noszacych korone nie ma nic nadludzkiego. Wydawalo sie, ze tego wieczoru Lord Valentine, najwyrazniej nie znoszacy Labiryntu, poszukal w winie ucieczki przed tym, czego nienawidzil, i kiedy przyszla kolej na jego mowe, okazalo sie, ze jest zbyt pijany, by przemawiac. Z jakichs powodów Hissune watpil jednak, by Valentine byl po prostu pijany, choc sam Koronal zasugerowal taka mozliwosc. Przygladal mu sie uwaznie podczas toastów i wtedy wcale nie wydawal sie nietrzezwy, lecz radosny, wesoly, rozluzniony. A pózniej, kiedy ten maly Vroon, czarownik, wyrwal go ze stanu odretwienia dotykiem swych macek, Koronal wygladal na lekko wstrzasnietego - jak kazdy, komu zdarzylo sie stracic nagle przytomnosc - lecz mimo to calkiem przytomnego. Nikt nie zdolalby wytrzezwiec tak szybko. Nie, pomys lal Hissune, najprawdopodobniej nie bylo to jednak upicie, lecz cos innego: czary lub niezwykle silne przeslanie, które zawladnelo dusza Valentine'a w jednej chwili. To go wlasnie przerazalo. Powstal i kretymi korytarzami udal sie do apartamentów Koronala. Gdy podchodzil do pieknie rzezbionych drzwi, ozdobionych blyszczacym znakiem gwiazdy i inicjalami wladcy, akurat otworzyly sie one przed wychodzacymi z komnaty Tunigornem i Ernamarem. Sprawiali wrazenie zdenerwowanych i ponurych. Obaj kiwneli mu glowami, a Tunigorn gestem rozkazal strazy, by przepus cila chlopca. Lord Valentine siedzial za ogromnym biurkiem z polerowanego drewna w kolorze krwi. Jego potezne dlonie o grubych kostkach spoczywaly plasko na blacie, jakby sie nimi podpieral. Twarz mial blada; skupienie wzroku wydawalo sie sprawiac mu nieprzezwyciezona trudnosc; siedzial zgarbiony. - Panie - powiedzial Hissune i zamilkl. Stal w drzwiach. Czul sie bardzo niepewnie, nie na miejscu. Byl zaklopotany. Lord Valentine wydawal sie go nie zauwazac. W pokoju znajdowala sie takze stara wieszczka tlumaczaca sny, Tisana, oraz Sleet i Vroon, lecz nikt nie odzywal sie ani slowem. Hissune nie wiedzial, co poczac, nie mial pojecia, czego wymaga etykieta przy spotkaniu ze zmeczonym i najwyrazniej chorym Koronalem. Czy nalezalo zlozyc wyrazy wspólczucia, czy tez moze udawac, ze monarcha cieszy sie doskonalym zdrowiem? Uczynil znak gwiazdy i - nie doczekawszy sie zadnej reakcji - powtórzyl go. Czul, jak plona mu policzki. Szukal w sobie jakichs sladów swej dziecinnej pewnosci siebie i nie znalazl niczego. Dziwne, ale Lord Valentine oniesmielal go ostatnio coraz bardziej; czestsze spotkania raczej utrudnialy, niz ulatwialy kontakt z Koronalem. Trudno mu bylo to pojac. Uratowal go w koncu Sleet, mówiac glosno: - Panie, jest tu kandydat Hissune. Koronal podniósl glowe, rzucajac chlopcu przenikliwe spojrzenie. Glebia zmeczenia, która ujawnialy jego szklane, nieruchome oczy, byla zaiste przerazajaca. A jednak, wobec przygladajacego mu sie w zdumieniu Hissune'a, Lord Valentine otrzasnal sie ze zmeczenia - tak jak czlowiek, który uczepil sie liny, wpadajac w przepasc, wydostaje sie z niej: jednym ruchem, s wiadczacym o sile, której istnienia nie sposób bylo sie wczesniej domys lic. Zdumienie ogarnialo, gdy widzialo sie, jak na jego policzkach pojawiaja sie rumience, a oczy nabieraja wyrazu. Udalo mu sie nawet okazac cos w rodzaju wlasciwej wladcom stanowczosci. Zaskoczony Hissune zastanawial sie przez moment, czy nie jest to czasem jakas sztuczka, której na Górze Zamkowej uczy sie chlopców, majacych zostac wladcami... - Podejdz! - rozkazal Lord Valentine. Hissune zrobil kilka kroków w glab pokoju. - Boisz sie mnie? - Panie... - Nie moge ci pozwolic, bys marnowal czas, bojac sie mnie, Hissunie. Zbyt wiele mam do zrobienia. I ty takze. Niegdys wierzylem, ze nie zywisz wobec mnie najmniejszych obaw. Czyzbym sie mylil? - Panie, chodzi tylko o to, ze sprawiasz wrazenie bardzo zmeczonego... Ja tez jestem zmeczony... ta noc byla taka dziwna, dla ciebie, dla mnie, dla wszystkich... Koronal przytaknal skinieniem glowy. - To byla bardzo dziwna noc, to prawda. Czy juz nadszedl ranek? Kiedy znajduje sie w tym miejscu, nigdy nie potrafie powiedziec, która jest godzina. - Minela pólnoc, panie. - Zaledwie pólnoc? Myslalem, ze to juz ranek. Jaka dluga jest ta noc! - Valentine rozesmial sie cicho. - Jednak w Labiryncie zawsze jest chwila po pólnocy, prawda, Hissunie? Ma Boginie, gdybys tylko wiedzial, jak bardzo tesknie za widokiem slonca! - Panie - wtracil grzecznie Deliamber - rzeczywiscie robi sie pózno, a mamy jeszcze tyle spraw do zalatwienia... - To prawda. - Na moment oczy Valentine'a znów zeszklily sie i znieruchomialy. - A wiec do rzeczy. Przede wszystkim jestem ci winien podziekowanie. Móglbym sie powaznie zranic, gdybys mnie nie podtrzymal. Musiales zerwac sie z miejsca, nim jeszcze zaczalem padac, prawda? Takie to bylo oczywiste, ze strace przytomnosc? - Tak, panie. - Hissune zarumienil sie lekko. - Przynajmniej dla mnie. - Ach! - Ale byc moze obserwowalem cie uwazniej niz ktokolwiek inny. - Tak. Sadze, ze to bardzo prawdopodobne. - Mam nadzieje, ze Wasza Wysokosc nie odczuje negatywnych skutków... skutków... Na ustach Koronala pojawil sie slaby usmiech. - Nie bylem pijany, Hissunie. - Nie mialem zamiaru sugerowac... to znaczy... chcialem tylko powiedziec... - Nie bylem pijany. Czar, przeslanie... kto wie? Wino to jedno, czary to co innego; sadze, ze ciagle jeszcze potrafie odróznic jedno od drugiego. Mialem mroczna wizje, chlopcze, i to nie pierwsza. Znaki sa zlowrogie. Nadchodzi wojna. - Wojna? - wykrztusil Hissune. Slowo to wydalo mu sie nie znane, obce, wstretne; wisialo w powietrzu jak jakis obrzydliwy owad szukajacy ofiary. Wojna? Wojna? W umysle chlopca pojawil sie obraz sprzed osmiu tysiecy lat, obraz rodem z tych, które, wykradzione z Rejestru Dusz, na stale zajely miejsce w jego duszy: suche wzgórza pólnocnego wschodu stojace w plomieniach, niebo czarne od grubych, wysokich kolumn dymu - ostatnie chwile okrutnej wojny wytoczonej Metamorfom przez Lorda Stiamota. Lecz to przeciez byla historia starozytna. Przez wszystkie wieki po Stiamocie nie bylo wojny na Majipoorze - oprócz tej, która stoczyl Lord Valentine, by odzyskac tron. W niej zas zginelo niewielu ludzi - dzieki samemu Valentine'owi, któremu wszelki gwalt wydawal sie obrzydliwy. - Jaka wojna? Na Majipoorze nie mamy przeciez wojen! - Zbliza sie wojna, chlopcze - stwierdzil glosno Sleet. - A gdy nadejdzie, na Pania, nikt sie przed nia nie ukryje! - Ale z kim mamy walczyc? Majipoor to najbardziej pokojowa z planet. Nie mamy wrogów. - Mamy wroga. Czyzbyscie wy, ludzie z Labiryntu, tak malo wiedzieli o zewnetrznym s wiecie, ze nawet tego nie potraficie pojac? Hissune zmarszczyl brwi. - Chodzi o Metamorfów, prawda? - A tak, o Metamorfów! - Sleet niemal krzyczal. - Chodzi o tych wstretnych, dzikich Zmiennoksztaltnych. Czy sadzisz, ze utrzymamy ich w rezerwatach na zawsze? Na Pania, juz wkrótce zaczna sie gwalty i morderstwa. Wstrzasniety i zdumiony Hissune gapil sie na malego czlowieczka z blizna na twarzy. Oczy Sleeta ls nily. Wydawalo sie, ze z rados cia powitalby spelnienie swej przepowiedni. - Z calym szacunkiem, Najwyzszy Doradco - powiedzial Hissune, powoli potrzasajac glowa - ale dla mnie nie ma w tym za grosz sensu. Kilka milionów przeciw dwudziestu miliardom? Kiedys Metamorfowie wywolali wojne i przegrali. Niezaleznie od tego, jak bardzo nas nienawidza, nie sadze, by mieli spróbowac jeszcze raz. Sleet wskazal na Koronala, który wydawal sie nie sluchac tej wymiany zdan. - A fakt, ze tak niedawno posadzili swa marionetke na tronie Lorda Valentine'a? Co to bylo, jesli nie wypowiedzenie wojny? Ach, chlopcze, nic nie wiesz. Zmiennoksztaltni spiskuja przeciw nam od wieków i teraz wreszcie nadszedl czas na urzeczywistnienie ich knowan. Przepowiadaja nam to sny samego Koronala! Na Pania, sam Koronal s ni o wojnie! - Na te sama Pania, Sleecie - w glosie Koronala brzmialo straszliwe zmeczenie - nie bedzie zadnej wojny, jesli tylko zdolam jej zapobiec, i ty o tym doskonale wiesz. - A jesli nie zdolasz jej zapobiec, panie? - odparl natychmiast Sleet. Kredowobiala twarz drobnego czlowieczka nabiegla krwia, oczy mu blyszczaly, poruszal rekami, czyniac gwaltowne, drobne ruchy, jakby zonglowal niewidzialnymi maczugami. Hissune'a zaskoczylo to, ze ktos - nawet Najwyzszy Doradca - moze tak bezceremonialnie przemawiac do Koronala. Byc moze nie zdarzalo sie to czesto, nagle bowiem dostrzegl na twarzy Valentine'a cos bardzo przypominajacego gniew, a przeciez Lord Valentine znany byl z tego, ze nie gniewa sie nigdy, ze lagodnos cia i miloscia próbuje podbijac dusze wszystkich - wszak w ostatnich chwilach wojny o odzyskanie tronu próbowal tego nawet wobec wroga, uzurpatora Dominina Barjazida. A potem gniew zmienil sie znów w to nieskonczone zmeczenie, sprawiajace, ze Koronal wydawal sie miec siedemdziesiat, osiemdziesiat lat, nie zas byc wciaz mlodym, pelnym zycia czlowiekiem okolo czterdziestki, która - o czym Hissune wiedzial - dopiero co przekroczyl. Zapadla przedluzajaca sie w nieskonczonosc, pelna napiecia cisza. W koncu Lord Valentine powiedzial powoli wprost do Hissune'a, jakby nikogo innego nie bylo w pokoju: - Slowo wiecej nie padnie o wojnie, póki pozostaje nadzieja na pokój. Lecz znaki zwiastuja nieszczescie, to prawda; jesli nie wojna, z pewnoscia zdarzy sie jakies inne zlo. Nie zignoruje tego rodzaju ostrzezen. Zmienilismy dzis niektóre z naszych planów, Hissunie. - Czyzbys odwolal Wielki Objazd, panie? - Tego nie wolno mi zrobic. Odkladalem go kilkakrotnie, twierdzac, ze zbyt wiele jest pracy na Górze Zamkowej i ze nie mam czasu wlóczyc sie po swiecie. Byc moze odkladalem go zbyt dlugo. Objazdy powinny odbywac sie co siedem, osiem lat. - A teraz przerwa byla dluzsza? - Niemal dziesiecioletnia. I poprzedni objazd nie zakonczyl sie zgodnie z planem. Jak moze pamietasz, w Tilomon nastapilo drobne zamieszanie, w wyniku którego ktos inny, bez mej wiedzy, wzial na swe barki ciezar wladzy. Ponad ramieniem Hissune'a Koronal patrzyl w jakas niewyobrazalna dal, jakby na moment zajrzal w mglista otchlan czasu; byc moze wspominal ten niezwykly zamach, który przeprowadzili Barjaazidowie, i rozpamietywal miesiace, a moze lata, podczas których wedrowal po Majipoorze pozbawiony swiadomosci i swej potegi. W koncu potrzasnal glowa. - Nie. Wielki Objazd trzeba przeprowadzic. W rzeczywistosci trzeba go rozciagnac w czasie. Myslalem o podrózy tylko przez Alhanroel, ale teraz sadze, ze powinienem odwiedzic oba kontynenty. Mieszkancy Zimroelu takze powinni przekonac sie na wlasne oczy, ze maja Koronala. A jesli Sleet ma slusznosc i powinnismy obawiac sie wlasnie Metamorfów, to cóz - musimy udac sie wlas nie na Zimroel, tam bowiem mieszkaja Zmiennoksztaltni. Tego Hissune sie nie spodziewal. Poczul nagle, gwaltowne podniecenie. Zimroel! Ten niewyobrazalnie daleki kontynent, pelen dzungli i wielkich rzek, wspanialych metropolii, bedacych dla niego niemal legenda, czarodziejskich miast o czarodziejskich nazwach... - Ach, jesli taki jest twój nowy plan, to wspaniale, panie! - powiedzial, usmiechajac sie szeroko. - Myslalem, ze nigdy nie zobacze Zimroelu, no, moze w snach! Czy bedziemy w Ni- moya? I w Pidruid, i w Tilomon, i w Narabal... - Ja najprawdopodobniej bede. - Glos Koronala byl dziwnie bezdzwieczny. Jego slowa Hissune odczul jak uderzenie palka. - "Ja" panie? - spytal, nagle przestraszony. Lord Valentine powiedzial cicho: - Zaszla kolejna zmiana planów. Nie bedziesz towarzyszyl mi w Wielkim Objezdzie. Hissune'a przeszyl zimny dreszcz, jakby wiatr wiejacy miedzy gwiazdami spadl na Majipoor i dotarl do najglebszej glebi Labiryntu. Zadrzal i dusza skurczyla sie w nim od tego chlodu; czul, ze zostaje z niego tylko nedzna lupinka. - A wiec zwalniasz mnie ze sluzby, panie? - Zwalniam ze sluzby? Alez skad! Z pewnos cia domyslasz sie, ze mam wobec ciebie wielkie plany. - Mówiles tak, panie, i to nie raz. Lecz Objazd... - Nie byloby to odpowiednie przygotowanie do obowiazków, które pewnego dnia przyjdzie ci pelnic. Nie, Hissunie, nie stac mnie na to, zebys zmarnowal rok lub dwa lata, wlóczac sie przy mym boku. Pojedziesz na Góre Zamkowa tak szybko, jak to tylko mozliwe. - Na Góre Zamkowa, panie? - Rozpoczniesz nauke; bedziesz uczyl sie wszystkiego, co musi umiec rycerz-kandydat. - Panie? - Hissune zdumial sie niepomiernie. - Masz lat... ile? Osiemnascie? Wiec w stosunku do innych jestes i tak strasznie spózniony. Ale nie brak ci inteligencji, nadrobisz stracony czas i szybko osiagniesz granice swych mozliwosci. Nie masz wyboru, Hissunie. Nie wiemy, co za zlo spadnie wkrótce na nasz swiat, lecz ja jestem swiadomy, ze powinienem spodziewac sie najgorszego, i musze byc gotowy na jego nadejscie i przygotowac ludzi, którzy beda przy mnie, gdy zlo wreszcie sie objawi. Dla ciebie wiec, Hissunie, Wielki Objazd skonczyl sie, nim sie zaczal. - Rozumiem, panie. - Rozumiesz? Tak, chyba rzeczywiscie rozumiesz. Pózniej przyjdzie czas na odwiedzenie Piliploku, Ni-moya i Pidruid, prawda? Lecz nie teraz... nie teraz... Hissune przytaknal skinieniem glowy, choc w rzeczywistosci nie osmielil sie nawet przypuszczac, ze pojmuje to, co wlas nie powiedzial Lord Valentine. Przez dluga chwile Koronal przygladal mu sie kamiennym wzrokiem, a on nie ugial sie pod spojrzeniem nieruchomych, zmeczonych niebieskich oczu, choc sam zaczynal czuc zmeczenie wieksze od tego, jakie kiedykolwiek dane mu bylo poznac. Zdal sobie sprawe, ze audiencja sie skonczyla, choc nie kazano mu jeszcze odejsc. W milczeniu uczynil znak gwiazdy i powoli ruszyl w strone wyjscia. Nie pragnal teraz niczego oprócz snu, móglby spac tydzien lub miesiac. Ta zdumiewajaca noc odebrala mu wszystkie sily. Zaledwie dwa dni temu sam Lord Valentine wezwal go do tej wlasnie sali i zapowiedzial, ze ma szykowac sie do natychmiastowego opuszczenia Labiryntu, w jego towarzystwie uda sie bowiem na objazd Alhanroelu; wczoraj mianowany zostal doradca Koronala i zaproszony do stolu wladcy na dzisiejsza uczte, a teraz uczta skonczyla sie wsród tajemniczych, niepojetych wydarzen. Widzial Koronala znuzonego i jakze ludzkiego w tym znuzeniu, dowiedzial sie, ze Wielki Objazd nie jest juz dla niego, gdyz dla niego jest... Góra Zamkowa! Rycerz-kandydat? Nadrobic stracony czas? Po co go nadrabiac? Zycie stalo sie snem, pomyslal Hissune. I nie ma nikogo, kto dokonalby dla mnie jego tlumaczenia. W korytarzu prowadzacym z apartamentów Koronala dopadl go Sleet, zlapal za nadgarstek i zatrzymal. Hissune wyczul bijaca od niego moc, doskonale hamowana, gotowa wybuchnac energie. - Chce ci powiedziec jedno, chlopcze - kiedy przemówilem tak szorstko, nie pragnalem, by miedzy nami zapanowala wrogosc. - Nawet mi to nie przyszlo do glowy. - To dobrze. Doskonale. Nie chce miec w tobie przeciwnika. - I ja w tobie. - Sadze, ze przyjdzie nam ze soba blisko wspólpr acowac, kiedy nadejdzie wojna. - Jesli nadejdzie wojna. Sleet usmiechnal sie niewesolo. - Co do tego nie ma zadnych watpliwosci. Ale nie mam zamiaru znowu zaczac sie na ten temat spierac, tu i teraz. Wkrótce podzielisz mój punkt widzenia. Valentine nie dostrzega klopotów, póki nie zacznie sie o nie potykac, taka ma nature. Moim zdaniem, jest zbyt poczciwy, zbytnio wierzy w dobra wole innych, ale z toba jest inaczej, prawda, chlopcze? Ty masz oczy szeroko otwarte. Sadze, ze Koronal to ceni w tobie najbardziej. Rozumiesz, o czym mówie? - To byla dluga noc, Sleecie. - Niewatpliwie. Przespij sie, chlopcze. Jesli potrafisz. 9 Pierwsze promienie wschodzacego slonca padly na postrzepiony, szary, blotnisty brzeg morza na poludniowo-wschodnim wybrzezu Zimroelu, oswietlajac go bladozielonymi promieniami. Piecioro Liimenów, spiacych w nedznym, wielokrotnie latanym namiocie na granicy wydm, kilkaset metrów od linii wody, obudzilo sie natychmiast. Wstali bez slowa, zebrali po pare garsci wilgotnego piasku, wtarli go w szaroczarna, pokryta plamami skóre ramion i piersi, konczac na tym poranne ablucje. Gdy wyszli z namiotu, obrócili sie na zachód, gdzie na jasniejacym niebie swiecilo jeszcze kilka slabych gwiazd, i zlozyli im poklon. Jedna z tych gwiazd byla byc moze ta, z której przybyli tu ich przodkowie; jesli nawet tak bylo, nie mieli pojecia, która. Nikt tego nie wiedzial. Od okresu gdy pierwsi liimenscy imigranci przybyli na Majipoor, minelo siedem tysiecy lat, w czasie których wiele rzeczy pograzylo sie w niepamieci. Wedrujac po wielkiej planecie w poszukiwaniu najprostszej pracy fizycznej, Liimeni dawno zapomnieli, skad wziela poczatek ich rasa. Lecz kiedys sie o tym dowiedza... Najstarszy mezczyzna rozpalil ogien. Najmlodszy przyniósl rozen i nabil nan mieso. Dwie kobiety w milczeniu wziely je i trzymaly nad ogniem, póki nie uslyszaly skwierczenia palonego tluszczu. Bez slowa rozdaly wszystkim po kawalku miesa i w milczeniu Liimeni zjedli swój jedyny tego dnia posilek. Nadal w milczeniu wyszli szeregiem z namiotu: najstarszy mezczyzna, potem kobiety, nastepnie dwóch pozostalych mezczyzn: piec delikatnie zbudowanych istot o szerokich ramionach, splaszczonych glowach i zywych, blyszczacych oczach, umieszczonych po trzy w nieruchomych twarzach. Udali sie nad brzeg morza i usiedli na waskim skrawku ziemi tuz poza granica przyplywu - tak jak czynili to co dnia. Potem, w milczeniu, czekali; kazdy z nich z nadzieja, ze tego wlas nie dnia przyplyna smoki. Poludniowo-wschodnie wybrzeze Zimroelu - wielka prowincja znana jako Gihorna - to jeden z najmniej rozwinietych regionów Majipooru, omijana przez wszystkich, pozbawiona miast kraina, pokryta cienka warstwa szarej, piaszczystej gleby, kraina wilgotnych, porywistych wichrów, która w nieregularnych odstepach czasu nawiedzaja niemozliwe do przewidzenia, monstrualne, niszczycielskie burze piaskowe. Na tym ponurym ciagnacym sie przez setki mil wybrzezu nie ma zadnego naturalnego portu, sa tylko lancuchy niskich nagich wzgórz. Ich zbocza opadaja ku wilgotnym plazom, o które fale Morza Wewnetrznego bija z ponurym, gluchym hukiem. We wczesnym okresie kolonizacji Majipooru wedrowcy z zachodniego kontynentu, którzy zapuscili sie w te niegos cinna kraine, powrócili z wiesciami, ze nie ma w niej nic ciekawego. Na planecie pelnej bogactw i cudów oznaczalo to najokrutniejszy wyrok: zapomnienie. Tak wiec ludzie osiedlajacy sie na nowym, rozwijajacym sie kontynencie omineli Gihorne. Zakladano osade; za osada: najpierw Piliplok w polowie wysokosci wschodniego wybrzeza, przy ujsciu wielkiej rzeki Zimr, potem Pidruid na dalekim pólnocnym zachodzie, potem Ni-moya na luku Zimru. W glebi ladu, i Tilomon, i Narabal, i Velathys, i lsniace wlasnym swiatlem miasto Ghayrogów Dulorn, i wiele, wiele innych. Osady zmienialy sie w miasteczka, miasteczka w miasta, miasta w metropolie, wysuwajace swe macki poprzez ogromne polacie Zimroelu, lecz nadal nie bylo powodu, by zasiedlac Gihorne, wiec nikt jej nie zasiedlal. Nawet Zmiennoksztaltni, pokonani wreszcie przez Lorda Stiamota i zeslani do rezerwatu w lasach, które od zachodniej granicy Gihorny oddzielala tylko rzeka Steiche, nie zadali sobie trudu przeprawienia sie przez nia i zajecia tych ziem. Znacznie pózniej - tysiace lat pózniej, kiedy niemal caly Zimroel stal sie tak cywilizowany jak Alhanroel - grupy osadników dotarly wreszcie i tu. Niemal wszyscy byli Liimenami, przedstawicielami ludu prostego i niewymagajacego, który nigdy nie znalazl sobie wlasnego miejsca na Majipoorze. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze Liimeni umys lnie trzymali sie na uboczu - zarabiali kilka wag, to tu, to tam, jako sprzedawcy smazonych kielbasek, rybacy, wedrowni robotnicy. Liimenom, których zycie sprawialo wrazenie szarego i pustego, latwo przyszlo osiedlic sie na szarej, pustej Gihornie. Budowali male osady, zarzucali sieci tuz przy brzegu, lowiac w nie drobne, srebrzystoszare ryby, kopali pulapki na wielkie lsniace kraby o os miokatnych skorupach, wedrujace po plazach stadami liczacymi setki sztuk, a przy szczególnie uroczystych okazjach lapali powolne, zakopujace sie w piasku wydm dhumkarty o miekkim miesie. Przez wieksza czesc roku Liimeni mieli Gihorne dla siebie. Lecz w lecie bylo inaczej, bo latem przyplywaly smoki. Gdy tylko konczyla sie wiosna, namioty poszukiwaczy osobliwosci, na przyklad zóltych kalimbotów, po deszczu wyrastaly wzdluz brzegu Zimroelu, od poludniowych kranców Piliploku az po krawedz niemozliwych do przebycia bagien Zimru. Wtedy wlasnie stada smoków morskich pojawialy sie w swej corocznej pielgrzymce, przeplywajac wzdluz wschodniego wybrzeza kontynentu i kierujac sie na wody miedzy Piliplokiem a Wyspa Snów, gdzie przychodzily na swiat mlode. Wybrzeze ponizej Piliploku bylo jedynym miejscem na Majipoorze, z którego mozna bylo obserwowac smoki, nie wyplywajac na ocean, ciezarne samice lubily bowiem podplywac blisko brzegu w poszukiwaniu stworzen zyjacych w gestych pasmach zlotych wodorostów, tak powszechnych w tych wodach. Tak wiec kazdego roku w porze migracji chetni do jej obserwowania przybywali tysiacami z calego s wiata i tu rozbijali swe namioty. Niektóre z nich byly wspanialymi, lekkimi konstrukcjami z wysokich, smuklych pali i lsniacego materialu - te nalezaly do przedstawicieli szlachty; inne - mocne i praktyczne - byly wlasnos cia zamoznych handlarzy i ich rodzin. Natomiast male, szare namioty sluzyly jako domy zwyklym ludziom, oszczedzajacym caly rok, by móc odbyc te podróz. Arystokraci przybywali tu, uwazali bowiem za rozrywke obserwowanie ogromnych smoków morskich, prujacych wody oceanu, a takze dlatego, ze bylo w dobrym tonie spedzic wakacje w miejscu tak nieciekawym jak Gihorna. Bogaci handlarze przyjezdzali, poniewaz wakacje w miejscu tak modnym i drogim mialy podniesc ich znaczenie w rodzinnych miastach i miasteczkach, a ich dzieci mogly sie tu nauczyc czegos o przyrodzie Majipooru, co z pewnoscia przyda sie im w szkole. Zwykli ludzie przybywali, wierzac, ze dostrzezenie stada smoków przynosi szczescie na cale zycie, choc nikt nie wiedzial, skad wlasciwie szczescie to mialoby sie wziac. Byli tez Liimeni - dla nich czas smoków oznaczal nie rozrywke, nie prestiz i nie nadzieje na usmiech fortuny, lecz: cos znacznie glebszego i wazniejszego: odkupienie, zbawienie. Nikt nie potrafil dokladnie przewidziec, kiedy smoki pojawia sie przy wybrzezach Gihorny. Choc zawsze przyplywaly latem, czasami zjawialy sie wczesniej, czasami pózniej. Tego roku spóznialy sie. Piecioro Liimenów, zajmujacych co rano miejsce na tym samym skrawku ladu, dzien w dzien widzialo tylko szare morze, biala piane i masy wodorostów. Nie nalezeli jednak do ludu niecierpliwego. Predzej czy pózniej smoki przyplyna. Dzien, kiedy wreszcie sie pojawily, byl upalny i duszny. Z zachodu wial goracy, wilgotny wiatr. Przez cale przedpoludnie oddzialy, falangi, regimenty krabów wedrowaly nieprzerwanie w poprzek plazy, jak gdyby odbywajac cwiczenia poprzedzajace odparcie inwazji. To zawsze oznaczalo zblizanie sie smoków. W poludnie pojawil sie kolejny znak: z kolyszacych sie fal wypelzla na piach ropucha rwaca: wielkie, tluste zwierze skladajace sie wylacznie z brzucha, paszczy i ostrych jak brzytwy zebów. Usiadla dyszac, drzac, mrugajac wielkimi mlecznymi oczami. Druga pojawila sie w chwile pózniej, przycupnela niedaleko pierwszej i wpatrywala sie w nia nieprzyjaznie. Po nich ruszyla na lad niewielka procesja dlugonogich homarów; kilkanas cie jaskrawych, niebieskofioletowych stworów z wielkimi pomaranczowymi odwlokami. Z ogromna determinacja homary popelzly w strone wydm i natychmiast zaczely zakopywac sie w piasku. Za nimi wyszly na brzeg czerwonookie malze na cienkich, pajeczych nózkach i male, kanciaste wegorze sietderkowe, pojawily sie nawet ryby, które rzucaly sie bezradnie po piasku, gdy spadly na nie zyjace na plazy kraby. Liimeni kiwali glowami w rosnacym podnieceniu. Tylko jedna przyczyna mogla sklonic zyjace w przybrzeznych wodach stworzenia do takiej ucieczki na lad. Pizmowy zapach smoków zapewne rozszedl sie juz w wodzie. - Patrzcie - powiedzial najstarszy mezczyzna. Z poludnia naplynela straz przednia stada: dwa lub trzy tuziny gigantycznych bestii o rozwinietych wielkich, skórzastych skrzydlach; dlugie wygiete szyje siegaly w niebo dumnymi lukami. Smoki spokojnie wplynely w gaszcz wodorostów i zaczely w nich zerowac; uderzaly wode skrzydlami, wszczynajac panike wsród zamieszkujacych ja stworzen, po czym z niespodziewana gwaltownoscia zanurzaly paszcze, pozerajac wszystko bez wyjatku: rosliny, homary, zaby i co sie tylko dalo. Byly to samce. Za nimi przyplynela mala grupka ciezarnych samic, przewalajacych sie w charakterystyczny sposób z boku na bok, demonstrujacych wzdete ciala. Po samicach, samotny, pojawil sie przywódca stada, tak wielki, ze przypominal przewrócony kadlub statku - a przeciez widoczna byla tylko polowa jego cielska, zad i ogon znajdowaly sie w wodzie. - Na kolana, oddajmy im czesc - zakomenderowal najstarszy Liimen, klekajac. Siedmioma dlugimi, koscistymi palcami wyciagnietej lewej dloni uczynil znak smoka, powtarzajac go raz, drugi i trzeci: bijace powietrze skrzydla, gietka szyja. Pochylil sie, trac policzkiem o wilgotny piasek, po czym wyprostowal sie, wpatrzony w króla smoków, przeplywajacego niecale dwiescie jardów od brzegu. Sila woli staral sie przywabic wielkie zwierze na lad. - Przybadz do nas... przybadz... przybadz... - Nareszcie nadszedl czas. Czekalismy tak dlugo. Przybadz... ocal nas... prowadz nas... ocal nas... - Przybadz! 10 Calkowicie automatycznie polozyl swój wystudiowany podpis pod dokumentem, który wydawal mu sie dziesieciotysiecznym w tym dniu: Elidath z Moruole, Najwyzszy Doradca i regent. Przy nazwisku dopisal date, a jeden z sekretarzy wyjal i polozyl przed nim kolejny arkusz papieru. W tym dniu podpisywal dokumenty. Najwyrazniej trzeba bylo to robic przynajmniej raz na tydzien, wiec od czasu wyjazdu Lorda Valentine'a kazdego Dnia Drugiego po poludniu Elidath opuszczal swe biuro we Dworze Pinitora, szedl do gabinetu Valentine'a tu, w sercu Zamku, siadal za wspanialym biurkiem Valentine'a zrobionym z jednego pnia czerwonego palisandru o wyraznym ziarnie, ukladajacym sie w znak gwiazdy, a zmieniajacy sie bezustannie sekretarze calymi godzinami przynosili mu do akceptacji dokumenty pochodzace z róznych rzadowych biur. Mimo ze Koronal udal sie na Wielki Objazd, trybiki obracaly sie nadal, maszyneria krecila sie, wypluwajac dekrety, rewizje dekretów i uzupelnienia dekretów. Kazdy z nich musial byc podpisany przez Koronala lub wyznaczonego przezen regenta - Bogini tylko wie, dlaczego. Oto kolejny. Elidath z Morvole, Najwyzszy Doradca i regent. I jeszcze data. Zalatwione. - Nastepny, prosze - poprosil sekretarza Elidath. Na poczatku uparcie próbowal czytac - no, przynajmniej przegladac - kazdy dokument przed podpisaniem. Potem ustapil i czytal tylko krótkie podsumowania, osiem, dziesiec linijek tekstu, przypiete zawsze do okladki. Juz dawno zrezygnowal i z tego. Czy Valentine czyta wszystko? - pytal sam siebie. Niemozliwe. Nawet gdyby czytal tylko podsumowania, spedzalby nad nimi cale dni i cale noce, nie spiac i nie jedzac, juz nie mówiac o wypelnianiu prawdziwych obowiazków zwiazanych z piastowanym urzedem. Teraz Elidath podpisywal wiekszosc papierów nawet na nie nie spojrzawszy. Nie wiedzial i nie obchodzilo go, co podpisuje; mogla to byc proklamacja zakazujaca jedzenia kielbasek w Swieto Zimy, stwierdzajaca nielegalnosc opadów deszczu w prowincji Stoinezar lub dekret konfiskujacy jego ziemie na rzecz funduszu emerytalnego sekretarzy administracji. Mimo to podpisywal, co mu podsuwano. Król - lub pelniacy obowiazki króla - albo musi zawierzyc kompetencjom swych pracowników, albo na jego barki spadnie praca wiecej niz przytlaczajaca, bo po prostu niemozliwa do wykonania. Podpisal: Elidath z Morvole, Najwyzszy Doradca... - Nastepny! Nadal czul sie winny, ze nie czytal podpisywanych papierów, lecz czy Koronal rzeczywiscie musi znac szczególy traktatu zawartego miedzy miastami Muldemar i Tidias, dotyczacego wspólnego zarzadzania pewnymi winnicami, których tytul wlasnos ci byl sporny od siódmego roku pontyfikatu Pontifexa Thimina, za panowania Koronala Lorda Kinnikena? Nie. Podpisac i nastepny, pomyslal Elidath, a Muldemar i Tidias niech ciesza sie nawiazana przyjaznia, nie zawracajac tym glowy wladcy. Elidath z Morvole... Siegnal po kolejny dokument i kiedy szukal miejsca na zlozenie podpisu, sekretarz oznajmil: - Panie, sa tu lordowie Mirigant i Diwis. - Prosze ich wprowadzic - powiedzial, nie podnoszac glowy. Lordowie Mirigant i Diwis, doradcy wewnetrznego kregu, odpowiednio: kuzyn i bratanek Koronala, spotykali sie z nim kazdego dnia mniej wiecej o tej porze. Wraz z nimi biegal zamkowymi alejkami, oczyszczajac zmeczone cialo z czes ci napiecia, powstajacego w rezultacie sprawowania wladzy. Nie mial ostatnio czasu na inne cwiczenia; bieganie bylo dla niego waznym wentylem bezpieczenstwa. Zdolal podpisac dwa kolejne dokumenty, gdy tamci wchodzili do Wielkiej Sali, wylozonej wspaniala boazeria z bannikopów, semotanów oraz innego rzadkiego drewna i szli w jego kierunku, stukajac butami po skomplikowanych intarsjach parkietu. Wzial trzeci, obiecujac sobie, ze ten bedzie ostatni; jakos tak sie zlozylo, ze przejrzal go, czekajac, kiedy sie zbliza - patent szlachecki, ni mniej, ni wiecej, jakis szczesciarz z ludu zostanie rycerzem- kandydatem Góry Zamkowej, w uznaniu cnót i nieocenionych uslug i tak dalej, i tak dalej... - Co takiego podpisujesz? - spytal Diwis, podchodzac do biurka i stukajac w lezacy przed Elidathem dokument. Diwis byl wysokim czarnobrodym mezczyzna o szerokich ramionach; wkraczajac w wiek sredni, zdumiewajaco upodobnil sie do swego ojca, bylego Koronala. - Valentine znowu obniza podatki? A moze zdecydowal, ze urodziny Carabelli powinny byc swietem panstwowym? Mimo iz dobrze znal humor, w którym gustowal Diwis, Elidath nie mial zamiaru go znosic, zwlaszcza po dniu glupiej, bezsensownej pracy. Rozgniewal sie nagle. - Masz na mys li Lady Carabelle? - warknal. Najwyrazniej zaskoczyl tym Diwisa. - Och, jacy dzisiaj jestesmy formalni, Najwyzszy Doradco! - Juz sobie wyobrazam, co by sie stalo, gdybym nazwal twego ojca po prostu Voriaxem... - Mój ojciec byl Koronalem... - glos jego syna byl zimny, napiety - ...zaslugujacym na szacunek, jakim darzy sie zmarlych wladców. Lady Carabella jest tylko... - Lady Carabella, kuzynie, jest towarzyszka zycia naszego obecnego wladcy - wtracil gwaltownie Mirigant, zwracajac sie do Diwisa z takim gniewem, jakiego Elidath nigdy nie spodziewal sie po tym spokojnym, uprzejmym czlowieku. - Przypominam ci takze, ze jest zona brata twojego ojca. Z tych dwóch powodów... - Dobrze juz. - W glosie Elidatha brzmialo zmeczenie. - Dosc tych glupstw. Biegniemy? Diwis rozesmial sie. - Jesli nie jestes zbyt zmeczony ta cala zabawa w Koronala? - O niczym bardziej nie marze niz o biegu stad do rodzinnego Morvole, który zajalby mi jakies piec miesiecy, i o trzech latach przycinania drzewek w sadach i... och! Tak, pobiegne z wami. Tylko podpisze ten ostatni papier. - Urodziny Lady Carabelli! - Diwis powiedzial to z usmiechem. - Patent szlachecki - wyjasnil mu Elidath. - Jesli przestaniesz gadac, bedziemy mieli zaraz nowego rycerza-kandydata, niejakiego Hissune'a, syna Elsinome, jak tu pisza, mieszkanca pontyfikalnego Labiryntu, w uznaniu zaslug i... - Hissune, syn Elsinome! - krzyknal Diwis. - Wiesz, kto to jest, Elidathu? - A skad niby mialbym wiedziec? - Przypomnij sobie ceremonie ponownej koronacji Valentine'a, na która do sali tronowej Confalume'a sprosil tych wszystkich prostaków: zonglerów, kapitana-Skandara bez jednej reki, Hjorta z pomaranczowymi wasami i cala reszte. Pamietasz, byl tam chlopiec... - Masz na mys li Shanamira? - Nie, jeszcze mlodszy. Drobny, chudy chlopiec, dziesiecio-, moze jedenastoletni; chlopiec z oczami zlodzieja, krecil sie wszedzie, zadawal zenujace pytania, lazil za goscmi, blagajac o medale i wstazki do ubran, które przypinal sobie w róznych dziwnych miejscach do tuniki, bezustannie przegladal sie w lustrach. Na imie mial Hissune! - Dzieciak z Labiryntu - powiedzial Mirigant - który zmuszal wszystkich do skladania obietnicy, ze kiedy przyjada do Labiryntu, tylko jego najma na przewodnika. Pamietam go, a jakze. Sprytny byl z niego maluch! - Ten maluch jest dzis rycerzem-kandydatem. Lub bedzie, jesli Elidath nie podrze s wistka, w który wpatruje sie teraz tak nieprzytomnie. Nie masz zamiaru go podpisac, prawda? - Alez oczywiscie, ze podpisze. - Rycerz-kandydat pochodzacy z Labiryntu? Elidath wzruszyl ramionami. - Nie obeszloby mnie, gdyby byl Zmiennoksztaltnym wprost z Ilirivoyne. Nie jestem tu, by zmieniac decyzje Koronala. Jesli Valentine twierdzi, ze ktos powinien zostac rycerzem- kandydatem, ten ktos nim zostanie, chocby niegdys byl lobuzem, rybakiem, handlarzem kielbasek, Metamorfem, zamiataczem ulic... Zlozyl podpis na dokumencie. - No juz! Zalatwione. Teraz chlopiec jest takim samym szlachcicem jak ty! Diwis wyprostowal sie i wyrecytowal pompatycznie: - Moim ojcem byl Koronal Lord Voriax. Moim dziadkiem byl Wielki Doradca Damidane. Moim pradziadkiem byl... - Oczywiscie. Juz to kiedys slyszelismy. Powtarzam, od dzis ten chlopiec jest takim samym szlachcicem jak ty. Tak mówi ten patent. Podobny papier zaswiadczyl o szlachectwie jakiegos twojego przodka. Nie wiem, kiedy go otrzymal, a juz z pewnos cia nie wiem, za co. A moze myslisz, ze szlachcic rodzi sie ze swym szlachectwem, jak Skandar z czterema ramionami? - Latwo dzis wpadasz w zlosc, Elidathu. - Byc moze. Zrób mi wiec te grzecznosc i spróbuj mnie nie draznic. - Wybacz - powiedzial Diwis, niezbyt szczerze. Elidath wstal, przeciagnal sie i spojrzal przez wielkie lukowate okno, przed którym stalo biurko Koronala. Z okna roztaczal sie zapierajacy dech w piersiach widok otchlani, która otwierala sie tuz za murami tej czesci zamkowych zabudowali. Dwa ogromne czarne drapiezniki, swietnie czujace sie na tej wysokosci, zataczaly wielkie, smiale kola; oslepiajace promienie slonca odbijaly sie od grzywy lsniacych piór na ich zlotych lbach. Elidath, obserwujac, jak smialo i swobodnie fruna, doszedl do wniosku, ze zazdros ci im wolnosci, która daje tylko nieskrepowany lot. Wykonywana tego dnia praca wprawila go w stan lekkiego oszolomienia. Elidath z Moroole, Najwyzszy Doradca i regent... W tym tygodniu uplynie szesc miesiecy, pomys lal, od czasu gdy Valentine rozpoczal swój objazd. Mial wrazenie, ze nie byly to miesiace, lecz lata. A wiec tak wyglada zycie Koronala? Taka nuda, taka niewola? Od dziesieciu lat zyl ze swiadomoscia, ze sam moze zostac Koronalem, gdyz ponad wszelka, watpliwosc byl nastepny w kolejce do tronu. Wydawalo sie to oczywiste od dnia, w którym Lord Voriax zginal na polowaniu, a wladze odziedziczyl po nim, jakze niespodziewanie, jego brat. Jesli cokolwiek zdarzy sie z Valentine'em, korone ofiaruja jemu - Elidath nie mial co do tego najmniejszych watpliwosci. Podobnie jesli Pontifex Tyeveras umrze, a Valentine zajmie jego miejsce - to tez uczyni go Koronalem. Chyba ze bedzie za stary, Koronal musi byc bowiem czlowiekiem w pelni sil, a on sam przekroczyl juz czterdziestke. Poza tym latwo bylo nabrac przekonania, ze Pontifex bedzie zyl wiecznie. Gdyby ofiarowali mu korone, nie potrafilby, nie móglby jej odtracic. Od mowa byla czyms niewyobrazalnym. Lecz kazdego roku modlil sie coraz gorecej, by Pontifex Tyeveras pozyl jak najdluzej, a Valentine nadal cieszyl sie doskonalym zdrowiem. Czas, który spedzil jako regent, tylko dodal zaru jego modlitwom. Kiedy byl chlopcem, a zamek nazywano Zamkiem Lorda Malibora, wydawalo mu sie, ze byc Koronalem to najcudowniejsza rzecz pod sloncem. Zazdroscil o osiem lat starszemu Voriaxowi, kiedy tamten zasiadl na tronie po s mierci Lorda Malibora. Teraz nie mial juz podobnych zludzen co do wspanialosci sprawowania wladzy. Lecz nie odtracilby korony, gdyby wyrok losu padl na niego. Pamietal starego Najwyzszego Doradce Damidane'a, ojca Voriaxa i Valentine'a, który powiedzial kiedys, iz na Koronala najlepiej nadaje sie czlowiek przygotowany do sprawowania wladzy, lecz nie pozadajacy jej. Moze wiec, mówil sobie Elidath ponuro, wcale nie bylbym zlym Koronalem? No, ale moze nie bede musial nim byc. - To co, biegniemy? - spytal z wymuszona wesoloscia. - Cztery mile, a potem kropelka jakiegos dobrego zlotego wina? - Doskonale - przytaknal Mirigant. Kiedy wychodzili z sali, Diwis zatrzymal sie przy wielkiej kuli z brazu i srebra, stojacej na podwyzszeniu przy przeciwleglej scianie. Wyobrazona byla na niej trasa podrózy Koronala. - Popatrzcie - powiedzial, pokazujac palcem czerwona kulke, swiecaca na powierzchni globusa niczym oko górskiej malpy. - Wyjechal z Labiryntu i ruszyl na zachód. Która rzeka plynie? Glayge? - Chyba Trey - poprawil go Mirigant. - Powinien kierowac sie do Treymone. Elidath przytaknal skinieniem glowy. Podszedl do globusa i przeciagnal dlonia po jego gladkiej, metalicznej powierzchni. - Tak - powiedzial. - A stamtad do Stoien; ze Stoien poplynie chyba statkiem przez zatoke do Perimor, a potem wzdluz wybrzeza az do Alaisor. Nie uniósl reki znad globusa. Przeciagnal nia po zarysie kontynentów, jakby Majipoor byl kobieta, a Alhanroel i Zimroel jej piersiami. Jakiz piekny jest ten ich swiat i jakie piekne jest jego wyobrazenie! Globus mial wlasciwie ksztalt pólkuli, nie istniala bowiem potrzeba przedstawiania tej polowy planety, która zajmowal ocean - ocean niemal nie znany. Na zamieszkanej pólkuli Majipooru wyobrazono jednak trzy wielkie kontynenty: Alhanroel z gigantyczna sterczaca Góra Zamkowa, Zimroel z jego tropikalna dzungla, a ponizej spieczony sloncem, pustynny Suvrael, na Morzu Wewnetrznym zas Wyspa Snu, na której mieszka blogoslawiona Pani. Szczególowo przedstawiono wiele miast; byly tu i lancuchy górskie, i wieksze jeziora, i rzeki. Jakis mechanizm, którego dzialania Elidath nie rozumial, sledzil bezustannie pozycje Koronala; swiecaca czerwona kulka poruszala sie, gdy podrózowal, nigdy nie bylo watpliwosci, gdzie sie znajduje. Niczym w transie Elidath przesunal palcem po trasie Wielkiego Objazdu: Stoien, Perimor, Alaisor, Sintalmond, Daniup, przez Szczerbe Kinslain do Santhiskion i z powrotem, kreta droga, do stóp Góry Zamkowej... - Wolalbys byc z nim, prawda? - spytal Diwis. - Albo odbywac objazd na jego miejscu? - dorzucil Mirigant. Elidath obrócil sie w miejscu, stajac twarza w twarz ze starszym mezczyzna. - A co to niby ma znaczyc? Podniecony Mirigant odrzekl: - To chyba jasne? - Czyzbys oskarzal mnie o uzurpatorskie ambicje? - Tyeveras przezyl swe zycie o dwadziescia lat! Nie umiera wylacznie dzieki jakiejs magii... - Masz na mys li najtroskliwsza opieke medyczna? Mirigant wzruszyl ramionami. - A co to za róznica? Zgodnie z prawami natury powinien umrzec przed laty, robiac miejsce dla Valentine'a. Nowy Koronal odbywalby teraz swój pierwszy objazd! - Nie do nas nalezy podjecie tej decyzji. - Tak, nie do nas, lecz do Valentine'a - powiedzial Diwis. - Lecz on jej nie podejmie. - Podejmie, we wlas ciwym czasie. - Kiedy? Za piec lat? Za dziesiec? Za czterdziesci? - Czyzbys zamierzal zmusic do czegos Koronala, Diwisie? - Zamierzam mu cos doradzic. To nasz obowiazek - mój, twój, Miriganta, Tunigorna, wszystkich, którzy uczestniczyli w rzadach przed obaleniem Koronala. Musimy mu powiedziec, ze nadszedl czas, by przeniósl sie do Labiryntu. - Nadszedl czas, bysmy sobie troche pobiegali - powiedzial sztywno Elidath. - Posluchaj mnie! Nie jestem naiwny. Mój ojciec byl Koronalem, a dziadek zajmowal pozycje, która ty zajmujesz teraz; cale swe zycie spedzilem w centrum wladzy. Rozumiem ja równie dobrze jak wiekszosc z was. Nie mamy Pontifexa. Od osmiu czy dziesieciu lat Pontifexa udaje cos, co jest bardziej martwe niz zywe, cos, co plywa w stojacej w Labiryncie szklanej klatce. Hornkast przekazuje nam jego slowa - albo udaje, ze sa to slowa Pontifexa; przekazuje nam jego dekrety - albo udaje, ze sa to dekrety Pontifexa - ale skutek jest jeden: nie mamy Pontifexa. Jak dlugo rzad moze funkcjonowac w ten sposób? Sadze, ze Valentine próbuje byc równoczesnie Koronalem i Pontifexem, co jest ciezarem ponad sily jednego czlowieka, wiec struktura wladzy jest wadliwa, rzad sparalizowany, a... - Dosc - przerwal mu Mirigant. - ...a Valentine nie zajmie przyslugujacego mu miejsca, bo jest mlody i nienawidzi Labiryntu, a takze dlatego, ze wrócil z wygnania z nowym dworem zonglerów i pastuchów tak oszolomionych wspanialosciami Góry Zamkowej, ze nie pozwalaja mu podjac wlasciwych obowiazków... - Dosc! - Jeszcze jedno! - tlumaczyl gwaltownie Diwis. - Czyzbys byl slepcem, Elidathu? Zaledwie osiem lat temu doswiadczylismy czegos zupelnie wyjatkowego w naszej historii: wybranego Koronala stracono z tronu, a mysmy nic o tym nie wiedzieli; jego miejsce zajal uzurpator. Kim byl? Marionetka w rekach Metamorfów! A Król Snów sam okazal sie Metamorfem! Dwie z czterech Poteg Królestwa znalazly sie w rekach Metamorfów, Zamek byl ich pelen... - Wszystkich zdemaskowano i zabito. W bohaterskiej walce tron odzyskal nasz prawowity król, Diwisie! - Oczywiscie. Oczywiscie. Czy sadzisz, ze Metamorfowie poslusznie wrócili do dzungli? Powiem ci, ze w tej wlasnie chwili snuja plany zniszczenia Majipooru, zagarniecia dla siebie tego, co z niego zostanie. Wiemy o tym od czasu, gdy Valentine wrócil na tron... i co on wlasciwie z tym zrobil? Co on wlasciwie z tym zrobil, Elidathu? Z miloscia wyciagnal do nich rece! Obiecal, ze naprawi bledy starozytnych, uczyni zadosc dawnym krzywdom. Doskonale, tylko ze Zmiennoksztaltni nadal planuja spisek! - Pobiegne bez ciebie - zagrozil Diwisowi Elidath. - Zostan tu, usiadz za biurkiem Koronala, podpisuj te góry dekretów. Tego pragniesz, prawda, Diwisie? Zasiasc za tym biurkiem. Obrócil sie i w zlos ci ruszyl w kierunku wyjs cia z sali. - Czekaj! - zatrzymal go Diwis. - Idziemy z toba. Podbiegl do Elidatha, zrównal sie z nim i zlapal go za lokiec. Niskim, napietym glosem, jakze róznym od tego, jakim zwykle cedzil slowa, oswiadczyl: - Nie mówilem o tym, kto ma zastapic Valentine'a, tylko o tym, ze musi on zostac Pontifexem. Czy myslisz, ze rzuce ci wyzwanie w walce o wladze? - Nie jestem kandydatem do korony! - Nikt nigdy nie jest kandydatem do korony. Ale nawet dziecko wie, ze powszechnie uwazany jestes za nastepce Valentine'a. Elidathu, Elidathu. - Daj mu spokój - odezwal sie Mirigant. - Zdaje sie, ze przyszlismy tu, zeby pobiegac. - Dobrze, biegnijmy i wiecej o tym ani slowa. - Dzieki niech beda Bogini - mruknal Elidath. Pierwszy ruszyl w dól szerokimi kreconymi schodami, wydeptanymi przez stulecia. Mineli wartowników i znalezli sie w zaulku Viidicar - na bulwarze z bloków rózowego granitu, laczacym wewnetrzny Zamek, w którym miescily sie wszystkie biura Koronala, z niepojetym labiryntem budynków zewnetrznych, zajmujacych wierzcholek Góry. Czul sie tak, jakby czolo przepasano mu opaska z goracej stali. Najpierw podpisywanie milionów bezsensownych dokumentów, pózniej sluchanie zakrawajacego na zdrade staniu gadania Diwisa... A jednak wiedzial, ze Diwis ma racje. Swiat nie moze dluzej toczyc sie w ten sposób. Gdy trzeba podjac wazne decyzje, Pontifex i Koronal musza sie ze soba konsultowac, by ich wspólna madrosc wykluczyla glupie bledy. Lecz Pontifexa we wlasciwym, rzeczywistym sensie tego slowa praktycznie nie bylo. Valentine próbowal dzialac samotnie i powoli przegrywal. Nawet najwieksi z Koronalów - Confalume, Prestimion, Dekkeret - nie próbowali rzadzic Majipoorem samotnie. A wyzwania, którym stawili czolo, wydawaly sie niczym przy tym, czemu sprostac musial Valentine. Kto w czasach Lorda Confalume'a byl w ogóle w stanie wyobrazic sobie, ze ponizeni, pokonani Metamorfowie powstana kiedys, szukajac zemsty za zabranie im ich s wiata? Jednak z pewnoscia rebelie przygotowano gdzies w calkowitej tajemnicy. Elidath byl pewien, ze do konca zycia nie zapomni ostatnich godzin wojny o odzyskanie tronu, kiedy na czele zolnierzy dotarl do piwnic, w których trzymano maszyny kontrolujace klimat Góry Zamkowej i by je ocalic, musial zabijac ludzi w mundurach gwardii Koronala, którzy w chwili smierci zmieniali sie w Metamorfów o cienkich ustach, skosnych oczach i szczelinie zamiast nosa. Od tamtej chwili minelo osiem lat - a Valentine nadal próbowal nawiazac kontakt z ta rasa przegranych i zawiedzionych, oferujac im milosc, nadal próbowal znalezc honorowa, pokojowa droge ukojenia ich gniewu. Przez te osiem lat nie osiagnal niczego konkretnego, nie mial do zademonstrowania zadnych rezultatów swych wysilków - a kto wie, jakie metody sekretnej walki wynalezli tymczasem Metamorfowie. Elidath gleboko wciagnal powietrze i ruszyl przed siebie szybkim, ciezkim biegiem. Mirigan i Diwis momentalnie zostali z tylu. - Hej! - krzyknal Diwis - to sie nazywa pobiegac? Nie zwracal na nich najmniejszej uwagi. Ból jego duszy uleczyc mógl tylko inny ból, a wiec biegl jak w goraczce, osiagajac i przekraczajac granice zmeczenia. Naprzód, naprzód, naprzód, obok delikatnej Wiezy Arioca z piecioma szczytami, obok kaplicy Kinnikena, obok domu dla pontyfikalnych gosci. W dól Kaskada Guadelooma, wokól ciezkiej, przysadzistej masy kamieni: skarbca Lorda Priankipina, w góre Dziewiecdziesieciu Dziewieciu Schodów. Serce zaczelo lomotac mu w piersi - teraz do westybulu Dziedzinca Pinitora: dalej, dalej, przez zaulki, którymi chodzil codziennie przez trzydzies ci lat, od dnia, gdy jako dziecko przybyl tu z Morvole u stóp Góry, by uczyc sie sztuki rzadzenia. Ile razy biegal tak z Valentine'em, Stasilane'em lub Tunigornem - byli sobie bliscy jak bracia, oni czterej, czterej nieokielznani chlopcy szalejacy po calym Zamku Lorda Malibora, jak nazywano go w owych dniach. Ach, jakie wspaniale bylo wtedy zycie! Wtedy wydawalo sie im, ze beda doradcami Koronala Lorda Voriaxa, kiedy Voriax zostanie Koronalem, czego wszyscy sie spodziewali, choc nie tak szybko. Lord Malibor zginal przed czasem, a takze Voriax, który rzadzil po nim, korona przeszla na Valentine'a i mc juz nie bylo takie jak kiedys. A teraz? “Czas, zeby Valentine przeniósl sie do Labiryntu" - powiedzial Diwis. Tak. Jest nieco za mlody, by zostac Pontifexem, ale to juz jego pech, zwiazany z wstapieniem na tron w okresie starczego zdziecinnienia Tyeverasa. Stary wladca zasluzyl na wieczny sen w grobie, a Valentine musi zamieszkac w Labiryncie, korona gwiazd musi przypasc... Mnie? Lord Elidath? Czy bedzie to kiedys Zamek Lorda Elidatha? Sam pomysl przejal go niepokojem, zdumieniem, a takze strachem. Przez te kilka ostatnich miesiecy dowiedzial sie, co to znaczy byc Koronalem. - Elidathu! Elidathu! Zabijesz sie! Gnasz jak szaleniec! - krzyczal Mirigant; jego glos dobiegal z dolu, jak dzwiek przywiany wiatrem z odleglego miasta. Dotarl juz niemal na szczyt Dziewiecdziesieciu Dziewieciu Schodów. Czul lomot w piersiach, wzrok mu sie zamglil, lecz zmusil sie do dalszego biegu, na sam szczyt i w waska alejke z zielonego królewskiego kamienia, prowadzaca do biur administracji, mieszczacych sie na Dziedzincu Pinitora. Niewiele widzac, skrecil za róg, poczul uderzenie, uslyszal ciezkie siekniecie, a potem padl jak dlugi i lezal tak, dyszac ciezko, niemal nieswiadomy otaczajacego go swiata. Kiedy usiadl i otworzyl oczy, dostrzegl nieznajomego - mlodego szczuplego mezczyzne o ciemnej cerze i gestych czarnych wlosach, ufryzowanych zgodnie z najnowsza, wymyslna moda, wstajacego niezgrabnie i zblizajacego sie do niego. - Panie? Panie, czy nic ci sie me stalo? - Wpadlem na ciebie, prawda? Powinienem... patrzyc przed siebie... - Dostrzeglem cie, panie, ale nie bylo juz czasu. Biegles tak szybko... moze pomoge ci sie podniesc. - Nic mi nie bedzie, chlopcze. Musze tylko zlapac oddech. Nie korzystajac z pomocy mlodego czlowieka podniósl sie, otrzepal kubrak - na kolanie dostrzegl wielkie rozdarcie, przez które zaczela saczyc sie krew - i poprawil ubranie. Serce nadal walilo mu przerazajaco, a poza tym czul sie strasznie glupio. Diwis i Mirigant biegli juz schodami. Obracajac sie ku mlodziencowi, Elidath zaczal przepraszac, lecz dziwny wyraz jego twarzy kazal mu przerwac przeprosiny w pól slowa. - Czy cos sie stalo? - spytal. - Panie, czyzbys byl Elidathem z Moryole? - Tak, jestem nim. Chlopiec rozes mial sie. - Tak mi sie wlas nie wydawalo, kiedy blizej ci sie przyjrzalem. A wiec to ciebie szukam! Powiedziano mi, ze moge cie znalezc na Dziedzincu Pinitora. Mam dla ciebie wiadomosc. Mirigant i Diwis pojawili sie przy wejsciu do zaulka. Podeszli do Elidatha; z wyrazu ich twarzy domyslil sie, ze musi wygladac okropnie: zaczerwieniony, spocony, niczym szaleniec po tym wariackim biegu. Spróbowal potraktowac te sytuacje lekko, wskazujac na mlodego mezczyzne i mówiac: - Mam wrazenie, ze w pospiechu przebieglem po tym oto mlodym poslancu, który ma dla mnie jakas wiadomosc. Od kogóz ta wiadomosc, chlopcze? - Od Lorda Valentine'a, panie. Elidath znieruchomial. - Czy to jakis zart? Koronal odbywa Wielki Objazd i znajduje sie teraz gdzies na zachód od Labiryntu. - To prawda, panie. Bylem przy nim w Labiryncie i kiedy wyslal mnie na Góre Zamkowa, poprosil, zebym przede wszystkim znalazl ciebie i powiedzial ci... - Co takiego? Chlopiec obrzucil niepewnym spojrzeniem Diwisa i Miriganta. - Panie, wiadomosc ta przeznaczona jest tylko dla ciebie. - To Lordowie Mirigant i Diwis, krewni Koronala. Mozesz mówic przy nich. - Doskonale, panie. Lord Valentine przykazal mi powiedziec Elidathowi z Morvole - a winienem sie przedstawic, panie, jestem rycerz-kandydat Hissune, syn Elsinome - przykazal mi powiedziec Elidathowi z Monrole, ze zmienil plany i ze uda sie na Wielki Objazd takze na Zimroel; odwiedzi równiez swa matke, Pania Wyspy - i ze masz, panie, sprawowac obowiazki regenta przez caly czas jego nieobecnosci. Czyli, wedlug Koronala... - Pani, oszczedz mnie - szepnal Elidath ochryple. - ...rok, moze póltora roku poza czas juz zaplanowany - skonczyl Hissune. 11 Druga oznaka zblizajacych sie trudnych dni, która dostrzegl Etowan Elacca, bylo opadanie lis ci z drzew niyku. Zdarzylo sie to w piec dni po tym, jak spadl fioletowy deszcz. Sam fioletowy deszcz nie byl pierwsza oznaka klopotów. Nie bylby on w ogóle niczym niezwyklym na wschodnim zboczu Rozpadliny Dulorn, pokrytym niemal w calosci lekkim niebieskawoczerwonym piaskiem skuwa. Wiejacy regularnie wiatr z pólnocy, nazywany Zlosnikiem, zwiewal piasek, wyrzucajac go wysoko w powietrze, a zabarwione nim chmury utrzymywaly kolor przez szereg dni, z kolei padajacy z nich deszcz byl bladolawendowy. Ziemia Etowana Elakki znajdowala sie jednak szescset mil od tego rejonu, na przeciwnym zboczu Rozpadliny Dulorn, nieco bardziej w glebi ladu, choc w poblizu Falkynkip, a wiatry niosace piasek skuwa nie docieraly na ogól tak daleko. Lecz Etowan Elacca zdawal sobie sprawe, ze wiatry sa czyms nieprzewidywalnym, wiec byc moze Zlosnik zdecydowal sie tym razem odwiedzic przeciwlegle zbocze Rozpadliny? W kazdym razie nie bylo powodu, by Szczególnie niepokoic sie fioletowym deszczem, który pozostawial po sobie wylacznie cienka warstwe piasku, tam gdzie spadl, nie sprawiajac zadnych szczególnych klopotów; nastepny normalny deszcz zmywal piach i wszystko wracalo do normy. Nie, pierwsza oznaka klopotów nie byl fioletowy deszcz, lecz kurczenie sie sensitiwów rosnacych w ogrodzie Etowana Elakki, co zdarzylo sie dwa lub trzy dni przed deszczem. Bylo to wydarzenie zagadkowe, lecz nie niezwykle. Niewiele trzeba, by sensitiwy zaczely sie kurczyc. Bardzo drobne, psychowrazliwe rosliny o zlotych lis ciach i zwyczajnych zielonych kwiatach, rosnace dziko w lasach na zachód od Mazadone, reagowaly na kazde psychiczne niezwykle zdarzenie: glosniejszy krzyk, warczenie zwierzat walczacych w dzungli lub nawet, jak opowiadano, sama obecnosc czlowieka, który popelnil powazna zbrodnie. Byle co wystarczylo, by ich liscie zlozyly sie jak rece w modlitwie i sczernialy. Reakcja taka nie ma najwyrazniej zadnego szczególnego znaczenia biologicznego, myslal czesto Etowan Elacca, lecz niewatpliwie tajemnica wyjasni sie w wyniku szczególowych badan. Któregos dnia zamierzal przeprowadzic takie badania. Tymczasem zasadzil sensitiwy w ogrodzie, poniewaz lubil wesoly, zólty kolor ich lisci. A poniewaz dominium Etowana Elakki bylo spokojne, uporzadkowane, ani razu od czasu, gdy pojawily sie w jego ogrodzie, sensitiwy nie skurczyly sie... az do dzisiaj. Zdarzylo sie to calkiem niespodziewanie. Czyzby jacys ludzie klócili sie na obszarze jego ogrodu? Jakie rozzloszczone stworzenie w tej krainie zwyklych udomowionych zwierzat moglo zachwiac spokojem jego posiadlosci? Etowan Elacca ponad wszystko cenil wlasnie spokój. Byl klasycznym dzentelmenem- farmerem, szescdziesiecioletnim, wysokim, wyprostowanym, o gestych siwych wlosach. Jego ojciec urodzil sie jako trzeci syn ksiecia Massissa, dwaj bracia pelnili - jeden po drugim - urzad burmistrza Falkynkip, lecz jego samego rzadzenie nigdy nie interesowalo. Gdy tylko objal i spadek, kupil wielki kawal ziemi na zachodnim zboczu Rozpadliny Dulorn i stworzyl na nim Majipoor w miniaturze, malenki wszechswiat, cechujacy sie wielka pieknos cia, spokojem i równowaga. Uprawial rosliny charakterystyczne dla tego regionu: niyk i glein, hingamorty, stajje. Przede wszystkim stajje, zawsze bowiem istnialo zapotrzebowanie na ozywczy, slodki chleb wyrabiany z ich bulw i farmerzy z Rozpadliny musieli sie mocno napracowac, by wyprodukowac jej wystarczajaco wiele na potrzeby Dulornu, Falkynkip i Pidruid, liczacych lacznie trzydziesci milionów obywateli, oraz dla kilku milionów ludzi mieszkajacych w sasiednich miasteczkach. Nieco powyzej pól stajji znajdowaly sie plantacje gleinu: rzedy gestych dziesieciostopowych krzaków w ksztalcie kopul, pomiedzy których srebrzystymi, wydluzonymi liscmi wyrastaly wielkie grona soczystych, smacznych niebieskich owoców. Stajje i glein zawsze uprawiano obok siebie; dawno odkryto, ze korzenie krzaków gleinu wydzielaja do ziemi plyn zawierajacy azotany, który, zmywany przez deszcze, sprzyja rozwojowi bulw stajji. Poza granicami plantacji gleinu znajdowal sie sad hingamortów. Soczyste, przypominajace grzyby zólte “paluchy", wypelnione slodkim sokiem, wynurzaly sie z gleby, sprawiajac doprawdy niezwykle wrazenie; byly one s wiatloczulymi organami, przekazujacymi energie sloneczna roslinom rosnacym gleboko pod ziemia. Wzdluz granic posiadlosci ciagnal sie wspanialy ogród drzew niyku, zgodnie ze zwyczajem uporzadkowanych w grupy po piec drzew, sadzonych w skomplikowane geometryczne wzory. Etowan Elacca lubil przechadzac sie miedzy nimi, z miloscia dotykajac dlonmi smuklych czarnych pni, nie grubszych niz ramie doroslego mezczyzny i gladkich jak aksamit. Drzewa niyku zyly tylko dziesiec lat. W pierwszym roku rosly z nieprawdopodobna szybkos cia na zwyczajna dla nich wysokosc trzydziestu pieciu stóp, w czwartym kwitly zdumiewajacymi zlotymi kielichami o krwistoczerwonych srodkach, a potem co roku owocowaly mnóstwem cierpkich, przezroczystych bialych owoców w ksztalcie pólksiezyców. Umieraly blyskawicznie - w ciagu kilku godzin wysychaly tak, ze ich pien zlamaloby z latwoscia nawet dziecko. Owoce, trujace w stanie surowym, byly niezbedne jako przyprawa do ostrych, gorzkich mies, charakterystycznych dla kuchni Ghayrogów. Niyki rosly naprawde dobrze tylko w Rozpadlinie i Etowan Elacca nie mial najmniejszych problemów ze sprzedaza zbiorów. Dzieki uprawie ziemi czul sie uzyteczny, lecz praca ta nie zaspokajala jego poczucia piekna. Poczucie piekna wlasnie sklonilo go do zalozenia na swej ziemi prywatnego, wspaniale rozplanowanego ogrodu botanicznego, w którym znajdowaly sie rosliny sciagniete ze wszystkich zakatków Majipooru, dobrze rosnace w cieplym, wilgotnym klimacie Rozpadliny. Rosly tu alabandyny, sprowadzone zarówno z Zimroelu, jak i Alhanroelu; wszystkich naturalnych barw, a takze wiele ich odmian hybrydycznych. Byly tez tanigale i thwale, kwiaty nocy z lasów nalezacych do Metamorfów, kwitnace - wylacznie w noc Swieta Zimy - os lepiajaco jaskrawymi, niezwyklymi kwiatami. Byly sosninki i androdragmy, krzaczki balonowe i miekki mech, halatingi wyhodowane z sadzonek otrzymanych wprost z Góry Zamkowej i caramangi oraz muorny, pnacza sihornish, sefitongle, eldirony. Etowan Elacca eksperymentowal takze z roslinami tak trudnymi w uprawie jak ogniste palmy z Pidruid, które czasami utrzymywaly sie w jego ogrodzie szesc lub siedem lat, lecz nie chcialy kwitnac tak daleko od morza; z drzewami iglowymi z wyzyn, te jednak wiedly szybko pozbawione tak potrzebnych im chlodów; z dziwnymi, upiornymi ksiezycowymi kaktusami z Pustyni Velalisier, które bez powodzenia próbowal oslonic od nadmiaru deszczów. Nie lekcewazyl tez roslin, rosnacych dziko w tym regionie Zimr oelu, tylko dlatego, ze byly mniej egzotyczne - uprawial dziwne, speczniale drzewa pecherzowe, lekkie niczym balony, kiwajace sie na swych grubych lodygach na wietrze i grozne miesozerne rosliny z lasów Mazadone, s piewajace krzewy, drzewa kabaczkowe, kilka ogromnych drzew dwikka, kilka sprawiajacych wrazenie prehistorycznych drzew krakowych. Poszycie stanowily drobne kepki sensitiwów, sadzonych tam, gdzie wydawaly sie na miejscu, ich skromnosc bowiem idealnie kontrastowala z krzykliwa wspanialoscia ros lin stanowiacych wiekszosc jego kolekcji. Dzien, w którym odkryl, ze sensitiwy wiedna, byl wrecz nieprawdopodobnie piekny. Poprzedniej nocy padal lekki deszcz, lecz chmury odsunely sie, jak to przewidzial, nim o s wicie rozpoczal swój zwykly spacer po ogrodzie. Powietrze bylo chlodne i niezwykle czyste, wschodzace slonce rozpalilo zdumiewajace, zielone ognie na lsniacych granitowych wzgórzach na zachodzie. Kwiaty alabandyn blyszczaly, zarloczne rosliny, swiezo przebudzone i glodne, niespokojnie zwieraly ostrza, usytuowane w kielichach znajdujacych sie w s rodku wielkich rozet, drobne dlugodzioby o karmazynowych skrzydelkach jak iskry os lepiajacego swiatla przelatywaly miedzy galeziami androdragmów. Mimo wszystko Etowan Elacca przeczuwal nieszczescie. Poprzedniej nocy spal zle, snily mu sie skorpiony, dhiimy i inne niszczycielskie stwory buszujace na jego polach. Niemal bez zdziwienia dostrzegl biedne sensitiwy, skurczone, wyschle po jakichs okropienstwach mrocznej nocy. Przez godzine przed sniadaniem pracowal sam, ze smutkiem wyrywajac z ziemi zwiedle ros liny. Ponizej uszkodzonych galazek sensitiwy nadal zyly, lecz nie mozna bylo ich ocalic, gdyz zniszczone liscie nie odroslyby, a gdyby zostaly wyciete, szok z tym zwiazany i tak zniszczylby cale krzaczki. Wiec wyrywal je, jedne po drugich, drzac, gdy kurczyly mu sie pod palcami, i rzucal na stos. Pózniej wezwal do sadu zarzadce wraz z glównym ogrodnikiem i spytal, czy którys z nich wie, co moglo tak zaszkodzic sensitiwom. Lecz zaden z nich nie potrafil odpowiedziec. To zdarzenie zepsulo mu ranek, lecz w naturze Etowana Elakki nie lezalo martwienie sie przez dluzszy czas; nim minelo poludnie, mial juz sto paczek nasion sensitiwów, otrzymanych z miejscowej szkólki; nie mógl, oczywiscie, kupic samych roslin, nie przetrwalyby przesadzenia. Nastepnego dnia zasadzil je wlasnorecznie. Za szesc, osiem tygodni nie pozostanie slad po tym, co sie zdarzylo. Byla to dla niego tylko drobna, malo wazna tajemnica, która byc moze uda sie rozwiazac pewnego dnia. Szybko przestal sie nad nia zastanawiac. Kilka dni pózniej znów zdarzylo sie cos dziwnego - spadl fioletowy deszcz. Dziwne to, lecz nieszkodliwe. Ludzie powtarzali: “Wiatry musialy zmienic kierunek. Ze tez przywialy skuwe na zachód!" Plamy pozostaly niespelna jeden dzien, a potem zmyl je kolejny, calkiem zwyczajny deszcz. O tym zdarzeniu Etowan Elacca zapomnial równie latwo. Lecz drzewa niyku... W kilka dni po fioletowym deszczu pilnowal zbioru owoców gleinu, kiedy jego starszy zarzadca - spokojny Ghayrog imieniem Simoost, wygladajacy jak oprawiony w skóre - zblizyl sie, opanowany przez cos, co - jak na niego - wydawalo sie niezwyklym podnieceniem: wezowe wlosy wily mu sie dziko, rozwidlony jezyk wirowal, jakby chcial wyrwac sie z ust. Krzyczal: - Niyki! Niyki! Bladoszare liscie drzew niyku maja ksztalt waski i wydluzony; stercza pionowo z rzadkich peków na koncu dwucalowych lodyg, jakby zwichrzylo je nagle wyladowanie elektryczne. Poniewaz drzewka sa delikatne, o nielicznych galeziach, sterczace liscie wygladaja dziwnie i latwo je rozpoznawac, nawet ze sporej odleglosci. Teraz, biegnac wraz z Simoostem do ich zagajnika, z odleglosci kilkuset jardów Etowan Elacca dostrzegl, ze zdarzylo sie cos, co uwazal za absolutnie niemozliwe: liscie zwisaly obrócone w dól; drzewa nie przypominaly juz niyków, lecz raczej placzace tanigale lub halatingi! - Wczoraj wszystko bylo z nimi w porzadku - powiedzial Simoost. - Dzis rano wszystko bylo w porzadku. A teraz... Etowan Elacca dobiegl do pierwszej grupy pieciu drzew. Polozyl dlon na najblizszym pniu. Wydawal sie on dziwnie lekki; popchnal i drzewo zwalilo sie; suche korzenie wyszly z ziemi niezwykle latwo. Z drugim i trzecim stalo sie to samo. - Sa martwe - powiedzial. - Liscie... - wykrztusil Simoost. - Nawet u martwych niyków liscie obrócone sa ku górze. Lecz te... Nigdy nie widzialem niczego podobnego. - Nie zginely z przyczyn naturalnych - szepnal Etowan Elacca. - To cos nowego, Simooscie. Biegal od grupy do grupy, przy trzeciej juz szedl, a przy piatej wlókl sie z opuszczona glowa. - Martwe... wszystkie martwe... moje przepiekne niyki. Caly sad byl martwy. Niyki wyschly, jak zwykle, blyskawicznie, cala wilgoc uleciala z ich gabczastych pni, lecz zeby zdarzylo sie to z sadem, rozplanowanym z mysla o dziesiecioletnim cyklu... To wydawalo sie niemozliwe, a polozenie lisci trudno bylo wytlumaczyc. - Musimy doniesc o tym agentowi rolnemu - powiedzial Etowan Elacca. - A takze, Simooscie, wyslac poslanca na farme Hagidawna i Nismayne'a, i tego, jak mu tam... co mieszka przy jeziorze. Trzeba dowiedziec sie, czy oni takze maja problemy z niykami. Czy to zaraza? Nie wiem. Lecz niyki nie choruja... Nieznana zaraza, Simooscie? Spadla na nas jak przeslanie od Króla Snów. - Fioletowy deszcz, panie. - Odrobina barwnego piasku? Jak moglaby czemukolwiek zaszkodzic? Po drugiej stronie Rozpadliny fioletowe deszcze padaja kilkanas cie razy w roku i nie ma to zadnego wplywu na ich zbiory. Och, Simooscie, moje niyki, moje niyki... - To przez fioletowy deszcz - stwierdzil z przekonaniem Simoost. - Nie byl naturalny, tu, na wschodzie. Zdarzylo sie cos nowego, panie; deszcz przyniósl trucizne, która zniszczyla niyki! - A takze sensitiwy, trzy dni przedtem, nim w ogóle spadl? - Senistiwy sa bardzo delikatne, panie. Byc moze wyczuly trucizne w powietrzu? Deszcz zblizal sie wtedy w naszym kierunku. Etowan Elacca wzruszyl ramionami. Byc moze. A moze Zmiennoksztaltni przylecieli noca z Piurifayne, na miotlach lub magicznych latajacych maszynach, i rzucili na ziemie zlowrogi czar. Moze na swiecie wszystko jest mozliwe. - Po co tracic czas na zastanawianie sie? - spytal gorzko. - Nie wiemy nic. Tylko tyle, ze sensitiwy zginely, ze zgiely niyki. Co sie jeszcze stanie, Simooscie? Co sie jeszcze stanie!? 12 Carabella, która przez caly dzien wygladala przez okno s lizgacza, jakby sila spojrzenia chciala przyspieszyc podróz przez to ponure pustkowie, wykrzyknela z nagla radoscia: - Spójrz, Valentinie! Chyba rzeczywiscie opuszczamy juz pustynie. - Niemozliwe. Moze za trzy lub cztery dni. Albo za piec, albo za szesc, albo za siedem... - Moze raczysz spojrzec! Valentine odlozyl plik karteczek z najnowszymi wiadomosciami, które przegladal, wyprostowal sie i popatrzyl ponad jej ramieniem. Tak! Na Boginie, widzial zielen! I to nie szara zielen jakichs pokreconych, kruchych, uparcie zywotnych, zalosnych pustynnych roslin, lecz gleboka, pulsujaca zyciem zielen prawdziwej szaty ros linnej Majipooru, swiadczaca o wzros cie, o zywotnosci. A wiec wydostal sie nareszcie z zakletego kregu Labiryntu, nareszcie królewska karawana opuszczala wyschnieta równine, na której wybudowano podziemna stolice swiata. Zblizali sie do prowincji diuka Nascimonte'a: Jezioro Kosci Sloniowej, góra Ebersinul, pola thuyolu i milailów, wielka rezydencja, o której tyle opowiadano... Delikatnie oparl reke na karku Carabelli, zacisnal dlon na jej szyi, czujac pod palcami twarde miesnie - po czes ci byl to masaz, po czesci pieszczota. Jak dobrze, ze znów jest przy nim! Dolaczyla do grupy dokonujacej objazdu przed tygodniem, w rumach Velalisier, i juz razem wizytowali wykopaliska archeologiczne w wielkim kamiennym miescie, które Metamorfowie opus cili pietnas cie, dwadziescia tysiecy lat temu. Pojawienie sie Carabelli natychmiast poprawilo jego ponury nastrój. - Pani, tak strasznie samotny bylem bez ciebie w Labiryncie - powiedzial cicho. - Zaluje, ze nie moglam ci towarzyszyc. Wiem, jak nienawidzisz tego miejsca. A kiedy mi jeszcze powiedzieli, ze zaslables, czulam sie taka winna, tak sie wstydzilam, ze jestem daleko, gdy ty... gdy ty... - Carabella potrzasnela glowa. - Bylabym przy tobie, gdybym tylko mogla. Przeciez wiesz, Valentinie. Ale obiecalam obywatelom Stee, ze wezme udzial w otwarciu ich nowego muzeum... - Tak, oczywiscie. Malzonka Koronala równiez ma obowiazki. - Nadal wydaje mi sie to takie dziwne. “Malzonka Koronala". Mala cyrkówka z Tilomon mieszka na Górze Zamkowej, przemawia, otwiera muzea... - Nadal “cyrkówka z Tilomon?" Po tylu latach? Wzruszyla ramionami i przeciagnela dlonia po pieknych, ciemnych, krótko przystrzyzonych wlosach. - Moje zycie to lancuch dziwnych zdarzen. Jakze moglabym o tym zapomniec? Gdybym nie zamieszkala w tej gospodzie wraz z trupa zonglerów Zalzana Kavola akurat wtedy, kiedy sie pojawiles... gdyby nie okradziono cie z pamieci i nie zostawiono w Pidruid, takiego niewinnego jak czarnonosy blave... - Lub gdybys urodzila sie w czasach Lorda Havilbove'a albo na jakiejs innej planecie... - Nie kpij ze mnie, Valentinie. - Przepraszani, kochanie. - Ujal jej mala reke w swe wielkie dlonie. - Tylko jak dlugo jeszcze bedziesz ogladala sie za siebie - na to, kim bylas ? Kiedy wreszcie w pelni zaakceptujesz zycie, które prowadzisz teraz? - Chyba nigdy naprawde go nie zaakceptuje - odparla z namyslem. - Pani moja, jak mozesz tak mówic...? - Wiesz, dlaczego tak mówie, Valentinie. Valentine na moment przymknal oczy. - Jeszcze raz powtarzam ci, Carabello: kochaja cie wszyscy rycerze z Góry, wszyscy ksiazeta, wszyscy panowie... Sa ci oddani, podziwiaja cie, szanuja i... - Elidath, owszem. I Tunigorn, i Stasilane, i inni im podobni. Ci, którzy naprawde cie kochaja, kochaja takze i mnie. Lecz dla wielu pozostaje parweniuszka, prostaczka, intruzem, czyms, co zdarzylo ci sie przypadkiem... królewska naloznica... - Jakich innych? - Dla Diwisa - odparla po chwili wahania. - I dla tych paniat i rycerzyków z jego frakcji. I nie tylko. Ksiaze Halanx kpil sobie ze mnie w obecnos ci mych dworek! Ksiaze Halanx, Valentinie, twego rodzinnego miasta! A ksiaze Manganot z Banglecode? Jest ich o wiele wiecej. - Obrócila sie ku niemu, dostrzegl ból w jej ciemnych oczach. - Czyzbym to sobie tylko wyobrazala? Czy slysze szepty w szelescie suchych lisci? Och, Valentinie, czasami mysle, ze to oni maja racje, ze zle zrobilam, zostajac twa zona, ze Koronal nie powinien pos lubic kobiety z ludu. Nie pasuje do twego dworu. Nigdy nie bede pasowala. Panie, musze przyczyniac ci tyle smutku... - Dajesz mi radosc i tylko radosc. Spytaj Sleeta, co czulem tydzien temu, w Labiryncie, i jak zmienilem sie, kiedy przyjechalas. Spytaj Shanamira... Tunigorna... spytaj kogokolwiek... - Wiem, kochanie. Kiedy przyjechalam, byles taki smutny, taki powazny. Niemal cie nie poznalam... ta zmarszczka pomiedzy brwiami, to gniewne spojrzenie... - Kilka dni z toba leczy mnie z kazdej choroby. - A jednak sadze, ze nadal nie w pelni jestes soba. Czyzby dlatego, ze ciagle nosisz w duszy wspomnienie Labiryntu? A moze to pustynia przyprawia cie o depresje? Albo ruiny? - Nie, chyba nie o to chodzi. - A wiec o co? Wpatrywal sie w pejzaz za oknem slizgacza. Widzial, jak ziemia coraz mocniej sie zieleni, dostrzegal stopniowa inwazje traw i drzew na coraz bardziej pofaldowanym terenie. Powinno sprawic mu to wieksza radosc, niz sprawialo - lecz na jego duszy ciazylo brzemie przygnebienia, którego nie potrafil zrzucic. Po chwili namyslu powiedzial: - Ten sen, Carabello... ta wizja, przepowiednia... nie potrafie przestac o niej mys lec. Och, co tez historia bedzie miala o mnie do powiedzenia! Koronal, który stracil tron, zostal zonglerem, a potem odzyskal wladze i rzadzil lekkomyslnie, pozwalajac, by jego swiat ogarnal chaos, szalenstwo... Carabello, Carabello, czyzbym tak wlasnie rzadzil? Czy po czternastu tysiacach lat mam byc ostatnim Koronalem? Czy bedzie w ogóle ktos, kto opisze moja historie? Jak sadzisz? - Z pewnoscia nie rzadziles lekkomyslnie. - Czy nie jestem zbyt spokojny, zbyt lagodny, zbyt sklonny rozpatrywac kazdy problem ze wszystkich stron? - To nie sa wady. - Sleet jest innego zdania. Sleet sadzi, ze odraza, która zywie do wojny, do jakiegokolwiek gwaltu, prowadzi mnie na manowce. Wyjasnil mi to bardzo dokladnie. - Nie bedzie wojny, panie. - Ten sen... - Sadze, ze tlumaczysz go sobie zbyt doslownie. - Nie - powiedzial Valentine. - Takie wyjas nienia zapewniaja tylko falszywy spokój. Tisana i Deliamber zgadzaja sie ze mna - znajdujemy sie w przededniu jakiegos wielkiego nieszczescia, byc moze wojny. Sleet... Sleet jest tego pewien. Uparl sie, ze Zmiennoksztaltni maja zamiar powstac przeciw nam, mówi, ze od siedmiu tysiecy lat planuja swieta wojne. - Sleet zbyt jest zadny krwi. I od najwczesniejszej mlodosci zyje w irracjonalnym strachu przed Metamorfami. Przeciez wiesz. - Kiedy przed os miu laty odbilismy Zamek i odkrylismy, ze az roi sie w nim od Metamorfów... czy bylo to zludzenie? - Próba przejecia wladzy skonczyla sie ich kleska, prawda? - Czy wobec tego mozemy miec pewnosc, ze wiecej tego nie spróbuja? - Jesli twa polityka odniesie sukces, Valentinie... - Moja polityka! Jaka polityka? Wyciagam dlon ku Metamorfom, a oni przeslizguja mi sie miedzy palcami. Wiesz, ze spodziewalem sie miec przy boku kilku ich wodzów, kiedy w zeszlym tygodniu zwiedzalem ruiny Velalisier? Chcialem, by widzieli, z jaka pieczolowitos cia odbudowujemy ich swiete miasto, zeby zobaczyli, jakie znalezlismy skarby, zeby - byc moze - zabrali najswietsze ze znalezisk ze soba, do Piurifayne. Lecz nie otrzymalem od nich zadnej odpowiedzi, nie raczyli mi nawet odmówic! - Przeciez zdawales sobie sprawe, ze prace w Velalisier moga stac sie przyczyna pewnych klopotów. Byc moze nie podoba sie im, ze w ogóle tam weszlismy, juz nie wspominajac o projekcie rekonstrukcji miasta. Czyz ich legenda nie glosi, ze sami je pewnego dnia odbuduja? - Masz racje - przyznal Valentine ponuro. - Kiedy odzyskaja wladze nad Majipoorem i wszystkich nas stad wygnaja. Ermanar kiedys mi o tym opowiadal. W porzadku, moze zaproszenie ich do Velalisier rzeczywiscie bylo bledem. Ale zignorowali wszystkie inne moje zabiegi. Pisze do ich królowej, Danipiur z Ilirivoyne, a ona, jesli w ogóle raczy mi odpowiedziec, przysyla listy tak krótkie, tak formalne, takie puste... - Wzial gleboki oddech. - Skonczmy jednak rozmawiac o nieszczes ciach, Carabello. Nie bedzie zadnej wojny. Znajde sposób, zeby przelamac nienawisc, która zywia do nas Zmiennoksztaltni, znajde sposób, zeby miec ich po swojej stronie. A jesli chodzi o te panieta z Góry, którzy wtykali ci szpileczki, jesli je rzeczywiscie wtykali, blagam, nie traktuj ich tak powaznie. Odplac im pieknym za nadobne. Kim jest dla ciebie Diwis? Albo ksiaze Halanx? To tylko glupcy! - Valentine us miechnal sie. - Wkrótce dam im powazniejsze powody do zmartwienia, kochanie, niz spoleczny status mej malzonki! - O czym ty mówisz! - Jesli nie podoba sie im kobieta z ludu jako zona Koronala - oznajmil Valentine - to co sobie pomysla, majac mezczyzne z ludu za Koronala? Carabella spojrzala na niego, zdumiona. - Nic z tego nie rozumiem, Valentinie. - Zrozumiesz. We wlasciwym czasie zrozumiesz wszystko. Zamierzam zmienic nasz s wiat tak doglebnie... och, kochanie, kiedy beda pisac historie mego panowania, jesli Majipoor przetrwa wystarczajaco dlugo, by historia ta powstala, nie starczy na nia jeden tom, obiecuje ci to. Wprowadze takie zmiany... Beda jak trzesienie ziemi... - Rozesmial sie. - I co o tym myslisz, Carabello? Tylko posluchaj, jak opowiadam te koszalki opalki. Lagodny Lord Valentine, czlowiek z krwi i kosci, dobry, zamierza przewrócic swiat do góry nogami. Czy zdola tego dokonac? Czy rzeczywiscie zdola tego dokonac? - Panie, nie rozumiem, o czym mówisz. Przemawiasz zagadkami. - Byc moze. - I nie chcesz podpowiedziec mi rozwiazan. Valentine zamyslil sie. - Rozwiazaniem tych zagadek, Carabello, jest Hissune - powiedzial w koncu. - Hissune? Ten twój maly lobuziak z Labiryntu? - To juz nie maly lobuziak, to bron wymierzona w Zamek. Carabella westchnela. - Zagadki. Nic tylko zagadki. - Przywilejem wladcy jest mówic zagadkami. - Valentine mrugnal do niej, przytulil i przywarl do jej ust. - Nie gniewaj sie, ale sprawia mi to przyjemnosc. I... Slizgacz zatrzymal sie nagle. - O, patrz! Dojechalismy! - krzyknal Koronal. - Jest tu Nascimonte! I... na Pania, przyprowadzil ze soba chyba z polowe mieszkanców prowincji! Karawana zatrzymala sie na granicy szerokiej laki poros nietej krótka, gesta trawa, tak intensywnie zielona, ze jej zielen sprawiala niemal wrazenie jakiegos nieopisanego koloru, pochodzacego z samego kranca slonecznego spektrum. W jaskrawych promieniach slonca uroczystosc powitania juz sie zaczela, chyba z dziesiec tysiecy ludzi bawilo sie jak okiem siegnac. Huczaly wystrzaly armatnie, sistirony i dwunastostrunowe galistany wygrywaly piskliwe melodie, w powietrze bily dzienne fajerwerki, rysujace ostre, oszalamiajace, czarne i fioletowe wzory na czystym, jasnym niebie. Ws ród tlumów przechadzaly sie na szczudlach dwudziestostopowe postaci w wielkich maskach klaunów z wypuklymi czerwonymi czolami i gigantycznymi nosami. Z wysokich masztów zwisaly sztandary ze znakiem gwiazdy, powiewajac wesolo na rzeskim letnim wietrzyku, orkiestry równoczesnie z kilku estrad wygrywaly hymny, marsze i choraly. Zebrala sie tu prawdziwa armia zonglerów, do której najprawdopodobniej zagarnieto kazdego w promieniu tysiaca mil, majacego jakiekolwiek pojecie o tej sztuce. Maczugi, noze, maczety, plonace pochodnie, wesole kolorowe pileczki i w ogóle wszystko, czym tylko dalo sie zonglowac, doslownie przyslanialy niebo. Tak skladano hold ulubionej rozrywce Koronala. Po ponurym mroku Labiryntu bylo to najwspanialsze mozliwe uwienczenie objazdu: goraczkowe, oszalamiajace, nieco bezsensowne i absolutnie rozkoszne. W s rodku calego tego zamieszania, niedaleko miejsca, gdzie zatrzymal sie slizgacz, stal wysoki, koscisty mezczyzna w srednim wieku, o oczach blyszczacych niezwyklym napieciem i ustach skrzywionych w najbardziej dobrotliwym usmiechu. Byl to Nascimonte, wielki posiadacz ziemski, który stal sie bandyta, bandyta, który na powrót stal sie wielkim posiadaczem ziemskim, niegdys z wlasnego nadania diuk Turni Yornek i Bagien Zachodnich, teraz, nadaniem Lorda Valentine'a znacznie wlas ciwiej zwany diukiem Ebersinul. - Och, popatrz tylko! - krzyknela Carabella, smiejac sie tak, ze ledwie mogla mówic. - Zalozyl dla nas swój strój bandyty! Us miechniety, Valentine tylko skinal glowa. Gdy po raz pierwszy spotkal Nascimonte'a, w zapomnianych, zagubionych na pustyni na poludnie od Labiryntu ruinach miasta Metamorfów ksiaze rabusiów ubrany byl w przedziwna kamizelke i legginsy z grubego, czerwonego futra jakiegos pustynnego potwora oraz nieprawdopodobna, zólta futrzana czape. To wtedy, zrujnowany, wyzuty z majatku dzieki jednej chwili beztroskie], niszczycielskiej zabawy zwolenników falszywego Koronala, wedrujacych przez jego ziemie, gdy uzurpator odbywal Wielki Objazd, Nascimonte zaczal rabowac wedrujacych pustynia podrózników. Teraz jego ziemie znów nalezaly do niego i mógl sie juz ubierac, jes li tylko chcial, w jedwabie i aksamity, mógl obwieszac sie amuletami, maskami z piór i drogimi kamieniami wielkimi jak oczy, lecz teraz stal przed nimi w stroju, który nosil na wygnaniu. Nascimonte mial wyczucie chwili i Valentine pomyslal, ze tak nostalgiczny wybór kostiumu tylko to potwierdza. Lata minely od czasu, kiedy widzieli sie po raz ostatni. W odróznieniu od wiekszosci ludzi, którzy stali u boku Valentine'a w ostatnich chwilach wojny o odzyskanie tronu, Nascimon te nie chcial stanowiska doradcy, nie zamieszkal na Górze Zamkowej; pragnal tylko wrócic na ziemie ojców u podnóza góry Ebersinul, u brzegów Jeziora Kosci Sloniowej. Nielatwo bylo to sprawic, poniewaz ziemie te przejeli inni, po tym, jak jego nielegalnie ich pozbawiono, lecz administracja Lorda Valentine'a w pierwszych latach po odzyskaniu przez niego tronu wiele wysilku poswiecila rozwiazywaniu takich wlasnie problemów i w koncu Nascimonte odzyskal wszystko, co niegdys do niego nalezalo. Valentine nie pragnal niczego bardziej, niz wybiec ze slizgacza i ucalowac starego towarzysza broni. Protokól mu tego, oczywis cie, zabranial; nie mógl wmieszac sie w rozbawione tlumy, jakby byl jednym wiecej wolnym obywatelem Majipooru. Musial czekac, gdy tymczasem odbywala sie podniosla ceremonia zbiórki jego osobistej gwardii. Wielki, potezny, kosmaty Skandar, Zalzan Kavol, który byl jej dowódca, gestykulowal uroczys cie wszystkimi swymi czterema rekami, podczas gdy mezczyzni i kobiety w robiacych wielkie wrazenie zielono-zlotych mundurach wybiegali ze slizgaczy i formowali zywy mur, majacy za zadanie powstrzymac ciekawych obywateli. Potem orkiestra odegrala królewski hymn - i nie tylko - az w koncu Sleet i Tunigorn podeszli do królewskiego slizgacza i otworzyli drzwi, umozliwiajac tym samym Koronalowi i jego malzonce wyjscie w zlote cieplo dnia Wreszcie, trzymajac Carabelle pod reke, Valentine mógl przejsc miedzy dwoma rzedami gwardzistów pól drogi do Nascimonte'a i tam czekac na ksiecia, który ruszyl w ich kierunku, podszedl do nich, pochylil glowe w poklonie, uczynil znak gwiazdy i jeszcze raz uroczyscie sklonil sie Carabelli... Valentine rozesmial sie, zrobil krok naprzód i chwycil chudego, starego bandyte w objecia, a potem razem przeszli ws ród rozstepujacych sie tlumów w strone trybuny honorowej, górujacej nad terenami, na których odbywala sie zabawa. Rozpoczela sie wielka defilada, typowa dla wizyt Koronala odbywajacego Wielki Objazd, z muzykami, zonglerami, akrobatami, tancerzami, klaunami i najprzerózniejszymi dzikimi i przerazajacymi zwierzetami, które w rzeczywistosci wcale nie byly dzikie, lecz hodowane ze wzgledu na swa lagodnosc. Po artystach nadeszli zwykli obywatele, maszerujac wielka nie uporzadkowana fala i krzyczac: “Valentine! Valentine! Lord Valentine!" Koronal zas usmiechal sie, machal reka, bil brawo i w ogóle zachowywal sie tak, jak powinien zachowywac sie Koronal podczas Wielkiego Objazdu, czyli promienial wesoloscia i przekonaniem, ze swiat jest i pozostanie nie naruszony. To ostatnie sprawialo mu jednak nieoczekiwane trudnosci, mimo bowiem wrodzonej pogody ducha czarna chmura, która w Labiryncie rzucila cien na jego dusze, nadal nad nia wisiala, saczac poczucie beznadziejnosci. Lecz wyszkolenie przewazylo, wiec Valentine smial sie, machal i bil brawo godzinami. Popoludnie minelo, nastrój swieta zaczal ustepowac, jak bowiem ludzie maja sie radowac niezmiennie, godzina za godzina, nawet w obecnosci Koronala? Fala podniecenia opadla i przyszla chwila, która Valentine lubil najmniej, chwila, w której oczy wpatrzonych .w niego ludzi wyrazaly juz tylko goraczkowa ciekawosc, przypominajaca mu, ze wladca jest pewnym rodzajem dziwolaga, swietym potworem, niezrozumialym, a nawet przerazajacym dla tych, którzy znaja go wylacznie jako tytul, korone, gronostajowy plaszcz, miejsce w historii. To takze zniósl, az wreszcie parada sie skonczyla i halasy towarzyszace wesolej zabawie zmienily sie w szum wydawany przez zmeczone tlumy, brazowoczerwone cienie wydluzyly sie, a powietrze oziebilo. - Panie, czy jestes gotów przejsc do mego domu? - spytal Nascimonte. - Sadze, ze juz czas - odparl Valentine. Rezydencja Nascimonte'a okazala sie przedziwna i cudowna budowla, spoczywajaca na tle rózowego granitu jak jakis latajacy, choc pozbawiony skrzydel stwór, który na moment przysiadl odpoczac, nim znowu wzniesie sie w powietrze. W gruncie rzeczy byl to namiot, lecz namiot tak ogromny i przedziwny, jakiego Valentine nie widzial jeszcze nigdy. Trzydziesci, moze czterdziesci smuklych masztów podtrzymywalo wielkie, wywiniete na zewnatrz plachty gesto tkanego ciemnego plótna, to wznoszace sie nieprawdopodobnie wysoko, to znów opadajace do samej ziemi, i znów wznoszace sie, by utworzyc dach sasiedniej komnaty. Wygladalo na to, ze caly ten dom mozna bylo zwinac w godzine i przeniesc w miejsce u podnózy jakiegos innego wzgórza, ale jednak byla w nim takze sila i majestat - paradoksalnie, jego lekkosc i delikatnosc sprawialy jednoczes nie wrazenie solidnosci i trwalosci. Wnetrze wydawalo sie jeszcze bardziej trwale i solidne. Grube dywany w stylu Milimornu, ciemnozielone, przeszywane szkarlatna nicia, naszyto na plótno sufitu, nadajac mu zywa, ciekawa barwe; grube maszty owinieto lsniaca folia, na posadzce lezaly bladofioletowe plytki, cienkie i starannie wypolerowane. Meble byly proste - kanapy, dlugie masywne stoly, kilka staroswieckich szaf i szafek, niewiele wiecej - lecz na swój sposób sprawialo to królewskie wrazenie. - Czy dom twój przypomina ten, który spalili ludzie uzurpatora? - spytal Valentine, gdy wkrótce po wejs ciu do srodka znalazl sie z Nascimonte'em sam na sam. - Pod wzgledem konstrukcji jest identyczny, panie. Oryginalny dom zaprojektowany zostal szescset lat temu przez pierwszego, najwybitniejszego Nascimonte'a. Odbudowalismy go wedlug dawnych planów, nie zmieniajac niczego. Odkupilem czesc mebli od wierzycieli, inne skopiowalem. Plantacja takze wyglada tak jak przedtem, nim tamci przybyli, upili sie i zaczeli ja niszczyc. Odbudowalem tame, osuszylem pola, zasadzilem nowe sady: piec lat bezustannej pracy i nareszcie oplakane skutki jednego strasznego tygodnia moga pójsc w niepamiec. Za to wszystko jestem ci winien wdziecznosc, mój panie. Uczyniles mnie calos cia, a takze swiat uczyniles caloscia... - I modle sie, by taki pozostal. - Pozostanie, panie. - Ach, czyzbys byl tego pewien, Nascimonte? Jestes pewien, ze nasze problemy juz sie skonczyly? - O jakie problemy ci chodzi, panie? - Nascimonte lekko dotknal ramienia Koronala i poprowadzil go na szeroki ganek, z którego rozciagal sie wspanialy widok na jego ziemie. W promieniach zachodzacego slonca i cieplym zóltym blasku porozwieszanych wsród drzew lamp Valentine dostrzegl dlugi trawnik, zbiegajacy do wspaniale utrzymanych ogrodów i pól, za którymi znajdowalo sie Jezioro Kosci Sloniowej; w jego jasnej powierzchni odbijaly sie zamazane, liczne szczyty oraz strome zbocza dominujacej nad tym pejzazem góry Ebersinul. Z daleka dochodzily niewyrazne dzwieki muzyki, byc moze brzek gardolanów i glosy s piewajace spokojna piosenke, konczaca dlugie, spedzone na zabawie popoludnie. Wszystko, na co patrzyl Valentine, bylo kwitnace i spokojne. - Gdy widzisz to, panie, czy mozesz uwierzyc, ze gdzies na s wiecie istnieja jakies problemy? - Doskonale cie rozumiem, stary przyjacielu. Ale nasz swiat jest wiekszy niz ziemia, która ogarniasz wzrokiem, siedzac na ganku. - To najspokojniejszy ze s wiatów, panie. - Taki byl przez tysiace lat. Lecz jak dlugo jeszcze potrwa ten spokój? Nascimonte obrzucil Valentine'a zdziwionym spojrzeniem, jakby widzial go po raz pierwszy w zyciu. - Panie? - Czyzby moje slowa zabrzmialy tak strasznie ponuro, Nascimonte? - Nigdy nie widzialem cie tak zasepionego, panie. Niemal móglbym uwierzyc, ze znów wykonano te sama sztuczke, ze pod tego, którego znalem, podstawiono falszywego Valentine'a. Koronal odpowiedzial mu ledwie widocznym usmiechem. - Jestem prawdziwym Valentine'em. Lecz chyba bardzo zmeczonym. - A wiec prosze za mna. Wskaze ci twe pokoje, panie. Kolacje podadza, kiedy bedziesz gotowy. Zjemy ja w rodzinnym gronie - bedzie tylko paru gosci z miasta, nie wiecej niz dwudziestu, i trzydziesci osób z twego otoczenia... - Po Labiryncie to rzeczywiscie rodzinna kolacja - stwierdzil lekko Valentine. Ciemnymi, tajemniczymi korytarzami rezydencji poszedl za gospodarzem do osobnego skrzydla, stojacego na wysokiej, wschodniej krawedzi zbocza. Tam, strzezone przez grupe Skandarów, wsród których znajdowal sie takze Zalzan Kavol, miescily sie królewskie apartamenty. Valentine pozegnal sie z Nascimonte'em, wszedl do srodka i znalazl sie sam na sam z Carabella, rozkosznie wyciagnieta we wpuszczonej w posadzke wannie z delikatnych, niebiesko-zlotych plytek z Ni-moya. Jej smukle cialo niemal calkowicie krylo sie w dziwnej, wydajacej trzaski mgielce, unoszacej sie znad powierzchni wody. - To zdumiewajace! - krzyknela na jego widok. - Powinienes wykapac sie ze mna, Valentinie! - Nic nie sprawi mi wiekszej przyjemnosci, pani. Zdjal buty, zdarl z siebie kubrak, odrzucil tunike i z westchnieniem ulgi wszedl do wanny. Woda, w której unosily sie lekkie babelki, sprawiala wrazenie naladowanej elektrycznos cia; kiedy sie w niej zanurzyl, dostrzegl, ze z powierzchni bije delikatne s wiatlo. Przymknal oczy, wyciagnal sie, oparl glowe na gladkiej krawedzi, przytulil Carabelle i przyciagnal ja ku sobie. Pocalowal ja delikatnie w czolo. Kiedy sie ku niemu odwracala, na powierzchni na moment ukazal sie czubek jej malej, okraglej piersi. - Czym nasycili te wode? - spytal. - Pochodzi z naturalnego zródla. Pokojówka powiedziala, ze to “radioaktywnosc". - No, chyba sie pomylila. Radioaktywnosc to cos innego, cos bardzo poteznego i niebezpiecznego. Zajmowalem sie nia, totez wiem o niej cos niecos. - Jaka wiec jest ta “radioaktywnosc"? - Nie potrafie zgadnac. Dzieki niech beda Bogini, ze nie mamy jej na Majipoorze, jakakolwiek by byla. Ale gdybysmy ja mieli, chyba nie uzywalibysmy jej do kapieli. To tutaj to z pewnoscia woda z jakiegos orzezwiajacego mineralnego zródla. - Bardzo orzezwiajacego - potwierdzila Carabella. Przez chwile kapali sie w milczeniu. Valentine czul, jak ogarnia go chec do zycia. Czy to dzieki musujacej wodzie? A moze dzieki uspokajajacej obecnosci Carabelli, dzieki uwolnieniu sie od ciezaru towarzystwa dworaków, zwolenników, pochlebców, petentów? Jedno i drugie moglo mu tylko pomóc odzyskac pogode ducha. Pewnie zadzialala w koncu jego wewnetrzna odpornosc, odpedzajac to dziwne, tak do niego nie pasujace przygnebienie, które leglo mu na duszy wraz z wkroczeniem do Labiryntu. Usmiechnal sie. Carabella uniosla glowe, podajac mu usta, a on przesunal dlon po jej smuklym ciele na plaski, twardy brzuch i na udo. Wyczul prezace sie pod skóra mies nie. - W kapieli? - spytala, rozmarzona. - Czemu nie? Ta woda sprawia cuda. Unosila sie nad nim. Otoczyla go nogami; jej pólotwarte oczy spotkaly sie na chwilke z jego oczami, a potem zamknely. Valentine ujal ja za posladki, naprowadzil. Czyzby rzeczywiscie minelo dziesiec lat od ich pierwszej nocy w Pidruid, na oswietlonej swiatlem ksiezyców lace, pod wysokimi, szarozielonymi krzakami, na festiwalu ku czci tego drugiego Valentine'a? Trudno to sobie wyobrazic - dziesiec lat! Podniecenie tej pierwszej nocy nigdy go nie opuscilo. Przytulil ja, poruszali sie w rytmie, który - choc znajomy - nie przerodzil sie w rutyne; przestal myslec o pierwszym razie i o tych, które nastapily potem, nie myslal o niczym, czul tylko cieplo, milosc i szczescie. Pózniej, kiedy ubierali sie, spieszac na przygotowana przez Nascimonte'a rodzinna kolacje w gronie najwyzej piecdziesieciu osób, Carabella spytala: - Czy ty naprawde chcesz zrobic Hissune'a Koronalem? - Co? - Jestem pewna, ze takie bylo znaczenie twych slów, gdy rozmawialismy wczesniej - tych twoich zagadek... no, wtedy kiedy tu dojezdzalismy, pamietasz? - Pamietam. - Jesli wolisz nie rozmawiac... - Nie, nie. Nie widze powodu, by dluzej to przed toba ukrywac. - A wiec mówiles powaznie! Valentine zmarszczyl brwi. - Sadze, ze móglby zostac Koronalem, tak. Ta mysl po raz pierwszy zrodzila mi sie w glowie, kiedy byl tylko malym, brudnym chlopcem, wyludzajacym jedna czy dwie korony od odwiedzajacych Labirynt turystów. - Ale czy nisko urodzony moze zostac Koronalem? - Pytasz o to ty, Carabello, która bylas zwykla cyrkówka, a zostalas zona Koronala? - Zakochales sie we mnie i podjales pospieszna, niezwykla decyzje, która, jak wiesz, nie wszyscy zaakceptowali. - Mówisz o kilku glupich sztachetkach! Reszta swiata traktuje cie jak swa prawowita pania. - Byc moze. W kazdym razie miedzy zona Koronala a samym Koronalem jest jednak pewna róznica. Ludzie nie zaakceptuja faktu, ze zwykly czlowiek, jeden z nich, zostal Koronalem. Uwazaja Koronala za króla, osobe swieta, niemal boska. Ja tez to czulam, kiedy zylam wsród nich, w mym poprzednim zyciu. - Zostalas zaakceptowana. Jego takze zaakceptuja. - To tak, jakbys im cos narzucal. Wybrac pierwszego lepszego chlopca znikad i wyniesc go tak wysoko. Czemu nie Sleet? Zalzan Kavol? Ktos pierwszy z brzegu? - Hissune ma mozliwosci. Tego jestem pewien. - Nie potrafie ocenic jego mozliwosci, ale sam pomysl, by koronowany zostal nedzarz w lachmanach, wydaje mi sie bardzo dziwny, dziwniejszy niz najdziwniejszy sen. - Czy rzeczywiscie Koronala wybierac trzeba zawsze sposród tej samej malej grupki mieszkanców Góry Zamkowej? Tak bylo przez kilkaset, moze nawet kilka tysiecy lat. Koronala zawsze wybierano sposród którejs z wielkich rodzin zamieszkujacych Góre, a jesli nawet nie sposród nich, choc nie potrafilbym powiedziec, kiedy ostatnio stalo sie cos takiego, to bezwarunkowo z arystokratycznego, ksiazecego rodu. Sadze, ze poczatkowo nasz system mial funkcjonowac inaczej, bo niby dlaczego zakazano monarchii dziedzicznej? Zblizaja sie tak ogromne klopoty, Carabello, ze odpowiedzi na nie musimy poszukac poza Góra. Tu jestes my zbytnio izolowani. Czasami zdaje mi sie, ze z tego wszystkiego rozumiemy mniej niz nic. Nasz swiat jest zagrozony; powinnismy sie odrodzic, ofiarowac korone komus z zewnatrz, komus , kto nie jest czescia zamknietego kregu arystokracji. Komus, kto patrzy z innej perspektywy, kto poznal swiat od podszewki... - Jest jeszcze taki mlody! - O to juz zatroszczy sie sam czas - rzekl Valentine. - Wiem, ze wielu ludzi sadzi, iz powinienem juz zostac Pontifexem; mam zamiar sprawiac im zawód tak dlugo, jak to tylko mozliwe. Chlopiec musi najpierw przejsc twarda szkole. Nie bede tez udawal, ze spieszno mi do Labiryntu, sama wiesz... - Nie udawaj. Rozmawiamy, jakby Pontifex juz nie zyl lub stal u wrót smierci, a przeciez Tyeveras jeszcze zyje! - Zgoda. Zyje. Przynajmniej w pewnym znaczeniu tego slowa. Moim zdaniem powinnismy pozwolic mu pozyc jeszcze troche. - A kiedy Hissune bedzie juz gotowy... - Pozwolimy Tyeverasowi odejsc na wieczny odpoczynek. - Trudno mi wyobrazic sobie ciebie jako Pontifexa, Valentinie. - Mnie jeszcze trudniej, kochanie. Ale zostane Pontifexem. Nie mam wyboru. Byle niepredko, byle niepredko, tylko o to prosze! Carabella milczala przez chwile, a potem powiedziala: - Jesli to zrobisz, na Górze Zanikowej z pewnos cia sie zagotuje. Czy to nie Elidath mial zostac kolejnym Koronalem? - Jest mi bardzo bliski. - Wiele razy sam nazywales go swym nastepca. - To prawda. Ale zmienil sie bardzo od czasu, kiedy uczylismy sie razem. Doskonale wiem, kochanie, ze kazdy, kto rozpaczliwie pragnie zostac Koronalem, nie nadaje sie na wladce, ale przynajmniej trzeba zgodzic sie wziac na swe barki ten ciezar. Trzeba czuc cos w rodzaju powolania, plonac jakims wewnetrznym ogniem. W Elidathu ogien ten wygasl. - Sadzilam, ze w tobie takze wygasl, kiedy najpierw zostales zonglerem, a potem dowiedziales sie, kim jestes. - Lecz zaplonal znów, kiedy odzyskalem ma dawna dusze! I plonie nadal. Korona ciazy mi czasami - ale nigdy nie zalowalem, ze wlozylem ja na glowe! - A Elidath by zalowal? - Tak podejrzewam. Bawi sie w Koronala teraz, gdy jestem daleko. Zalozylbym sie, ze nie polubil tej zabawy. A poza tym, skonczyl juz czterdziestke. Koronal powinien byc mlody. - Czterdziestoletni mezczyzna nadal jest mlody. - Carabella usmiechnela sie wesolo. Valentine wzruszyl ramionami. - Mam nadzieje, ze sie nie mylisz, kochanie. Lecz pozwole sobie przypomniec, ze jesli wszystko pójdzie po mojej mysli, jeszcze dlugo nie bedzie potrzeby mianowania nowego Koronala. Kiedy koniecznosc ta sie pojawi, Hissune bedzie juz gotów, a Elidath usunie sie w cien. - Czy inni lordowie Góry Zamkowej równiez usuna sie w cien? - Nie beda mieli wyboru. - Valentine podal ramie malzonce. - Idziemy. Nascimonte czeka. 13 Poniewaz byl to piaty dzien piatego tygodnia piatego miesiaca, swiety dzien upamietniajacy opuszczenie starej stolicy za morzem, Faraataa musial najpierw dopelnic odpowiednich rytualów, a potem dopiero mógl skontaktowac sie ze swymi agentami w sasiednich prowincjach. O tej porze roku w Piurifayne deszcz padal dwukrotnie w ciagu dnia, po raz pierwszy na godzine przed switem, po raz drugi o zmierzchu. Rytual Velalisier wymagal mroku, lecz takze suszy, wiec Faraataa nakazal sobie ocknac sie o godzinie zwanej Godzina Szakala, w której slonce spoczywa na wschodzie, na Alhanroelu. Nie budzac tych, którzy spali obok, wyszedl z prowizorycznego domku z wikliny, który zbudowali poprzedniego dnia - Faraataa wraz z towarzyszami bezustannie przenosili sie z miejsca na miejsce, tak bylo bezpieczniej - i znikl w lesie. W powietrzu, wilgotnym i dusznym jak zawsze, nie czuc bylo jeszcze zapachu porannego deszczu. W swietle gwiazd, przebijajacym sie gdzieniegdzie przez przerwy w chmurach, dostrzegal inne postacie zmierzajace w glab dzungli. Ignorowal je, tak jak one ignorowaly jego. Rytual Velalisier odprawiano w samotnosci; byl to prywatny wyraz wspólnego zalu. Nie mówilo sie o nim, lecz po prostu wykonywalo go w piatym dniu piatego tygodnia piatego miesiaca, a kiedy dzieci dorastaly do odpowiedniego wieku, uczyly sie go, lecz zawsze ze wstydem i smutkiem. Tak nakazywala tradycja. Wszedl w las na przepisowe trzysta kroków. Znalazl sie w gaju smuklych, wysokich gibaroonów, lecz tu nie móglby pomodlic sie w skupieniu, bo kepy swiecacych dzwoneczków zwisaly z kazdego odgalezienia, z konca kazdego konara, rzucajac ostre, pomaranczowe s wiatlo. Niedaleko dostrzegl majestatyczne drzewo dwikka, stojace samotnie i kiedys trafione piorunem; wielka wypalona w pniu blizna, porosnieta po brzegach swieza czerwona kora, wydala mu sie odpowiednia swiatynia. Swiatlo dzwoneczków z pewnoscia tam nie dotrze. Nagi, ukryty w rozlupanym drzewie dwikka, wykonal najpierw Piec Zmian. Kos ci i miesnie zaczely sie przemieszczac, komórki skóry zmodyfikowaly swa budowe i najpierw stal sie Czerwona Kobieta, po niej S lepym Gigantem, potem Ubiczowanym, w czwartej zmianie przyjal postac Ostatniego Króla, az wreszcie, gleboko zaczerpnawszy oddechu, wzywajac na pomoc wszystkie swe moce, stal sie Ksieciem, Który Nadejdzie. Dla Faraatay piata zmiana byla najtrudniejsza ze wszystkich - wymagala przeksztalcenia nie tylko ciala, lecz i duszy, która nalezalo oczyscic z nienawisci, z checi zemsty, z pozadania zniszczenia. Ksiaze, Który Nadejdzie, byl ponad tym. Faraataa nie mial nadziei na osiagniecie takiego spokoju kiedykolwiek. Wiedzial, ze jego dusze przepelnia wylacznie nienawisc, pragnienie zemsty, chec zniszczenia. By stac sie Ksieciem, Który Nadejdzie, powinien najpierw opróznic ja, az zostalaby pusta lupina, a na to nie mógl sobie pozwolic. Lecz istnialy sposoby, by mimo to osiagnac pozadany stan ducha. Marzyl wiec o chwili, w której wszystko, do czego dazyl, zostanie osiagniete: wróg bedzie zniszczony, opuszczone ziemie odzyskane, stare rytualy odnowione, swiat narodzony na nowo. Wybiegl w przyszlosc do owej epoki i pozwolil, by ogarnela go radosc. Wypedzil z duszy wspomnienie porazki, wygnania, wszystkiego, co stracil je go lud. Widzial ozywione oltarze umarlego miasta. Wobec takiej wizji, czymze jest chec zemsty? Nie istnieje wróg, którego nienawidzi sie i niszczy. Dziwny, cudowny spokój ogarnal jego dusze. Nadszedl dzien odrodzenia, swiat byl znów szczesliwy, ból znikl i Faraataa mógl odpoczac. W tym momencie przyjal forme Ksiecia, Który Nadejdzie. Utrzymujac ja z wysilkiem, który z kazda chwila stawal sie mniejszy, uklakl. Z kamieni i piór zbudowal oltarz. Zlapal dwie jaszczurki i nocnego pelzajacego bruula; z nich zlozyl ofiare. Oddal Trzy Wody: s line, uryne i lzy. Z kamyków ulozyl wal Velalisier. Przeszedl Cztery Smutki i Piec Zalów. Uklakl i jadl ziemie. Przed oczami pojawila mu sie wizja utraconego miasta: blekitny kamienny wal, domostwo króla, Miejsce Niezmiennosci, Stoly Bogów, szesc wielkich swiatyn i siódma splugawiona, Swiatynia Upadku, Droga Odejscia. Utrzymujac, nadal z wysilkiem, forme Ksiecia, Który Nadejdzie, opowiedzial sobie historie upadku Velalisier. Doswiadczajac tej ponurej tragedii, czul laske, czul aure Ksiecia, wiec mógl rozwazac strate nie z bólem, lecz z prawdziwa miloscia, dostrzegajac w niej stadium wedrówki swego ludu, równie konieczne, co nieuniknione. Kiedy nabral pewnosci, ze potrafi przyjac prawde, pozwolil sobie zmienic forme i przechodzac przez postaci Ostatecznego Króla, Ubiczowanego, Slepego Giganta, Czerwonej Kobiety wreszcie znów stal sie Faraataa z Avendroyne. Skonczone. Lezal z twarza wtulona w miekka, wilgotna ziemie, kiedy zaczal padac pierwszy poranny deszcz. Po pewnym czasie wstal, zebral kamyki i pióra z oltarza i wrócil do chaty. Spokój Ksiecia, Który Nadejdzie nadal ogarnial jego dusze, lecz teraz walczyl juz z ta dobroczynna aura: nadszedl czas, by wykonac codzienne obowiazki. Uczucia takie jak nienawisc, zadza zniszczenia i pragnienie zemsty moga byc obce duchowi Ksiecia, Który Nadejdzie, lecz sa narzedziami nieodzownymi, by stworzyc jego królestwo. Czekal przed chata, az z lasu, w którym kazdy odprawial swój prywatny rytual, wrócilo wystarczajaco wielu jego zwolenników, by wejsc w trans, w którym wzywal królów oceanów. Jeden po drugim jego ludzie zajmowali miejsca wokól niego: Aarisiim z reka na prawym ramieniu Faraatay, Benuuiab z reka na lewym, Siimii dotykajacy jego czola, Miisiim lona; reszta stala w koncentrycznych kregach wokól tej czwórki, trzymajac sie za rece. - Teraz! - powiedzial Faraataa. Umysly zlaczyly sie i poslaly wezwanie. Bracia na morzu! Wysilek byl tak wielki, ze Faraataa poczul, iz nie moze utrzymac ksztaltu, ze zmienia sie i przeksztalca bez udzialu woli, jak dziecko, które dopiero uczy sie swiadomie kontrolowac swe zdolnosci. Porósl piórami, wypuscil szpony i szesc straszliwych dziobów, stal sie bilantonem, sigimoinem, prychajacym z ws cieklos ci, szalejacym bidlakiem. Jego towarzysze chwycili go mocniej, choc intensywnosc wysylanego przezen sygnalu byla tak wielka, ze i ich formy zaczely oscylowac. Bracia! Uslyszcie mnie! Pomózcie mi! Z przepastnych glebi wylonil sie obraz wielkich ciemnych skrzydel, otwierajacych sie i zamykajacych nad gigantycznymi cialami. Glos jak tysiac dzwoniacych naraz dzwonów odpowiedzial: Slysze cie, maly ladowy bracie. To przemówil król oceanu Maazmoorn. Faraataa znal wszystkie, rozpoznawal je po muzyce ich umyslów. Maazmoorn - dzwony, Girouz - piesn grzmotu, Sheitoon - powolne, zalosne bebny. W oceanach zylo kilkunastu wielkich królów, a kazdy z nich dysponowal glosem, którego nie sposób bylo z niczym pomylic. Ponies mnie, o królu Maazmoornie! Przyjdz do mnie, maly ladowy bracie. Faraataa poczul otaczajaca go sile i poddal sie jej; sila ta poruszyla go, uniosla. W jednej chwili znalazl sie na morzu, w nastepnej w samym morzu, a potem on i Maazmoorn byli jednoscia. Ekstaza ogarnela go calego; to polaczenie, ta wspólnota byly tak wspaniale, ze z latwoscia mogly byc koncem, rozkosza wieksza niz wszystkie pragnienia... gdyby tylko na to pozwolil. Lecz wiedzial, ze nie pozwoli. Podstawy inteligencji króla oceanu same przypominaly ocean: nieograniczony, wszechogarniajacy, nieskonczenie gleboki. Faraataa, tonac coraz glebiej i glebiej, zagubil sie, lecz nie stracil swiadomosci tego, co pragnie osiagnac. Opamietal sie, skupil umysl i z jadra ogromnej, cieplej kolyski wyslal przekazy, które mial wyslac wlasnie stad. Saarekkin ? Jestem tu. Co masz do przekazania? Lusavender zostal zniszczony w calej wschodniej czesci Rozpadliny. Grzybek ogarnal tereny, których nie sposób kontrolowac, i teraz juz atakuje sam z siebie. Jakie dzialania podjal rzad? Pala zarazone zbiory. Nic im to nie pomoze. Zwyciezylismy, Saarekkin! Zwyciezylismy, Faraatao. Tiihaanimak? Slysze cie, Faraatao! Jakie wiesci ? Deszcz niesie trucizne. Drzewa niyku w calym Dulornie zostaly zniszczone. Trucizna dostala sie juz do gleby, zniszczy takze gein i stajje. Przygotowujemy nastepny atak. Zwyciezylismy, Faraatao! Zwyciezylismy! Iniriis? Jestem Iniriis. Wolki korzenne mnoza sie i atakuja pola Zimroelu. Zniszcza ricce i milaile. Kiedy ich efekty beda dostrzegalne? Juz sa dostrzegalne. Zwyciezylis my, Faraatao! Podbilis my Zimroel! Walka musi sie teraz przeniesc na Alhanroel. Iniriis, zacznij przesylac swe wolki przez Morze Zewnetrzne. Wykonam twój rozkaz. Zwyciezylismy, Iniriis! Y-Uulisaan? Tu Y-Uulisaan, Faraatao. Nadal jestes przy boku Koronala? Jestem. Opuscil Ebersinul i kieruje sie ku Treymone. Czy wie o tym, co sie dzieje na Zimroelu ? Nie wie nic. Wielki Objazd absorbuje cala jego uwage. A wiec przynies mu wiesci. Opowiedz mu o wolkach w dolinie Zimru, o chorobie lusavenderu w Rozpadlinie, o smierci drzew niyku i gleinu w Dulornie. Mam to zrobic, Faraatao? Musimy zblizyc sie do niego jeszcze bardziej. Predzej czy pózniej dowie sie o wszystkim normalnymi kanalami. My przyniesiemy mu wiadomosci wczesniej, na nasz wlasny sposób. Zostaniesz jego doradca w sprawach chorób roslin, Y-Uulisaan. Przynies mu wiadomosc, pomóz walczyc z ta kleska. Powinnismy wiedziec, jakich srodków zamierza uzyc. Zwyciezylismy, Y-Uulisaan! Zwyciezylismy, Faraatao! 14 Wiadomosc wedrowala godzine, nim dotarla wreszcie do Najwyzszego Rzecznika Hornkasta w jego prywatnych apartamentach na granicach poziomu, tuz obok Sfery Potrójnych Cieni. Natychmiast spotkaj sie ze mna w sali tronowej. Sepulthrove! Najwyzszy Rzecznik wlepil wzrok w poslanców. Wiedzieli, ze nie wolno przeszkadzac mu w jego komnatach, chyba ze sprawa jest najwyzszej wagi. - Co sie dzieje? Czyzby umieral? A moze juz umarl? - Nie powiedziano nam, panie. - Czy Sepulthrove wydawal sie wam zaniepokojony? - Byl poruszony, panie, ale nie wiemy... - Dobrze. Nie szkodzi. Wracam za chwilke. Hornkast szybko umyl sie i ubral. Jesli to sie rzeczywiscie stalo, pomyslal kwasno, to w najbardziej nieodpowiednim momencie. Tyeveras czekal na smierc co najmniej sto i dwadzies cia lat, dlaczego nie poczekal jeszcze godziny czy dwóch? Jesli rzeczywiscie umarl. - Czy mam zaczekac, az wrócisz? - spytala towarzyszaca mu kobieta. Hornkast przeczaco potrzasnal glowa. - Nie sposób powiedziec, ile to moze potrwac. Jesli Pontifex zmarl... Kobieta uczynila gest Labiryntu. - Niech go strzeze Bogini! - Niech go strzeze - przytaknal sucho. Wyszedl. Sfera Potrójnych Cieni, wyrastajaca wysoko ponad obsydianowe s ciany placu, znajdowala sie w najjasniejszej fazie, rzucajac niesamowite bialoniebieskie s wiatlo, niwelujace wszelkie wrazenia wymiarów i glebi. Przechodnie sprawiali wrazenie papierowych lalek, frunacych na lekkim wietrzyku. Poslaniec szybko szedl obok, Hornkast musial bardzo sie starac, by dotrzymac mu kroku. Dotarl do swej prywatnej windy tak dziarsko, jakby nie mial osiemdziesieciu lat. W mgnieniu oka znalezli sie na imperialnym poziomie. Martwy? Umierajacy? Niepojete. Hornkast zdal sobie nagle sprawe, ze w ogóle nie bral pod uwage naturalnej smierci Pontifexa. Sepulthrove zapewnial go, ze maszyny nie moga zawiesc, ze Pontifexa z pewnos cia uda sie utrzymac przy zyciu, jesli taka bedzie potrzeba, jeszcze dwadzies cia do trzydziestu lat, byc moze nawet piecdziesiat. Sadzil, ze ta smierc, gdy nadejdzie, bedzie wynikiem podjetej z najwieksza rozwaga decyzji politycznej - a nie czyms , co zdarzy sie bez zapowiedzi, w calkiem zwykly poranek. A jes li sie zdarzyla? Trzeba bedzie natychmiast wezwac Valentine'a z zachodu. Jakaz niechecia napelni go koniecznosc przerwania Wielkiego Objazdu, nim sie jeszcze zaczal! Oczywiscie, bede musial zrezygnowac, powiedzial do siebie Hornkast. Valentine zechce mianowac wlasnego rzecznika, bez watpienia tego drobnego mezczyzne z blizna na twarzy, a moze nawet tamtego Vroona. Zastanawial sie, jak to bedzie przygotowywac nastepce na stanowisko, które sam piastowal tak dlugo. Uczyc Sleeta, zachowujacego sie tak protekcjonalnie, tak pewnego wlasnej wyzszosci, albo malego vroonskiego czarownika z wielkimi blyszczacymi oczami, dziobem i mnóstwem macek... To jego zadanie - wszystkiego nauczyc nowo mianowanego Najwyzszego Rzecznika. A potem odejde, pomyslal. Prawdopodobnie nie przezyje utraty stanowiska. Elidath zostanie zapewne Koronalem. Mówia, ze to dobry czlowiek, bardzo bliski Valentine'owi, niemal jak brat. Jakie to bedzie dziwne, znów, po tych wszystkich latach, miec prawdziwego Pontifexa, naprawde wspólpracujacego z Koronalem! Ale ja tego nie zobacze. Juz mnie tu nie bedzie. Pelen najczarniejszych przeczuc, zrezygnowany, przybyl pod pieknie zdobione drzwi sali tronowej. Wlozyl dlon w rekawice rozpoznawcza, wcisnal chlodna, miekka, znajdujaca sie wewnatrz niej kule; pod wplywem jego dotyku drzwi otworzyly sie, ukazujac wielka, okragla sale, tron, na który wstepowalo sie po trzech stopniach, skomplikowana maszynerie systemu podtrzymywania zycia i - w kuli bladoniebieskiego swiatla, w której tkwil od tak dawna - kos cista sylwetke samego Pontifexa, chudego i pomarszczonego jak stara mumia, siedzacego na stolku, z zacisnietymi zebami i plonacymi zyciem oczami. Obok stala grupka znajomych dziwolagów: starenki, wychudly, trzesacy sie prywatny sekretarz Tyeverasa, Dilifon, czarownica Narrameer, pontyfikalna tlumaczka snów, i ostronosy lekarz Sepulthrove o skórze w kolorze zeschlego blota. Z nich wszystkich - nawet z Narrameer, która za pomoca czarów zachowala mlodosc i nieprawdopodobna urode - promieniowala aura starosci, rozkladu i smierci. Hornkast, ogladajacy tych ludzi dzien w dzien od czterdziestu lat, nigdy jeszcze nie dostrzegl z taka jasnoscia, jak bardzo sa przerazajacy. Zdawal sobie sprawe, ze sam jest do nich podobny. Byc moze, pomyslal, nadszedl wreszcie czas, by uprzatnac stad nas wszystkich. - Przyszedlem, gdy tylko odebralem wiadomosc - powiedzial. Zerknal na Pontifexa. - No i co? Umiera, prawda? Nie widze zadnej róznicy. - Wcale nie ma zamiaru umierac - odparl Sepulthrove. - Wiec co sie wlasciwie dzieje? - Posluchaj - powiedzial lekarz. - Znowu zaczyna. Postac siedzaca w kuli systemu podtrzymywania zycia zadrzala i drzala tak, przesuwajac sie odrobine w lewo i w prawo. Pontifex wydal z siebie cichy jek, potem dzwiek bedacy czesciowo gwizdem, czesciowo chrapaniem, a potem zacharczal i charczal tak przez dluzsza chwile. Hornkast slyszal to wszystko wielokrotnie. Byl to prywatny jezyk, który Tyeveras wy myslil w swym niepojetym starczym zdziecinnieniu i którego nauczyl sie wylacznie jego rzecznik. Skladaly sie nan prawie-slowa, duchy wyrazów, w których tkwilo, gdzies gleboko, ich prawdziwe znaczenie. Niektóre przez lata zmienily sie w nieartykulowane pomruki, lecz Hornkast, od dawna obserwujacy te ewolucje w jej róznych stadiach, wiedzial, co maja oznaczac. Byly pewne jeki, westchnienia i poszlochiwania, które nie znaczyly nic. Z kolei niektóre dzwieki wydawaly sie obce jezykowi ludzi, a jednak stopien ich komplikacji wskazywal, ze moga odnosic sie do mysli, które zrodzily sie w umysle Tyeverasa podczas jego dlugiej bezsennej izolacji i które znal wylacznie on. - Nie slysze nic niezwyklego. - Poczekaj. Czekal i sluchal. Uslyszal ciag sylab oznaczajacy Malibora - Pontifex zapomnial o jego dwóch nastepcach i sadzil, iz nadal pozostaje on Koronalem - a potem ciag imion wladców: Prestimion, Confalume, Dekkert i znów Malibor. Slowo oznaczajace sen. Imie Ossiera, który byl Pontifexem przed Tyeverasem. Imie Kinnikena, który rzadzil przed Ossierem. - Bladzi w krainie przeszlosci, co czesto mu sie zdarza. Czy tylko po to wzywaliscie mnie tu w takim pospiechu...? - Poczekaj. Coraz bardziej rozzloszczony, Hornkast znów zaczal przysluchiwac sie monologowi Pontifexa i w zdumieniu stwierdzil, ze po raz pierwszy od lat uslyszal w nim starannie wymówione, w pelni zrozumiale slowo. “Zycie". - Slyszales? - spytal Sepulthrove. Przytaknal skinieniem glowy. - Kiedy sie to zaczelo? - Dwie, dwie i pól godziny temu. “Godnosc". - Mamy to wszystko nagrane - wtracil Dilifon. - Mówil cos jeszcze, co daloby sie zrozumiec? - Siedem, osiem slów - odparl Sepulthrove. - Byc moze wymienil jeszcze jakies inne, które tylko ty potrafilbys zrozumiec. Hornkast zerknal na Narrameer. - Jest przytomny czy s pi? - Sadze, ze uzycie któregokolwiek z tych terminów w odniesieniu do Pontifexa byloby bledem. Znajduje sie w obu tych stanach naraz. “Sluchaj. Wstan. Idz". - Powtarzal to wczesniej kilkakrotnie - szepnal Dilifon. Zapanowala cisza. Wydawalo sie, ze Pontifex zapada w sen, choc oczy mial nadal szeroko otwarte. Hornkast wpatrywal sie w niego ponuro. Kiedy Tyeveras zachorowal, zaraz po objeciu tronu przez Koronala Lorda Valentine'a, wydawalo sie rzecza najlogiczniejsza w swiecie utrzymac go przy zyciu za pomoca tych srodków i on sam nalezal do najbardziej entuzjastycznych zwolenników pomyslu Sepulthrove'a. Nigdy jeszcze me zdarzylo sie, by Pontifex przezyl dwóch Koronatów; trzeci Koronal objal wladze, gdy Tyeveras byl juz bardzo stary. Zachwialo to dynamika rzadów. Sam Hornkast zwrócil wtedy uwage na to, ze Valentine - mlody, niedoswiadczony, zaledwie po zapoznaniu sie z obowiazkami Koronala - nie moze jeszcze pojawic sie w Labiryncie. Wszyscy zgodzili sie, iz jest rzecza najwazniejsza, by Pontifex pozostal na tronie jeszcze przez kilka lat - jesli tylko uda sie utrzymac go przy zyciu. Sepulthrove znalazl sposób, by ów stan podtrzymac, choc niebawem okazalo sie, ze Tyeveras beznadziejnie zdziecinnial i trwa w stanie oblakania, s mierci za zycia. Potem pojawila sie ta sprawa z uzurpatorem, po niej zas nastapily trudne dni restauracji. Cala swa energie Koronal musial pos wiecic porzadkowaniu chaosu, jaki zapanowal na s wiecie. Tyeveras pozostawal w swej klatce dzien za dniem. I choc lata zycia Pontifexa oznaczaly lata rosnacej potegi Hornkasta, a potega, która z koniecznosci przejal po Pontifeksie, byla ogromna, wydawalo mu sie wstretne obserwowac czlowieka, który zasluzyl na smierc, z takim okrucienstwem utrzymywanego przy zyciu. Lecz Lord Valentine prosil o czas, jeszcze troche czasu i jeszcze odrobine, potrzebne mu, by wypelnic obowiazki Koronala. Tak minelo osiem lat - czy to nie dostatecznie dlugo? Hornkast poczul zaskoczenie, stwierdzajac, ze jest juz niemal gotów modlic sie o wyzwolenie Tyeverasa. Gdyby tylko mozna juz mu bylo pozwolic na wieczny sen! “Va...Va..." - A to co? - spytal Sepulthrove. - Cos nowego! - szepnal Dilifon. Hornkast gestem nakazal im zachowac cisze. “Va... Valentine..." - Rzeczywiscie nowego - powiedziala Narrameer. “Valentine Pontifex... Valentine Pontifex... Majipoor". I cisza. Te slowa, wyraznie wypowiedziane, nie kryjace w sobie zadnych dwuznacznosci, zawisly w powietrzu niczym gotowe eksplodowac slonca. - Sadzilem, za zapomnial imienia Valentine'a - rzekl Hornkast. - I ze mysli, iz Koronalem jest nadal Lord Malibor. - Najwyrazniej nie zapomnial - powiedzial Dilifon. - Czasami przed s miercia mózg sam sie naprawia. - Glos Sepulthrove'a byl bardzo cichy. - Sadze, ze wraca mu rozum. - Jest szalony jak zwykle! - krzyknal Dilifon. - Niech nas Bogini chroni, jesli odzyska rozum i us wiadomi sobie, co z nim zrobilismy! - Sadze - powiedzial powaznie Hornkast - ze zawsze byl swiadom tego, co mu zrobilismy, i ze odzyskuje nie rozum, lecz zdolnosc komunikowania sie z nami za pomoca slów. Slyszales, co powiedzial: Valentine Pontifex! Pozdrawia swego nastepce i wie, kim powinien on byc. Sepulthrove, czy on umiera? - Instrumenty nie wskazuja zadnych zmian fizycznych. Sadze, ze moze tak trwac jeszcze przez dluzszy czas. - Nie wolno nam na to pozwolic - zdecydowal Dilifon. - A co proponujesz? - spytal go Hornkast. - Twierdze, ze i tak ciagnie sie to zbyt dlugo. Wiem, co to znaczy starosc, Hornkascie, i ty prawdopodobnie tez, choc nie wygladasz na starca. Ten czlowiek jest póltora razy starszy od kazdego z nas. Cierpi w sposób, którego nie potrafimy sobie nawet wyobrazic. Proponuje, zeby z tym skonczyc. Teraz. Zaraz. - Nie mamy prawa - przypomnial mu Hornkast. - Zapewniam cie, ze wspólczuje mu w jego cierpieniach podobnie jak ty, ale decyzja nie nalezy do nas. - Mimo wszystko musimy z tym skonczyc. - Decyzje musi podjac Lord Valentine. - Lord Valentine nigdy jej nie podejmie - burknal Dilifon. - Pozwoli, zeby ta farsa rozgrywala sie jeszcze z piecdziesiat lat! - Wybór nalezy do niego - oznajmil stanowczo Hornkast. - Jestesmy slugami jego czy Pontyfikatu? - spytal Dilifon. - Rzad jest jeden, chociaz monarchów dwóch, a z nich tylko jeden zdolny do rzadzenia. Sluzymy Pontifexowi, sluzac Koronalowi. I... Z klatki systemu podtrzymywania zycia rozlegl sie ryk wscieklosci, po nim dziwny gwizd, jakby gwaltownego oddechu, i trzy szorstkie warkniecia. A potem padly slowa, wypowiedziane jeszcze wyrazniej niz poprzednio. “Valentine Pontifex Majipooru .. niech zyje!" - Slyszy, co mówimy, i to go gniewa. Blaga o smierc - powiedzial Dilifon. - A moze sadzi, ze juz umarl - wtracila Narrameer. - Nie. Nie. Dilifon ma racje - pojal Hornkast. - Slyszy nas. Wie, ze nie dajemy mu tego, czego pragnie. “Sluchaj. Wstan. Idz". Wycia. Bulgot. “Smierc! Smierc! Smierc!" Czujac rozpacz wieksza, niz odczuwal ja od dziesiatków lat, Najwyzszy Rzecznik skoczyl ku systemowi podtrzymywania zycia, niemal gotów pozrywac kable i rurki i natychmiast skonczyc ze wszystkim. Lecz oczywis cie byloby to szalenstwem. Zatrzymal sie, zajrzal do kuli, spojrzal wprost w oczy Tyeverasa, zmusil sie, by nie odwrócic wzroku, choc poczul przyplyw wielkiego smutku. Pontifex odzyskal przytomnosc umyslu. Nie bylo co do tego zadnych watpliwos ci. Pontifex rozumial, ze odmawia mu sie smierci ze wzgledu na dobro s wiata. - Wasza Wysokosc? - przemówil Hornkast. - Wasza Wysokosc, czy mnie slyszysz? Zamknij jedno oko, jes li mnie slyszysz. Zadnej odpowiedzi. - Mimo wszystko sadze, ze mnie slyszysz, panie. I powiem ci jedno: wiemy, jak cierpisz. Nie kazemy ci znosic tego cierpienia duzo dluzej. Obiecujemy ci to, Wasza Wysokosc. Cisza. Pontifex siedzial nieruchomo. I nagle: “Zycie! Ból! S mierc!" A potem jeki, belkot, gwizdy i wrzaski, brzmiace jak piesn zza grobu. 15 - ...a to swiatynia Pani - powiedzial lord burmistrz Sambigel, wskazujac na ogromna pionowa sciane wznoszaca sie w niebo tuz za wschodnia granica miasta. - Najswietszy z tego rodzaju przybytków na swiecie, z wyjatkiem, oczywiscie, samej Wyspy. Valentine spojrzal na swiatynie. Poblyskiwala jak samotne biale oko w czarnej twarzy góry. Uplywal juz czwarty miesiac Wielkiego Objazdu. A moze piaty, a moze nawet szósty... Dni i tygodnie, miasta i prowincje, wszystko zaczelo mu sie zlewac, mieszac. Tego dnia przyjechal do wielkiego portu Alaisor, polozonego daleko na pólnocno-zachodnim wybrzezu Alhanroelu. Za soba mial Treymone, Stoienzar, Vilimong, Estotilaup, Komoise... Miasto za miastem, wszystkie zlewaly mu sie w pamieci w jedna wielka metropolie, rozpostarta jak jakis gabczasty potwór, ogarniajacy Majipoor wieloma mackami. Sambigel, niewysoki smagly mezczyzna z okalajacym twarz wianuszkiem brody, gadal i gadal, witajac Koronala najwymyslniejszymi komplementami. Valentine wpatrywal sie w niego nie widzacym spojrzeniem, myslac o wszystkim i o niczym. Najwymyslniejsze komplementy slyszal juz wielokrotnie, w Kikil, w Steenorp, w Klai - niezapomniana chwila, milosc i wdziecznosc ludu, przemawiajacy dumny z tego i zaszczycony czyms tam jeszcze. Tak. Zorientowal sie, ze próbuje sobie przypomniec, jakiez to miasto z duma prezentowalo mu swe znikajace jezioro. Moze Simbilfant? A balet powietrzny, to chyba bylo w Montepulsiane, a moze w Gharv? Zlote pszczoly widzial z cala pewnoscia w Bailemoona, ale lancuch niebios? Arkilon? Sennamole? Raz jeszcze spojrzal na wykuta w pionowej skale swiatynie. Wywierala na nim wielkie wrazenie. Pragnal znalezc sie w niej w tym wlas nie momencie; pragnal doleciec na ten wyniosly szczyt na skrzydlach wiatru, plynac na nim niczym wyschly lisc. Matko, pozwól mi odpoczac chwile przy twym boku. W mowie lorda burmistrza nastapila przerwa, a moze wlasnie skonczyl mówic? Valentine obrócil sie ku Tunigornowi i powiedzial: - Dopilnuj, bym noc mógl spedzic w swiatyni. Sambigel nie wydawal sie zachwycony tym pomyslem. - Mialem wrazenie, panie, ze dzis wieczorem masz odwiedzic grób Lorda Stiamota, spotkac sie z przedstawicielami wladz miasta w Sali Topazów, a potem zjesc kolacje w... - Lord Stiamot czekal na me odwiedziny osiem tysiecy lat. Moze zaczekac jeszcze jeden dzien. - Oczywiscie, panie. Bedzie, jak zechcesz, panie. - Sambigel raz za razem ukladal rece w znak gwiazdy. - Poinformuje przelozona Ambergarde, ze bedziesz w nocy jej gos ciem. A teraz, jes li pozwolisz, panie, chcielibysmy zaprezentowac ci nasza orkiestre... Orkiestra zagrala jakis dziarski marsz. Z setek tysiecy gardel wydobyl sie niewatpliwie nieslychanie podnoszacy na duchu spiew, lecz, niestety, Valentine nie zrozumial z niego ani slowa. Stal cierpliwie, przygladajac sie wielkiej masie ludzi, od czasu do czasu kiwajac glowa, usmiechajac sie, raz i drugi patrzac w oczy jakiemus zachwyconemu obywatelowi, który nigdy nie zapomni tego dnia. Nagle poczul sie calkowicie nierzeczywisty. Przeciez wcale nie musi zyc. Najzupelniej wystarczylaby rzezba albo jakas sprytna kukla; nadawalaby sie nawet figura woskowa, jedna z tych, które widzial pewnej s wiatecznej nocy dawno temu w Pidruid. Jakie byloby to uzyteczne - przysylac ludziom z podobnych okazji jakas imitacje Koronala, zdolna sluchac uwaznie i usmiechac sie z podziwem, machac wesolo reka, a moze nawet wyrazic wdziecznosc kilkoma plynacymi z glebi serca slowami... Katem oka dostrzegl, ze Carabella przyglada mu sie z wyrazna obawa. Charakterystycznym gestem prawej reki ze specyficznie ulozonymi dwoma palcami - byl to ich prywatny znak - zasygnalizowal jej, ze nie dzieje sie nic zlego, lecz na twarzy miala nadal wyraz niepokoju. Nagle wydalo mu sie, ze Tunigorn i Lisamon Hultin zblizyli sie do niego tak, iz we troje niemal sie do siebie tulili. Czyzby spodziewali sie, ze upadnie, i chcieli go podtrzymac? Na wasy Confalume'a, boja sie, ze zemdleje, tak jak w Labiryncie? Wyprostowal sie: machniecie reka, us miech, sklonienie glowy, machniecie reka, sklonienie glowy, usmiech... Nie zdarzy sie tu nic zlego. Nic. Tylko czy ta ceremonia nigdy sie nie skonczy? Trwala jeszcze pól godziny, lecz wreszcie sie skonczyla i Koronal wraz z towarzyszaca mu grupa ludzi, korzystajac z podziemnego przejscia, dotarl szybko do wyznaczonych im pokoi w osobnym skrzydle palacu burmistrza, stojacego po przeciwnej stronie placu. Kiedy zostali sami, Carabella powiedziala: - Tam na placu mialam wrazenie, ze zachorowales, Valentinie. Odpowiedzial jej tak beztroskim tonem, na jaki tylko potrafil sie zdobyc: - Jesli nuda jest choroba, to rzeczywiscie, omal nie zachorowalem. Carabella milczala przez chwile, a potem spytala: - Czy nie da sie uniknac kontynuowania objazdu? - Wiesz, ze nie mam wyboru? - Boje sie o ciebie. - Czemu, Carabello? - Sa chwile, w których niemal cie nie poznaje. Kim jest ten ponury, skryty mezczyzna, s piacy w moim lózku? Co stalo sie z Valentine'em, którego poznalam w Pidruid? - Stoi obok ciebie. - Tak, lecz ukryty, jak kryje sie slonce, kiedy pada na nie cien ksiezyca. Jaki to cien padl na ciebie, Valentinie? Jaki to cien padl na swiat? Cos dziwnego przydarzylo ci sie w Labiryncie. Co to bylo? Co sie stalo? - Labirynt mnie przygnebia, Carabello. Byc moze czuje sie w nim uwieziony, pogrzebany, zmiazdzony... - Valentine potrzasnal glowa. - Zdarzylo sie tam cos dziwnego, to prawda. Ale Labirynt pozostal juz daleko za nami. Gdy wkroczylem na szczesliwsze ziemie, odzyskalem moje dawne ja. Znów potrafie sie cieszyc, kochanie, i... - Byc moze zdolasz oszukac siebie, ale mnie z pewnoscia nie. Objazd cie nie raduje, nie teraz. Na poczatku chlonales wszystkie wrazenia, jakbys nigdy nie mial sie nimi nasycic, chciales pojechac wszedzie, zobaczyc wszystko, poznac to, co tylko zdolasz poznac... ale nie teraz. Widze to w twoich oczach, w twej twarzy. Chodzisz po s wiecie niczym we snie. Przeciez nie zaprzeczysz! - Nie zaprzecze, ze czuje sie zmeczony. - A wiec przerwij objazd! Powróc na Góre, która kochasz i na której zawsze czules sie szczes liwy. - Jestem Koronalem. Swietym obowiazkiem Koronala jest pokazywac sie ludziom, którymi rzadzi. Jestem im to winien. - Co wiec jestes winien sobie? Valentine wzruszyl ramionami. - Blagam cie, moja ukochana! Nawet jesli czuje nude - a nudze sie, nie mam zamiaru temu zaprzeczac, we snie slysze mowy, widze nie konczace sie szeregi zonglerów i akrobatów - to... no, przeciez nikt jeszcze nie umarl z nudów! Odbycie objazdu jest moim obowiazkiem. Musze go wypelnic. - A wiec przynajmniej dajmy spokój Zimroelowi. Jeden kontynent to i tak za duzo. Na Góre Zamkowa wracac bedziesz cale miesiace - jes li zamierzasz zatrzymywac sie po drodze w kazdym wiekszym miescie. A Zimroel? Piliplok, Ni-moya, Tilomon, Narabal, Pidruid... wystarczyloby tego na lata, Valentinie! Valentine powoli pokrecil glowa. - Mam obowiazki w stosunku do wszystkich ludzi, a nie tylko wobec tych, którzy mieszkaja na Alhanroelu, Carabello. Carabella ujela jego dlon. - Potrafie to zrozumiec. Lecz byc moze za wiele od siebie wymagasz. Prosze cie raz jeszcze: rozwaz usuniecie Zimroelu z programu objazdu. Zrobisz to? Czy przynajmniej sie nad tym zastanowisz? - Jeszcze dzis powrócilbym na Góre Zamkowa, gdybym tylko mógl. Ale nie moge. Nie moge! - Spodziewasz sie, ze dzis w nocy, w swiatyni, uda ci sie nawiazac kontakt we snie z matka, z Pania, prawda? - Tak. Ale... - A wiec obiecaj mi jedno. Jesli uda ci sie polaczyc z nia swój umysl, zapytaj, czy powinienes pojechac na Zimroel. Niech jej rada kieruje toba w tej sprawie, jak kierowala w wielu innych. - Carabello... - Spytasz ja? Tylko spytasz? - Dobrze. Spytam. Tyle moge ci obiecac. Carabella obrzucila go zartobliwym spojrzeniem. - Czy wydaje ci sie teraz podstepna zonka? Tak cie przyciskam, tak namawiam... robie to z milosci, wiesz? - Wiem - powiedzial i przytulil ja mocno. Nie rozmawiali wiecej, poniewaz nadszedl czas, by udac sie na szczyt Alaisor, do s wiatyni Pani. Waska, wijaca sie droga jechali juz niemal w ciemnosci. Za plecami mieli s wiatla Alaisor, blyszczace jak miliony klejnotów rozrzuconych niedbale na równinie. Przelozona Ambergarde - wysoka, sprawiajaca prawdziwie królewskie wrazenie kobieta o przenikliwym wzroku i wspanialych, bialych wlosach - czekala na Koronala przed wejsciem do swiatyni. W obecnosci zachwyconych akolitek, przygladajacych mu sie z otwartymi ustami, przywitala go krótka, ciepla mowa. Powiedziala, ze od czasów Lorda Tyeverasa, który goscil tu podczas swego pierwszego objazdu, jest on pierwszym odwiedzajacym s wiatynie Koronalem, po czym poprowadzila Valentine'a przez wspanialy park do samej s wiatyni - dlugiego parterowego budynku, zbudowanego z bialego kamienia, nie ozdobionego, wrecz surowego, stojacego w pieknym w swej prostocie ogrodzie. Zachodni mur biegl lukiem wzdluz krawedzi zbocza; otwieral sie tu widok na morze. Wewnatrz muru staly oddzielone od siebie, otwarte na wschód pawilony. Valentine przeszedl przez lekka, przewiewna loggie na znajdujacy sie za nia niewielki balkon, sprawiajacy wrazenie zawieszonego w pustce poza granica zbocza. Stal tam przez dluga chwile w milczeniu, majac obok siebie Carabelle i przelozona. Byl z nim takze Tunigorn i Sleet. Miejsce to promieniowalo niezwyklym spokojem, nie slyszal nic oprócz szumu wiatru, wiejacego nieprzerwanie z pólnocnego zachodu, i trzepotu szkarlatnej szaty Carabelli. Opus cil wzrok. U podstawy skalnej sciany, niczym wielki rozlozony wachlarz, lezal port, rozciagajacy sie tak daleko na pólnoc i poludnie, ze nawet z tego miejsca nie sposób bylo dostrzec jego granic. Ciemne szprychy szerokich alej przecinaly go na calej jego dlugosci, by zlaczyc sie wreszcie z dalekim, zaledwie widocznym kregiem bulwarów, gdzie w niebo wznosilo sie szesc gigantycznych obelisków - grób Lorda Stiamota, pogromcy Metamorfów. Dalej bylo juz tylko morze, ciemnozielone, przykryte niska delikatna mgielka. - Prosze za mna, panie - powiedziala Ambergarde. - Ostatnie s wiatlo dnia juz zgaslo. Czy moge wskazac ci, panie, twój pokój? Tej nocy mial spac sam, w surowym malym pokoiku w poblizu oltarza. Nie wolno mu bylo nic zjesc, a wypic mógl tylko wino snów, majace otworzyc mu umysl tak, by Pani mogla wen wejsc. Gdy Ambergarde odeszla do siebie, obrócil sie ku Carabelli i powiedzial: - Nie zapomnialem obietnicy, kochanie. - Przeciez wiem. Och, Valentinie, modle sie, zeby nakazala ci powrócic na Góre! - Zostaniesz ze mna, jesli mi tego nie nakaze? - Jak moglabym nie zostac, niezaleznie od tego, co zdecydujesz? Jestes Koronalem. Ale modle sie, zeby kazala ci wrócic. S nij dobrze, Valentinie. - Snij dobrze, Carabello. Pozostawila go samego. Przez dluzsza chwile Valentine stal przy oknie, patrzac, jak noc ogarnia wybrzeze i ocean. Wiedzial, ze gdzies na zachód stad lezy Wyspa Snu, dominium jego matki, schowany za horyzontem dom slodkiej, blogoslawionej Pani, przynoszacej madrosc spiacemu swiatu. Wpatrywal sie w morze, w coraz mroczniejsza ciemnosc, jak gdyby przebiwszy ja wzrokiem, mógl dostrzec jaskrawobiale kredowe wybrzeze, na którym wznosila sie Wyspa. Potem rozebral sie i polozyl na prostym lózku, jedynym meblu w pokoju. Podniósl do ust puchar ciemnoczerwonego wina snów. Wypil duzy lyk gestego, slodkiego napoju, a po nim drugi, obrócil sie na wznak i wszedl w trans otwierajacy umysl na plynace z daleka impulsy. Czekal na sen. Przybadz, matko. To ja, Valentine. Poczul sennosc, zapadl w drzemke. Matko... Pani... Matko... Pod powiekami tanczyly mu jakies ksztalty. Delikatne wydluzone postaci, niczym nadmuchane, wynurzaly sie z otworów w ziemi, wznosily pod dach nieba. Pozbawione ciala dlonie wyrastaly z pni drzew, w ziemnych kopcach otwieraly sie zólte oczy, rzekom wyrastaly wlosy. Patrzyl i czekal, zapadal sie coraz glebiej i glebiej w królestwo snów. Przez caly czas slal dusze ku Pani. Dostrzegl ja niewyraznie, siedzaca w Wewnetrznej Swiatyni Wyspy, w komnacie o s cianach z delikatnego bialego kamienia, pochylona nad osmiobocznym basenem, jakby ogladala w wodzie swe odbicie. Splynal wprost ku niej, unosil sie tuz nad nia, spojrzal w dól, dostrzegl odbicie znajomej twarzy, ciemne lsniace wlosy, pelne usta, cieple, kochajace oczy, za jednym uchem, jak zwykle, kwiat, srebrna opaska na czole. Powiedzial cicho: - Matko? To ja, Valentine. Uniosla twarz, lecz twarzy - tej bladej, starej, zmarszczonej i zaskoczonej - nie znal. - Kim jestes? - szepnal. - Och, przeciez wiesz doskonale. Jestem Pania Wyspy! - Nie... nie... - Alez z pewnoscia tak! - Nie. - Czemu do mnie przyszedles? Nie powinienes. Jestes Pontifexem i to ja powinnam odwiedzic ciebie, a nie ty mnie. - Pontifexem? Mialas na mysli Koronala! - Czyzbym powiedziala “Pontifex"? Pomylilam sie. - A moja matka? Gdzie jest moja matka? - Ja nia jestem, Valentine. I rzeczywiscie, pomarszczona blada twarz byla tylko maska, maska, która zrobila sie naraz przezroczysta i opadala calymi platami jak spalona sloncem skóra, a pod nia kryl sie cudowny usmiech i cieple oczy jego matki. Lecz one takze odpadly, by znów ujawnic rysy tamtej kobiety, a pod nimi znów rysy jego matki, lecz tym razem jego matka plakala. Wyciagnal ku niej dlon, lecz przeszla przez jej cialo. Byl sam. Nie powrócila do niego tej nocy, choc szukal jej ws ród nastepujacych jedna po drugiej wizji, wsród sennych królestw tak dziwnych, ze chetnie ucieklby z nich, gdyby tylko mógl; w koncu zrezygnowal i pograzyl sie w najglebszym snie bez snów. Gdy sie przebudzil, byl pózny ranek. Umyl sie i wyszedl z pokoju. Na korytarzu czekala na niego Carabella. Twarz miala blada, napieta, oczy poczerwieniale, jakby spedzila bezsenna noc. - I co, panie? - spytala, gdy tylko go zobaczyla. - Niczego sie w nocy nie dowiedzialem. Sny mialem plytkie, a Pani ze mna nie rozmawiala. - Och, kochanie, tak strasznie mi przykro! - Dzis w nocy spróbuje jeszcze raz. Byc moze wypilem za malo wina snów... lub za duzo? Przelozona cos mi doradzi. Jadlas s niadanie, Carabello? - Juz dawno. Ale znów siade do stolu, jes li tego chcesz. Sleet pragnie sie z toba zobaczyc. W nocy nadeszla jakas pilna wiadomosc; przyszedlby do ciebie natychmiast, ale mu nie pozwolilam. - O co chodzi? - Nic mi nie powiedzial. Mam zaraz po niego poslac? Valentine przytaknal skinieniem glowy. - Zaczekam tu - powiedzial, szerokim gestem wskazujac balkon wychodzacy na pionowa skalna s ciane. Sleet pojawil sie wraz z kims zupelnie obcym, smuklym mezczyzna o skórze dziecka i trójkatnej twarzy z szerokim czolem i wielkimi oczami; mezczyzna uczynil szybki znak gwiazdy i stal, gapiac sie na Koronala, jakby byl on stworzeniem z jakiejs obcej planety. - Panie - przedstawil obcego Sleet - to Y-Uulisaan. Tej nocy przybyl z Zimroelu. - Jakie dziwne imie - powiedzial Valentine. - Powtarza sie w mej rodzinie od wielu pokolen, panie. Jestem zwiazany z biurem ministerstwa rolnictwa w Ni-moya i to mnie przypadlo w udziale przyniesc ci te nieszczesna wiadomosc. Valentine poczul, jak serce przestaje mu na chwile bic. Y-Uulisaan podal mu kilka teczek. - Tu wszystko zostalo opisane, panie, sa wszystkie szczególy kazdej z epidemii, zarazony obszar, stopien zniszczen... - Epidemii? Jakich epidemii? - W strefach rolniczych, panie. W Dulornie znów pojawila sie sniec lusavenderowa; na zachodniej scianie Rozpadliny schna drzewa niyku, glein i staj ja gina takze, wolek korzeniowy zaatakowal rikke i milaile w... - Panie! - krzyknela nagle Carabella. - Panie, popatrz, tam! Obrócil sie ku niej blyskawicznie. Wskazywala w niebo. Zaskoczony, Valentine podniósl wzrok. Na skrzydlach rzeskiego wiatru, wprost z zachodu, niczym nie zapowiedziana leciala ku nim niesamowita armia wielkich przezroczystych jak ze szkla stworzen. Ich ciala mialy srednice równa mniej wiecej wzrostowi mezczyzny i ksztalt filizanki o wygietym brzezku, ulatwiajacy im lot. Dlugie wlochate nogi wyrastaly z odwloku symetrycznie; stworzenia trzymaly je sztywno wyprostowane. Oczy, w dwóch rzedach obiegajace glowe, przypominaly czarne, lsniace korale rozmiaru meskiej piesci i blyszczaly oslepiajaco w sloncu. Setki, moze nawet tysiace tych pajaków przelatywaly im nad glowa, niczym procesja, niczym straszna rzeka upiorów. Carabella zadrzala. - Co za koszmarne stwory - powiedziala. - Jak najbardziej przerazajace monstra z przeslania Króla Snów. Zdumiony, pelen obrzydzenia Valentine patrzyl, jak leca w glab ladu, to wznoszac sie, to opadajac na wietrze. Gestem wezwal Sleeta; obaj wbiegli do ogrodu i dostrzegli stara przelozona stojaca pos rodku trawnika, machajaca wokól miotaczem energii. Powietrze az geste bylo od latajacych stworów, z których czesc opadala na ziemie. Przelozona i grupa kilku nowicjuszek usilowaly zabic je jeszcze w powietrzu, lecz kilkudziesieciu juz udalo sie wyladowac. Na ziemi pajaki pozostawaly nieruchome, lecz soczysta zielen natychmiast zólkla i wiedla na obszarze mniej wiecej dwukrotnie wiekszym od rozmiaru ich ciala. Rzez skonczyla sie w kilka minut. Stwory polecialy dalej, niknac im z oczu na wschodzie; tylko park i ogród s wiatyni wygladal tak, jakby zaatakowali je szalency z miotaczami plomieni. Przelozona Ambergarde, dostrzeglszy Koronala, odlozyla miotacz energii i podeszla do niego powoli. - Co to za stwory? - spytal Valentine. - Wietrzne pajaki, panie. - Nigdy o nich nie slyszalem. Czy wystepuja w tych rejonach kontynentu? - Bogini niech beda dzieki, panie, ale nie. Pochodza z Zimroelu, z gór, az spoza Khyntoru. Co roku, w porze godów wznosza sie do lotu na wiejacych wysoko wiatrach, podczas lotu parza sie i zrzucaja zaplodnione jajeczka, które wiatry w nizszych warstwach atmosfery niosa na wschód, póki nie wyladuja i nie wykluja sie z nich male. Dorosle okazy znoszone sa przez zachodni wiatr nad morze i czasami docieraja az na wybrzeza Alhanroelu. Z grymasem wstretu na ustach Sleet podszedl do jednego z pajaków. Zwierze lezalo nieruchomo, tylko grube, kosmate nogi drgaly mu lekko, niemal niewidocznie. - Nie podchodz! - krzyknela Ambergarde. - One cale sa smiertelnie trujace! Wezwala nowicjuszke, która spopielila pajaka miotaczem energii. Tlumaczyla dalej Valentine'owi: - Przed lotem godowym te stworzenia w zasadzie nie sa niebezpieczne, jedza liscie, slodkie owoce, ros liny. Lecz kiedy zrzuca jajeczka, zmieniaja sie, staja sie grozne. Widzisz, co zrobily z trawa. Bedziemy musieli usunac je wraz z ziemia lub nic nigdy juz tu nie wyrosnie. - Czy to sie zdarza kazdego roku? - spytal Valentine. - Och, nie, dzieki Bogini! Wiekszosc ginie na morzu. Tylko raz na wiele lat docieraja do wybrzeza. Lecz kiedy dotra, jest to zawsze bardzo zla wrózba! - Kiedy zdarzylo sie to po raz ostatni? Ambergarde zawahala sie, ale w koncu odpowiedziala: - W roku smierci twego brata, Lorda Voriaxa, panie. - A przedtem? Wargi przelozonej zadrgaly. - Nie pamietam, panie. Byc moze dziesiec, byc moze pietnascie lat temu. - Czy przypadkiem nie w roku smierci Lorda Malibora? - Panie... wybacz mi... - Nie ma niczego do wybaczania - powiedzial cicho Valentine. Odszedl od grupy ludzi, stanal i wpatrzyl sie w wypalone miejsca na trawniku. W Labiryncie Koronala podczas uczty zwala z nóg mroczna wizja Na Zimroelu pojawiaja sie zarazy niszczace zboza, na Alhanroelu wietrzne pajaki przynosza zla wrózbe. Kiedy we snie wzywam matke, dostrzegam obca mi twarz. Nie ma najmniejszych watpliwosci, prawda? Nie, nie ma watpliwosci. - Sleet! - Panie? - Znajdz Asenharta i kaz mu przygotowac flote. Wyplywamy, jak tylko da sie najszybciej. - Na Zimroel, panie? - Najpierw na Wyspe, bym mógl naradzic sie z Pania. Potem na Zimroel, tak. - Valentinie? - spytal cicho jakis slaby glos. Byl to glos Carabelli. Patrzyla przed siebie dziwnie nieruchomym wzrokiem, twarz miala blada. Wydawala sie niemal dzieckiem, malym przerazonym dzieckiem, którego dusze musnal noca Król Snów. - Co za zlo rozprzestrzenia sie po naszym swiecie? - spytala ledwie slyszalnym glosem. - Co sie z nami stanie, mój panie? Powiedz mi, co sie z nami stanie? KSIEGA KRÓLÓW OCEANU 1 - Macie dotrzec do Erstud Wspanialego - oznajmil im instruktor. - I to przez otwarty teren, rozciagajacy sie na poludnie od Drogi Pinitora. Bron: krótka palka i sztylet. Przeszkody: siedem zwierzat tropiacych - vourhain, malorn, zeil, kassaia, minmilitor, weyhant, zytoon. Wszystkie sa niebezpieczne. Zaatakuja i moga zranic, oczywis cie jesli pozwolicie sie im zaskoczyc. Hissune ukryl sie za grubym drzewem ghazan, tak sekatym i pokreconym, ze równie dobrze moglo miec i dziesiec tysiecy lat. Obserwowal z napieciem rozciagajaca sie przed nim dluga, waska doline. Cisza, spokój. Nie widzial ani kolegów, z którymi odbywal trening, ani zadnego ze zwierzat. Szedl trzeci dzien, a do przebycia mial jeszcze dwanascie mil. Widok najblizszego odcinka drogi nastrajal go raczej pesymistycznie: zbocze pokrywaly luzne kawalki granitu, który z pewnos cia zacznie sie pod nim obsuwac przy pierwszym kroku i nie przestanie, póki lawina nie spadnie na odlegle dno doliny. Choc bylo to tylko jeszcze jedno cwiczenie z calego cyklu, Hissune wiedzial, ze zginie tu calkiem prawdziwie, jes li tylko zdarzy mu sie popelnic blad. Czy ma cofnac sie po wlasnych sladach, poszukac jakiegos innego zejs cia? To rozwiazanie wydawalo sie jeszcze gorsze. Ryzykowac ponowny marsz po wijacej sie beznadziejnie skalnej pólce, przyklejonej do pionowej s ciany, ryzykowac upadek z trzystu jardów, czym zagraza kazdy nieostrozny krok, pelznac pod tymi upiornymi skalnymi nawisami, pod którymi czolgal sie z nosem przy ziemi, majac nad glowa zaledwie pól stopy wolnej przestrzeni... o, nie! Lepiej juz powierzyc los osypisku, które widzial przed soba, niz wracac. Poza tym na górze czekal na niego ten stwór, ten yourhain, jedna z zagrazajacych im wszystkim bestii. Raz udalo mu sie uniknac klów jak sierpy i wygietych pazurów... nie chcial zetknac sie z nimi powtórnie. Uzywajac palki jak laski, Hissune ostroznie postawil stope na kamienistym zboczu. Slonce swiecilo jasno, razilo w oczy; byli nisko i nie chronila ich warstwa chmur, otaczajaca Góre pierscieniem powyzej polowy jej wysokosci. Jaskrawe promienie odbijaly sie od ziaren miki znajdujacych sie w ostrym, pokrywajacym zbocze granicie, oslepialy. Hissune ostroznie postawil noge na zboczu, przenoszac na nia ciezar ciala. Nic sie nie stalo. Zrobil krok. I kolejny. I jeszcze jeden. Kilka drobnych odlamków polecialo w dól, odbijajac promienie slonca jak lustra, obracajac sie i niknac w oddali. Na razie nie mial jakos wrazenia, by cale zbocze mialo osunac sie pod jego ciezarem, wiec szedl dalej. Kostki i kolana, obolale od wczorajszego marszu po wysokiej, niebezpiecznej przeleczy, protestowaly bolesnie przeciw koniecznos ci spaceru w dól. Rzemienie plecaka odcinaly mu ramiona od ciala. Czul dokuczliwe pragnienie i lekki ból glowy - na tym zboczu Góry Zamkowej powietrze bylo mocno rozrzedzone. W chwilach takich jak ta zalowal, ze nie siedzi sobie bezpiecznie na Zamku, pochylony nad tekstami dotyczacymi prawa konstytucyjnego lub starozytnej historii Majipooru, do których studiowania zmuszano go przez ostatnie pól roku. Us miechnal sie, wspominajac, jak zmeczony i znudzony marzyl wylacznie o tym, by oderwac sie wreszcie od ksiazek i spróbowac znacznie bardziej interesujacego testu na przetrwanie. Teraz akurat godziny spedzone w bibliotece Zamku podejrzanie wydawaly mu sie wrecz przyjemne, natomiast sprawdzian w terenie okazal sie trudny, wrecz bolesnie trudny. Podniósl wzrok. Slonce swiecilo mocno, jakby zajmowalo polowe nieba. Przyslonil oczy. Minal juz niemal rok od chwili, gdy opus cil Labirynt i mimo to nadal nie przyzwyczail sie jeszcze w pelni do widoku plonacego na niebie slonca, do ciepla jego promieni na skórze. Na ogól cieszylo go jego tajemne cieplo - bladosc wyniesiona z Labiryntu juz dawno ustapila ciemnozlotej opaleniznie - lecz zdarzalo sie, ze slonce budzilo w nim strach, ze pragnal uniknac go, zagrzebac sie gleboko pod powierzchnia ziemi; wystarczajaco gleboko, by nigdy go juz nie dotknelo. Idiota. Glupek. To nie slonce jest twym wrogiem. Idz przed siebie. Daleko na horyzoncie i nieco na zachód dostrzegl czarne wieze Erstud Wspanialego. Plama szarego cienia po drugiej stronie to Hoikmar, z którego wyruszyl. Hissune wyliczyl, ze udalo mu sie przejsc cale dwadziescia mil, dwadziescia mil w upale, walczac z pragnieniem, przez jeziora pylu i prastare morze popiolów, po spiralnych schodach i polach dzwoniacej metalicznie pod butami lawy. Uniknal kassai, potwora o drzacych czulkach i oczach jak wielkie biale talerze, który tropil go pól dnia. Uniknal vourhaina, pozostawiajac mu falszywy trop - zwierze poszlo za porzucona przez niego tunika, sam Hissune zas przemknal sie sciezka zbyt waska, by moglo go po niej tropic. Pozostalo jeszcze piec: malorn, zeil, weyhant, minmollitor, zytoon. Dziwne nazwy. Dziwne bestie, nie wystepujace w stanie naturalnym, byc moze syntetyczne, jak wierzchowce stworzone przez zapomniana czarodziejska nauke z pradawnych czasów. Po co tworzyc potwory? Po co wypuszczac je na wolnosc na Górze Zamkowej? Po to, by sluzyly sprawdzaniu zrecznosci, hartowaniu mlodych potomków arystokratycznych rodów? Zastanowil sie, co by sie stalo, gdyby weyhant albo zytoon pojawily sie tu nagle, zaatakowaly go, nie przygotowanego, spoza glazów. “Zaatakuja i moga zranic, jes li pozwolicie sie zaskoczyc". Zranic, tak - ale zabic? Jaki jest wlas ciwie cel tej próby? Ma wyostrzyc instynkt przetrwania mlodych rycerzy-kandydatów, czy tez wyeliminowac nie dosc sprawnych? W tej chwili, z czego doskonale zdawal sobie sprawe, trzydziestu kilku jego konkurentów znajdowalo sie na trzydziestomilowym terenie, na którym przeprowadzano próbe. Ilu z nich dozyje chwili wkroczenia do Erstud Wspanialego? Ale on, tak. Tego byl absolutnie pewien. Powoli, sprawdzajac stabilnosc gruntu palka, Hissune schodzil w dól zbocza. Pierwsze nieszczescie przydarzylo mu sie mniej wiecej w polowie stoku. Wielki, bardzo pewnie wygladajacy glaz okazal sie niezwykle chwiejny; ustapil zaledwie mus niety stopa chlopca. Przez chwile Hissune rozpaczliwie wymachiwal rekami, próbujac utrzymac równowage, a potem runal na ziemie. Palka wyleciala mu z reki, zboczeni potoczyla sie niewielka lawina, prawa noga uwiezia az po udo miedzy dwiema skalkami ostrymi jak noze. Udalo mu sie chwycic kamieni. Glazy, na których sie opieral, ani drgnely. Noge przeszyl mu ból, niczym plomien. Zlamana? Zerwane sciegna, naciagniete mies nie? Powoli, ostroznie, spróbowal ja wydobyc. Legginsy mial rozciete od lydki po udo, z glebokiego skaleczenia obficie plynela krew, ale nic gorszego chyba sie nie stalo; to i ból jader od uderzenia spowoduje, ze jutro pewnie trudno mu bedzie chodzic. Hissune odnalazl palke i ostroznie ruszyl przed siebie. Podloze zmienilo sie, wielkie potrzaskane glazy zastapil drobny zwir - jeszcze bardziej zdradliwy. Musial schodzic powoli, niemal tanecznym krokiem, stawiajac stopy szeroko i rozsuwajac nimi kamienie. Obolale nogi protestowaly przeciw takiemu wysilkowi, lecz mial przynajmniej pewnosc, ze sie nie przewróci. Widzial juz dno doliny. Pos lizgnal sie dwukrotnie. Za pierwszym razem odzyskal równowage zaledwie po kilku stopach, za drugim przejechal po zboczu kilka jardów; od upadku na samo dno uratowal sie, wbijajac piety w zwir na kilka cali i rozpaczliwie lapiac sie go rekami. Kiedy pozbieral sie i wstal, stwierdzil, ze zgubil sztylet. Szukal go przez jakis czas wsród kamieni - bez powodzenia. W koncu tylko wzruszyl ramionami i poszedl przed siebie. Powiedzial sobie, ze sztylet i tak na nic by mu sie nie przydal przeciw weyhantowi albo minmollitorowi. Bedzie mu go tylko brakowac przy wykopywaniu jadalnych bulw i obieraniu owoców. Dno doliny bylo szerokie, kamieniste, suche i odpychajace. Tu i tam rosly drzewa ghazan - niemal bezlistne, jak zwykle powykrecane groteskowo, niczym z bólu. Nieco na wschód dostrzegl jednak inne drzewa: smukle, wysokie, gesto poros niete liscmi, skupione blisko siebie. Mogly oznaczac, ze w ich poblizu jest woda, ruszyl wiec w tamtym kierunku. Okazalo sie, ze lasek ros nie dalej, niz przypuszczal. Szedl przez godzine i na pozór wcale sie do niego nie zblizyl. Zraniona noga sztywniala mu z kroku na krok. W manierce zostalo tylko kilka kropel wody. A kiedy wspial sie na grzbiet niewysokiego wzgórza, dostrzegl, ze na przeciwleglym zboczu czeka na niego malorn. Bylo to stworzenie nieprawdopodobnej wrecz brzydoty: miekkie, okragle cialo, wspierajace sie na wyrastajacych z niego symetrycznie dziesieciu dlugich, poteznych nogach, wyginajacych sie w ksztalt litery V i utrzymujacych odwlok okolo jarda nad ziemia. Osiem z dziesieciu nóg konczylo sie wielkimi, plaskimi lapami, a dwie przednie wyposazone byly w szczypce i szpony. Lsniace czerwonawym blaskiem oczy biegly wokól calego ciala. Dlugi, zadarty ogon nabity byl zadlami. - Móglbym cie zabic lustrem - powiedzial malornowi Hissune. - Gdybys sie w nim zobaczyl, zdechlbys ze strachu. Malorn syknal cicho i powoli podszedl do niego; szczeki poruszaly sie szybko, szczypce drgaly. Hissune mocniej chwycil palke. Czekal. Nie ma sie czego bac, powiedzial sobie, byle tylko zachowac spokój. Celem testu nie byla smierc testowanych, lecz nauczenie ich walki z najgrozniejszymi nawet przeciwnikami; byc moze takze obserwowano ich zachowanie w trudnych sytuacjach. Pozwolil malornowi zblizyc sie na dziesiec jardów. Podniósl kamien i rzucil nim, celujac w pysk zwierzecia. Malorn z latwoscia uniknal ataku i jeszcze podszedl. Hissune niezdarnie skrecil w lewo, w strone kotliny miedzy dwoma wzgórzami - cofal sie pod góre, trzymajac palke oburacz. Malorn nie wydawal sie szczególnie zreczny i szybki, lecz gdyby mial zaatakowac, lepiej, by atakowal pod góre. - Hissune, to ty? - Jakis glos rozlegl sie za jego plecami: - Kto to? - odkrzyknal Hissune, nie ogladajac sie. - Alsimir - odpowiedzial rycerz-kandydat z Peritole, rok, moze dwa lata starszy od niego. - Nic ci nie jest? - Zranil mnie. Zadlem. - Bardzo zle? - Ramie mi spuchlo. Trucizna. - Jeszcze chwilke. Tylko... - Uwazaj. On skacze! Rzeczywiscie, malorn napinal lapy, przygotowywal sie do skoku. Hissune czekal, stojac pewnie na szeroko rozstawionych nogach, kolyszac sie lekko na boki. Przez nieskonczenie dluga chwile nie dzialo sie nic. Byl absolutnie spokojny. Nie pozwolil sobie na strach, na niepewnosc, na zastanawianie sie nad tym, co bedzie za chwile. Trwali tak nieruchomo i nagle malorn byl juz w powietrzu; skoczyl, pracujac poteznie os mioma nogami. W tym samym momencie Hissune ruszyl w jego kierunku, w dól zbocza; chcial, by bestia przeskoczyla nad nim. Malorn przelecial mu tuz nad glowa; chlopak padl na ziemie, unikajac s miertelnego uderzenia ogonem. Lezac, pchnal trzymana w obu dloniach palke w góre, z calej sily wbijajac ja w miekki brzuch. Rozlegl sie syk, jakby uciekalo powietrze, potezne nogi zaczely nagle wierzgac we wszystkich kierunkach. Pazury omal nie przeoraly mu skóry. Malorn wyladowal na grzbiecie pare stóp dalej. Hissune podszedl do niego i tanczac miedzy wijacymi sie konwulsyjnie lapami, jeszcze dwukrotnie uderzyl go palka w brzuch, po czym odstapil. Zwierz nadal slabo sie poruszal, Hissune znalazl wiec najwiekszy glaz, jaki mógl podniesc, i cisnal nim w stwora. Lapy znieruchomialy. Hissune obrócil sie, drzacy juz i spocony; musial podeprzec sie palka. Poczul mdlosci, zoladek strasznie mu zaciazyl, lecz objawy te minely po chwili. Alsimir lezal pietnascie jardów dalej. Prawa dlon zaciskal na lewym ramieniu, spuchnietym niemal dwukrotnie. Twarz mial zaczerwieniona, wzrok niezbyt przytomny. Hissune uklakl obok niego. - Daj mi sztylet - powiedzial. - Swój zgubilem. - Jest tam - wskazal Alsimir. Hissune szybko rozcial mu rekaw, obnazajac widoczna tuz ponad lokciem rane w ksztalcie gwiazdy. Czubkiem sztyletu przecial ja na krzyz, scisnal, az pociekla krew, wyssal jej troche, wyplul i znów nacisnal. Alsimir zadrzal, jeknal, krzyknal z bólu raz, a potem chyba jeszcze raz. Po kilku chwilach Hissune oczys cil rane i zaczal grzebac w plecaku w poszukiwaniu bandaza. - Powinno wystarczyc - powiedzial. - Przy odrobinie szczescia jutro o tej porze bedziesz juz w Erstud, pod fachowa opieka. Alsimir z przerazeniem przypatrywal sie martwemu malornowi. - Próbowalem go obejsc, jak ty. Nagle skoczyl i zdolal mnie uzadlic. Myslalem, ze czeka, az umre, zeby mnie pozrec. Pojawiles sie tak nagle... Hissune zadrzal. - Co za obrzydliwy stwór. Na rysunkach w podreczniku nie wygladal nawet w polowie tak okropnie. - Zabiles go? - Chyba tak. Ciekawe, czy wolno nam zabijac te zwierzeta. Moze instruktorzy potrzebuja ich dla kolejnych testowanych grup? - To ich problem - podsumowal Alsimir. - Skoro wysylaja nas na spotkanie z nimi, nie powinni sie dziwic, jesli któres zginie, przynajmniej od czasu do czasu. Na Pania, alez to boli! - Chodz. Pójdziemy razem az do konca. - Wiesz, ze nie powinnis my sobie pomagac. - Nie powinnismy, i co z tego? Myslales, ze tak cie tu zostawie? Daj spokój. Jes li chca, moga nas oblac. Zabilem malorna, po moglem rannemu... doskonale, zawalilem egzamin. Ale dozyje jutra. I ty tez. Pomógl Alsimirowi wstac. Wspólnie, powoli, ruszyli w strone odleglych drzew. Znów zaczal drzec, opózniona reakcja na walke. To upiorne stworzenie szybujace mu nad glowa, pierscien czerwonych, wpatrzonych w niego oczu, grzechot szczek, miekki, nie opancerzony brzuch... niepredko zdola o tym wszystkim zapomniec. Po chwili powolnego marszu znów nieco sie uspokoil. Próbowal wyobrazic sobie Lorda Valentine'a stajacego oko w oko z malornami, zeilami i zytoonami w tej samej, zagubionej na krancu swiata dolinie; albo Elidatha, albo Diwisa, albo Miriganta. Z pewnoscia jako mlodzi rycerze-kandydaci musieli przejsc przez ten sam test; byc moze to ten sam malorn syczal i grzechotal szczekami na widok Lorda Valentine'a kiedys , dwadziescia lat temu. Wydalo mu sie to z lekka niedorzeczne - jak sztuka unikania takich bestii ma sie do sztuki rzadzenia? Niewatpliwie predzej czy pózniej dostrzege ten zwiazek, pomys lal. Na razie mam sie czym martwic. Alsimir, zeil, weyhant, minmollitor, zytoon. Przy odrobinie szczescia spotka tylko jedno, najwyzej dwa sposród nich - malo prawdopodobne bylo, by spotkal wszystkie siedem. Lecz od Erstud Wspanialego dzielilo go jeszcze kilkanascie mil, a droga don prowadzila przez suche, jalowe ziemie. Wiec takie jest wesole zycie na Górze Zamkowej? Osiem godzin studiów nad wszystkimi dekretami kazdego z Pontifexów i Koronalów od Dvorna do Tyeverasa, przerywanych wylacznie krajoznawczymi wedrówkami w towarzystwie malornów i zytoonów. A uczty? A polowania? A spokojne wycieczki do parków i ogrodów zoologicznych? Hissune powoli przekonywal sie, ze gmin w sposób nieco zbyt romantyczny ocenia zycie na Górze. Spojrzal na Alsimira. - Jak tam? - spytal. - Ciagle jestem strasznie slaby. Ale opuchlizna jakby troche zmalala. - Przemyjemy rane, gdy tylko dotrzemy do tych drzew. Tam musi byc woda. - Gdybys sie nie pojawil, umarlbym, wiesz? Hissune tylko wzruszyl ramionami. - Gdyby nie ja, zjawilby sie ktos inny. Kazdy wybralby to zejscie w doline. Po dluzszej chwili Alsimir znów przemówil. - Nie pojmuje, dlaczego zmuszaja cie do tego wszystkiego. - O co ci chodzi? - Ze kaza ci trenowac mimo ryzyka. - Czemu nie. Wszyscy kandydaci musza przejsc ten test. - Lord Valentine ma wobec ciebie specjalne plany. Slyszalem, jak w zeszlym tygodniu Diwis rozmawial na ten temat ze Stasilanem. - Czeka mnie wielka przyszlosc, zgoda. Glówny stajenny. Albo królewski psiarczyk. - Mówie powaznie. Diwis jest o ciebie zazdrosny, wiesz? I boi sie, bo jestes faworytem Koronala. Sam Diwis chce byc Koronalem, to zadna tajemnica. I sadzi, ze wchodzisz mu w droge. - A ja sadze, ze masz goraczke i majaczysz. - Wierz mi. Uwaza cie za zagrozenie, Hissunie. - A nie powinien. Mam takie same szanse na zostanie Koronalem jak... jak on sam. Elidath jest wyznaczonym nastepca Valentine'a. A przypadkiem wiem, ze Lord Valentine ma zamiar byc Koronalem tak dlugo, jak tylko sie da. - Mówie ci... - Nic mi nie mów. Przebieraj nogami, na to musisz miec sile. Od Erstud dzieli nas jeszcze kilkanas cie mil. A takze ze cztery bestie do pokonania. 2 Oto sen Piurivara Faraatay. Nadeszla Godzina Skorpiona, wkrótce nad Velalisier wstanie slonce. Przed bramami miasta, na drodze znanej niegdys jako Droga Odejscia, lecz od tej chwili bedacej Droga Powrotu zgromadzila sie wielka procesja, tlum siegajacy po horyzont. Na czele procesji stoi Ksiaze, Który Nadejdzie, otoczony szmaragdowa aura. Za nim sa ci, którzy przybrali forme Czerwonej Kobiety. Slepego Giganta, Ubiczowanego i Ostatniego Króla. Po nich idzie czterech jenców, odzianych w luzne, biale szaty, a dalej tlumy ludu Piurivar - Ci, Którzy Powrócili. Faraataa wznosi sie ponad miasto, leci lekko, zgodnie ze swa wola porusza sie ponad jego ogromem, ma je cale przed soba. Jest to miasto idealne, odbudowane od fundamentów: nowe platformy, nowe swiatynie, na miejscu skruszonych postawiono nowe kolumny. Akwedukt znów dostarcza wode, ogrody kwitna, chwasty! dzikie krzaki, które rozrosly sie doslownie wszedzie, wypielono, z ulic zmieciono piasek. Tylko Siódma Swiatynie pozostawiono w takim stanie, w jakim zastal ja upadek: ruina, fundamenty otoczone gruzami. Faraataa unosi sie nad nia, w wyobrazni podrózujac wstecz po czarnym oceanie czasu, w koncu widzi ja taka, jaka byla przed zniszczeniem; doznaje szczescia wizji Swietokradztwa. Ach! Wlasnie teraz, widzicie? Na Oltarzach Bogów dokonuje sie bluznierczy rytual. Na kazdym z nich spoczywa król oceanu, nadal zywy, bezsilny, przygnieciony do ziemi swym wielkim ciezarem, slabo porusza skrzydlami, szyje ma wygieta, oczy swieca mu w strachu... a moze w gniewie? Male postaci poruszaja sie wokól tych wielkich stworzen, przygotowujac sie do przeprowadzenia zakazanego rytualu. Faraataa drzy, Faraataa placze, jego lzy niczym krysztalowe kule padaja na odlegla ziemie. Widzi blysk swiatla na ostrzach dlugich nozy, slyszy, jak królowie rycza i prychaja, widzi, jak ostrza zaglebiaja sie w cialo i kroja je na pasy. Pragnie krzyknac swemu ludowi: “Nie, nie, to potwornosc i czeka nas za nia straszna kara!" - lecz to przeciez bez sensu, bez sensu! Wszystko zdarzylo sie juz tysiace lat temu. Tak wiec unosi sie tylko w powietrzu i patrzy. Piurivarzy jak mrówki biegaja ulicami miasta, wszyscy grzeszni, kazdy z kawalkiem ciala króla oceanu we wzniesionej wysoko dloni; niosa je do Siódmej S wiatyni, rzucaja na stos, spiewaja Piesn Ognia. “Co robicie? - krzyczy Faraataa, lecz nikt go nie slyszy. - Palicie naszych braci!" W niebo wzbija sie czarny, tlusty dym, napelniajac mu oczy lzami, nie moze juz dalej leciec, spada, spada, spada, dokonalo sie S wietokradztwo, los miasta zostal przypieczetowany, a wraz z miastem stracilismy swiat. Na wschodzie rozblyskuje pierwsze swiatlo dnia. Oswietla miasto, pada na symbol sierpa ksiezyca, umieszczony na wynioslym maszcie na ruinie Siódmej Swiatyni. Ksiaze, Który Nadejdzie podnosi ramiona, daje znak. Procesja rusza, a uczestniczacy w niej Ci, Którzy Powrócili blyskawicznie zmieniaja formy, tak jak nakazuje to Ksiega Królów Oceanu. A ksztalty przyjmuja w takiej kolejnosci: Ogien, Woda, Spadajacy Lisc, Ostrze, Piasek, Wiatr. Mijajac Miejsce Niezmiennos ci, powracaja do swych naturalnych form Piurivarów i utrzymuja ja do konca. Ksiaze, Który Nadejdzie obejmuje po kolei kazdego z czterech jenców. Potem wszyscy odprowadzeni zostaja na Oltarze Bogów. Czerwona Kobieta wraz z Ubiczowanym odprowadzaja mlodszego króla i jego matke na wschodni Oltarz, na którym w noc bluznierstwa zginal król oceanu Niznorn. Slepy Gigant i Ostatni Król odprowadzaja strasznego wladce wraz z tym, który przychodzi noca w snach do zachodniego Oltarza, tam gdzie S wietokradcy pozbawili zycia króla oceanu Domsitora. Ksiaze, Który Nadejdzie stoi samotnie na szczycie Siódmej Swiatyni. Jego aura jest teraz szkarlatna. Faraataa opada na ziemie, laczy z nim, staje sie nim - sa jednoscia. - Na poczatku bylo Swietokradztwo, gdy zstapilo na nas szalenstwo i zgrzeszylismy przeciw naszym braciom na morzu! - krzyczy. - Ocknelismy sie, pojelismy znaczenie naszego czynu, za ten grzech zniszczylismy nasze wielkie miasto i rozproszylis my sie po swiecie. Lecz tego nawet bylo za malo. Spadli na nas wrogowie z daleka, zabrali nam wszystko, co mielismy, wygnali nas w dzicz; pokutowalismy, gdyz zgrzeszylismy przeciw naszym braciom na morzu. Zapomnielismy nasze zwyczaje, cierpielis my straszliwie, a Najwyzszy odwrócil od nas swa twarz, az wreszcie przyszedl kres pokuty, znalezlismy sile, by wygnac ciemiezców, odzyskalis my to, co stracilismy, popelniajac wieki temu ten grzech. Przepowiedziano, ze wsród nas pojawi sie ksiaze i wyprowadzi nas z wygnania, gdy skonczy sie czas pokuty. - Oto nadszedl kres pokuty! - odpowiada mu tlum. - Oto czas Ksiecia, Który Nadejdzie. - Ksiaze, Który Nadejdzie nadszedl! - Czy ty jestes Ksieciem, Który Nadejdzie? - Ja nim jestem! Doczekaliscie przebaczenia. Wszystkie dlugi zostaly splacone. Odprawilismy pokute i zostalis my oczyszczeni. Narzedzia pokuty wygnane zostaly z naszego s wiata. Królowie oceanu otrzymali zadoscuczynienie. Velalisier zostalo odbudowane. Nasze zycie zaczyna sie od nowa! Faraataa podnosi laske, rozblyskujaca jak ogien w promieniach porannego slonca. Daje znak tym, którzy czekaja na dwóch Oltarzach Bogów. Jenców pcha sie w tym kierunku. Blyskaja ostrza dlugich nozy. Martwy król pada, jego korona toczy sie w prochu ziemi. Krew najezdzców ob mywa oltarze. Odegrany zostaje ostatni akt. Faraataa unosi rece nad glowe. - Chodzcie i odbudujcie ze mna Siódma Swiatynie! Lud Piurivarów rusza naprzód. Wszyscy zbieraja rozrzucone glazy i pod kierunkiem Faraatay ukladaja je na pierwotnym miejscu. Gdy swiatynia staje nienaruszona, Faraataa staje na jej szczycie, patrzy w strone odleglego o tysiace mil morza, gdzie zgromadzili sie królowie oceanu. Widzi, jak bija powietrze wielkimi skrzydlami. Widzi, jak podnosza gigantyczne lby, slyszy prychanie. Wzywa ich: - Bracia! Bracia! - Slyszymy cie, bracie z ladu. - Nasi wrogowie zostali zniszczeni. Ponownie poswiecilis my miasto. Ponownie wznieslis my Siódma Swiatynie. Czy nasza pokuta skonczyla sie, bracia!? Nadchodzi odpowiedz: - Wasza pokuta jest skonczona. Swiat zostal oczyszczony. Rozpoczyna sie nowa era. - Wybaczacie? - Wybaczamy, bracie z ladu! - Wybaczono nam! - krzyczy Ksiaze, Który Nadejdzie. Lud wyciaga ku niemu dlonie, zmienia ksztalty; Piurivarzy staja sie w kolejnosci Gwiazda, Mgla, Ciemnoscia, Blaskiem, Jaskinia. Tylko jedno pozostaje jeszcze do zrobienia - trzeba wybaczyc tym, którzy popelnili ten grzech i na zawsze pozostali w wiezach wsród ruin. Ksiaze, Który Nadejdzie wyciaga ku nim ramiona, mówi, ze ciazaca nad nimi klatwa zostala zdjeta, ze sa wolni. Kamienie upadlego Velalisier uwalniaja zmarlych. Pojawiaja sie duchy, blade, przezroczyste, nabieraja zycia, barwy, tancza i zmieniaja ksztalty, krzycza z radosci. A krzycza tymi slowami: - Pozdrowiony Ksiaze, Który Nadejdzie, bedacy Królem, Który Jest! Tak sni Piurivar Faraataa, lezac na poslaniu z lisci dmuchacza pod wielkim drzewem dwikka gdzies, w prowincji Piurifayne. Z nieba pada drobny deszcz. 3 - Popros cie do mnie Y-Uulisaana - polecil Koronal. Na biurku w kabinie, zajmowanej przez Lorda Valentine'a na pokladzie jego statku flagowego “Lady Thiin" leza porozkladane plany i mapy tych czesci Zimroelu, na których pojawily sie choroby zbóz; wszystkie pokres lone i poznaczone notatkami. Byl trzeci dzien podrózy. Flota pieciu statków opus cila Alaisor, kierujac sie do portu Numinor na pólnocno- wschodnim wybrzezu Wyspy Snu. Mieli plynac wiele tygodni, nawet przy sprzyjajacych wiatrach, a akurat teraz wial wiatr przeciwny. Czekajac na przybycie swego eksperta rolnego, Valentine jeszcze raz przejrzal przygotowane przez Y-Uulisaana dokumenty; a przy okazji zerknal i w te, które kazal wydobyc z archiwów. Czytal je mniej wiecej po raz pietnasty od wyruszenia z Alaisor; zawarta w nich opowiesc nie stala sie przez to weselsza. Zarazy i choroby roslin, o czym doskonale wiedzial, sa stare jak samo rolnictwo. Nie istnial zaden powód, dla którego Majipoor, swiat i tak wyjatkowo szczesliwy, mialby byc wolny od tego rodzaju nieszczesc, i istotnie, archiwa ukazywaly obfitosc precedensów: choroby, inwazje szkodników i susza zagrazaly uprawom za czasów kilkunastu wladców, a sytuacja trudna byla do opanowania co najmniej pieciokrotnie: pod rzadami Setiphona i Lorda Stanidora, Threyma i Lorda Vildivara, Struina i Lorda Guadelooma, Kanaby i Lorda Sirrutha oraz Siginora i Lorda Melikanda, w otchlani niemal zapomnianej przeszlosci. Lecz to, co wlasnie sie dzieje, wydaje sie znacznie powazniejsze, pomys lal Valentine, i nie tylko dlatego, iz dzieje sie teraz, a nie w zamierzchlej, pograzonej w kurzu archiwów przeszlos ci. Populacja Majipooru zwiekszyla sie niepomiernie w porównaniu z tym, jaka byla w czasie poprzednich klesk, na planecie zylo obecnie dwadzies cia miliardów istot rozumnych, podczas gdy w czasach Lorda Strina bylo ich najwyzej szesc; a w czasach Lorda Signora na Majipoorze mieszkala zaledwie garstka ludzi. Przy tej liczbie mieszkanców kleska glodu zagraza przy najdrobniejszym nawet zaklóceniu produkcji rolnej. Sama struktura spoleczenstwa z latwos cia moze rozpasc sie w proch. Valentine doskonale zdawal sobie sprawe z tego, ze liczaca tysiace lat stabilnosc Majipooru - tak dziwna w porównaniu z dos wiadczeniami innych cywilizacji - wynika wylacznie z niezwyklej latwos ci zycia na tej wielkiej planecie. Skoro nikt nigdy nie byl w prawdziwej potrzebie, ludzie godzili sie z istniejacym porzadkiem rzeczy, godzili sie nawet z jego niedoskonalosciami; lecz jesli raz poczuja pustke w zoladku, porzadek rzeczy moze ulec zmianie w ciagu godziny. A mroczne sny, wizje chaosu, dziwaczne przepowiednie - pajaki wietrzne lecace nad Alhanroelem i tak dalej - obudzily w Valentinie poczucie zagrozenia, pewnosc istnienia szczególnego niebezpieczenstwa. - Panie, przyszedl Y-Uulisaan - oznajmil Sleet. Ekspert wszedl, zachowujac sie niepewnie, najwyrazniej speszony. Niezrecznie próbowal uczynic znak gwiazdy, którego wymagala od niego etykieta. Valentine tylko niecierpliwie potrzasnal glowa i skinieniem reki nakazal mu usiasc. Wskazal na oznaczona na czerwono strefe wzdluz Rozpadliny Dulorn. - Jak wazne sa zbiory lusavenderu? - spytal. - Maja podstawowe znaczenie, panie - odpowiedzial Y-Uulisaan. - Sa glównym zródlem weglowodanów na calym pólnocnym i zachodnim Zimroelu. - A jesli zacznie go brakowac. - Mozna byloby spróbowac zastapic go stajja. - Ale stajji takze moze zabraknac! - Slusznie, panie. Milaila, majaca podobne wlasnosci odzywcze, zaatakowana zostala przez wolka korzeniowego, o czym juz zostales powiadomiony. Mozemy wiec twierdzic, ze za szesc do dziewieciu miesiecy ludnosc tego rejonu odczuje powazne braki zywnosci... - Czubkiem palca zakreslil krag obejmujacy terytorium siegajace na wschód do Ni-moya, na zachód do lezacego na wybrzezu Pidruid i na poludnie az do Velathys. Ilu mieszka tam ludzi, pomyslal Valentine? Byc moze dwa i pól miliarda? Próbowal wyobrazic sobie dwa i pól miliarda glodnych ludzi, od urodzenia przyzwyczajonych do nadmiaru zywnosci, tloczacych sie w Tilomon, Narabal, Pidruid... - Spichrze panstwowe wyrównaja braki, przynajmniej na krótka mete. W tym czasie musimy opanowac kleske. O ile wiem, sniec lusavenderowa byla wielkim problemem jakies sto lat temu... i zostala pokonana. - Przy uzyciu srodków ostatecznych, panie. Kwarantanna objeto cale prowincje. Palono farmy, a potem zdejmowano wierzchnia warstwe ziemi. Kosztowalo to wiele milionów rojali. - Pieniadze nie maja znaczenia tam, gdzie gloduja ludzie. Zrobimy to od nowa. Jesli natychmiast rozpoczniemy odkazanie plantacji lusavenderu, ile czasu zajmie nam doprowadzenie spraw do konca? Y-Uulisaan zastanawial sie, myslac, pocierajac palcami dziwnie szerokie, ostre kosci policzkowe. W koncu powiedzial: - Minimum piec lat. Najprawdopodobniej dziesiec. - Niemozliwe! - Sniec rozprzestrzenia sie bardzo szybko, panie. Podczas gdy my tu sobie rozmawiamy, zarazone zostaly prawdopodobnie kolejne tysiace akrów. Problemem bedzie jej powstrzymanie, nim zaczniemy z nia walczyc. - A choroba drzew niyku? Rozprzestrzenia sie równie szybko? - Szybciej, panie. I najwyrazniej laczy sie jakos z choroba stajji, która zazwyczaj uprawia sie równolegle z niyka. Valentine spojrzal na sciane kabiny, lecz widzial tylko szara nicosc. Po dluzszej chwili powiedzial: - Poradzimy sobie, niezaleznie od ceny. Y-Uulisaanie, prosze, bys przygotowal plan walki z kazda z tych plag, wraz z oszacowaniem kosztów. Poradzisz sobie? - Tak, panie. - Musimy skoordynowac nasze wysilki z praca Pontyfikatu - oznajmil Koronal Sleetowi. - Powiedz Ermanarowi, ze ma natychmiast nawiazac lacznosc z ministrem rolnictwa Labiryntu. Dowiedzcie sie, czy wiedza tam w ogóle o tym, co dzieje sie na Zimroelu, jakie s rodki zaradcze proponuja i tak dalej. - Panie, wlasnie rozmawialem z Ermanarem - wtracil Tunigorn. - Juz skontaktowal sie z Pontyfikatem. - I? - Tamtejsze ministerstwo rolnictwa nie wie o niczym. Prawde mówiac, w Labiryncie nie maja ministra rolnictwa. - Nie maja? Jak to? - Jak rozumiem, w zwiazku z postepujaca... eee... slaboscia... Pontifexa Tyeverasa, w ostatnich latach nie obsadzano wielu waznych urzedów, panie - wyjasnil spokojnie Tunigorn. - Dzialalnosc Pontyfikatu ulegla z tego powodu pewnemu... spowolnieniu. Wiecej, panie, mozesz dowiedziec sie na ten temat od samego Ermanara, on bowiem jest naszym glównym lacznikiem z Labiryntem. Czy mam po niego poslac? - Nie w tej chwili - powiedzial Valentine slabym glosem. Wrócil do studiowania map Y-Uulisaana. Przesuwajac palcem tam i z powrotem wzdluz Rozpadliny Dulorn powiedzial: - Dwa najwieksze nieszczescia wydarzyly sie wlasnie tutaj. Wedlug tych map znaczne ilosci lusavenderu uprawia sie takze gdzie indziej, na równinie miedzy Thagobar i pólnocnymi granicami Piurifayne oraz tu, na poludniu od Ni-moya az po granice Gihorny. Czy mam racje? - Masz racje, panie - potwierdzil Y-Uulisaan. - A wiec przede wszystkim nie wolno nam dopuscic do rozprzestrzenienia sie s nieci na te regiony. - Valentine podniósl wzrok na Sleeta, Tunigorna i Deliambera - Natychmiast zawiadomcie wladców zagrozonych prowincji o tym, ze jakiekolwiek kontakty miedzy terenami, na których wystapila sniec, a tymi, na których jej do tej pory nie zarejestrowano, zostaja natychmiast wstrzymane. Granice nalezy zamknac jak najszczelniej. Jesli sie to komus nie spodoba, niech wysyla delegacje na Góre, niech skarzy sie Elidathowi. Och, zawiadomcie i jego o tym, co sie dzieje. Skargi dotyczace strat za nie zrealizowane kontrakty handlowe przez jakis czas trzeba bedzie zalatwiac kanalami Pontyfikatu. Powinnismy uprzedzic Hornkasta, niech przygotuje sie na lawine skarg i petycji. A teraz: na terenach upraw stajji... Niemal przez godzine Valentine wydawal rozkazy, az wreszcie zalatwiono chyba wszystkie natychmiastowe, wynikajace z kryzysu niebezpieczenstwa. Czesto pytal Y- Uulisaana o rade i ekspert zawsze udzielal mu uzytecznych informacji. Jest w tym czlowieku cos dziwnie odpychajacego, mys lal Valentine, cos nieprzyjemnego, chlodnego, jest zbyt skryty, ale z pewnos cia zna rolnictwo Zimroelu na wylot i w ogóle mamy szczescie, ze pojawil sie w Alaisor w sam czas, by wyruszyc z Koronalem na Zimroel. Mimo wszystko Valentine nie mógl obronic sie przed dziwnym wrazeniem, ze wlasnie odbyte spotkanie nie mialo zadnego praktycznego znaczenia. Wydal mnóstwo polecen, rozeslal poslanców we wszystkie strony swiata, wydal stanowcze, skuteczne rozkazy majace zapobiec rozprzestrzenianiu sie zaraz, a jednak, a jednak... w koncu jest tylko smiertelnym czlowiekiem siedzacym w malej kabinie statku miotanego falami wielkiego oceanu, który w porównaniu z ogromem planety jest i tak nie wiecej niz kaluza. W tej wlasnie chwili niewidzialne organizmy sieja zaraze i smierc na tysiacach akrów zyznych, rolniczych ziem i co poradza jego odwazne rozkazy na niepowstrzymany marsz tych sil zniszczenia? Po raz kolejny pograzyl sie w nastroju beznadziejnej depresji, tak obcym jego naturze. Byc moze i ja zostalem jakos zarazony, pomyslal. Byc moze zapadlem na zaraze, która pozbawila mnie nadziei, pogody, optymizmu i skazala na dokonanie zycia w goryczy i zalu. Zamknal oczy. Pod powiekami raz jeszcze pojawil mu sie obraz ze snu, który mial w Labiryncie; snu, który bedzie przes ladowac go na wieki: szerokie szczeliny rozcinajace solidne fundamenty swiata, wielkie plyty ladu wznoszace sie i zderzajace, a w srodku tego wszystkiego on, który rozpaczliwie próbuje nie dopuscic do rozpadu s wiata. I przegrywa, przegrywa, przegrywa. Czyzby ciazylo na mnie jakies przeklenstwo? - spytal sam siebie. Dlaczego wlasnie ja sposród tysiecy dotychczasowych Koronalów panuje podczas zaglady mego swiata? Spojrzal w glab swej duszy i nie znalazl w niej zadnego mrocznego grzechu, który móglby sciagnac gniew Bogini na niego i na Majipoor. Nie pozadal tronu, nie spiskowal, by obalic brata, nie naduzyl swej potegi, której w ogóle nie spodziewal sie nigdy posiasc, nie... Nie... Nie... Gniewnie potrzasnal glowa. Co za idiotyzm, co za marnowanie duchowych zasobów! Na farmach pojawily sie pewne klopoty, mial kilka koszmarów; co za glupota wyciagac z tego wnioski o jakiejs kosmicznej zagladzie. W koncu wszystko sie jakos ulozy. Zarazy zbóz zostana pokonane. Jego rzady historia okres li jako niezwykle trudne - oczywiscie! - lecz takze jako pelne harmonii, równowagi, szczescia. Jestes dobrym wladca, powiedzial sobie. Jestes dobrym czlowiekiem. Nie masz powodu, by w siebie watpic. Koronal wstal, opus cil kabine, wyszedl na poklad. Nadszedl wczesny wieczór, wielkie brazowe slonce wisialo nad horyzontem nisko, na zachodzie, a na pólnocy wstawal wlasnie jeden z ksiezyców. Niebo bylo niezwykle barwne: kasztanowe, turkusowe, fioletowe, bursztynowe, zlote. Nad horyzontem wisiala opaska chmur. Przez pewien czas stal samotnie przy relingu, gleboko oddychajac przesyconym sola powietrzem. Wszystko skonczy sie dobrze, powtórzyl w duchu, lecz poczul, jak powoli znów zaczyna nim rzadzic niepokój i przygnebienie. Wydawalo mu sie, ze nie potrafi na dluzej uciec od tego nastroju. Jeszcze nigdy w zyciu nie zdarzylo mu sie tak czesto pograzac w ponurej rozpaczy. Nie poznawal tego Valentine'a, którym stal sie ostatnio, przygnebionego, stale pograzonego w smutku. Sam sobie stal sie obcy. - Valentine? Podeszla do niego Carabella. Zmusil sie, by odrzucic od siebie zale, usmiechnal sie i podal jej dlon. - Jaki piekny zachód slonca - powiedziala. - Wspanialy. Jeden z najpiekniejszych w historii, choc mówia, ze ladniejszy zdarzyl sie za rzadów Lorda Confalume'a, czternastego dnia... - Ten jest najlepszy, gdyz to my go obserwujemy i jestesmy razem. - Ujela ofiarowana jej dlon, stanela obok niego w milczeniu. W tej chwili nie potrafil zrozumiec, jak zaledwie przed sekunda mógl byc tak straszliwie ponury. Przeciez wszystko bedzie dobrze. Wszystko bedzie dobrze. Nagle Carabella spytala: - Czy to nie smok morski, o tam? - Smoki morskie nigdy nie pojawialy sie na tych wodach, skarbie. - A wiec mam halucynacje. I w dodatku bardzo przekonujace. Nie widzisz go? - Gdzie powinienem spojrzec? - Tam. Popatrz tam, gdzie kolory odbijaja sie w wodzie, az cala jest fioletowa i zlota. A teraz troche w lewo. Tam. No tam! Valentine zmruzyl oczy, uwaznie wpatrujac sie w ocean. Najpierw nie widzial nic, potem pomyslal, ze chyba widzi unoszony przez fale wielki kawal drewna; az wreszcie promien slonca, przebiwszy sie przez chmury, rozswietlil powierzchnie i wtedy dostrzegl z cala pewnoscia: smok morski, tak, niewatpliwie smok, samotny, plynacy na pólnoc. Nagle poczul chlód; przycisnal ramiona do piersi. Wiedzial, ze smoki morskie zyja wylacznie w stadach, ze okrazaja s wiat znanymi trasami, ze pojawiaja sie wylacznie na poludniu, ze wedruja z zachodu na wschód wzdluz poludniowego wybrzeza Zimroelu, od Gihorny do Piliploku, potem na wschód, ponizej Wyspy Snu, kolo upalnych, poludniowych brzegów Alhanroelu az do bezpiecznych, wolnych od statków glebi Wielkiego Morza. A jednak widzial smoka, samotnego i kierujacego sie na pólnoc. Obserwowal go, gdy stworzenie nagle rozwinelo wielkie skrzydla i poczelo uderzac nimi fale powoli, z determinacja, raz, drugi i trzeci, i jeszcze raz, jakby pragnelo dokonac niemozliwego, wzniesc sie w powietrze i niczym gigantyczny ptak uleciec gdzies w strone pograzonego w wiecznej mgle bieguna. - Jakie to dziwne - szepnela Carabella. - Widziales kiedys, zeby smok tak sie zachowywal? - Nie. Nigdy. - Koronal zadrzal. - To omen, kolejny znak, Carabello. Co maja mi przekazac te znaki? - Chodz. Napijemy sie po kubku grzanego wina. - Nie. Jeszcze nie. Stal jak przyrosniety do pokladu, z wytezeniem wpatrujac sie w sylwetke widoczna na tle ciemnego morza w gasnacym swietle zmierzchu. Wielkie skrzydla uderzaly w powierzchnie wody raz za razem, az wreszcie smok zwinal je, wyprostowal dluga szyje, odrzucil wielki, trójkatny leb i wydal z siebie niski, zalosny krzyk, rozdzierajacy mrok niczym odglos rogu mglowego. Potem zanurzyl sie pod powierzchnie. Znikl Koronalowi z oczu i nie pojawil sie wiecej. 4 Gdy tylko spadl deszcz - a o tej porze roku w Dolinie Prestimiona padalo praktycznie bez przerwy - w powietrzu unosil sie smród spalonych roslin i rozchodzil z wiatrem. Kiedy Aximaan Threysz wchodzila do gmachu ratusza, troskliwie prowadzona pod reke przez swa córke, Heynok, czula ich zapach nawet tu, o cale mile od najblizszej spalonej plantacji. Przed smrodem nie bylo ucieczki. Zalal ziemie jak fala powodzi. Kwasny, przenikliwy, przedzieral sie przez kazde drzwi, kazde okno. Dostawal sie do piwnic na wino, nasaczajac beczki. Smierdzialo nim podane na kolacje mieso. Lgnal do ubrania, nie sposób go bylo uniknac, przez pory skóry przesaczal sie do ciala i zatruwal je. Zatruwal nawet dusze, w to przynajmniej zaczela wlasnie wierzyc Aximaan Threysz. Gdy wreszcie przyjdzie jej czas, czas powrotu do Zródla - jesli w ogóle zostanie kiedys uwolniona od ciezaru zycia - pewna byla, ze straznicy mostu zatrzymaja ja i chlodno zawróca, mówiac z pogarda: “Nie chcemy tu zapachu tak zlego jak twój, stara kobieto. Odziej sie z powrotem w swe cialo i odejdz!" - Czy zechcesz usiasc tutaj, matko? - spytala Heynok. - Moge usiasc gdziekolwiek. Nie robi mi to róznicy. - To dobre miejsca. Wszystko stad uslyszysz. Nastapila chwila zamieszania, ludzie wstawali i przesuwali sie, robiac jej miejsce. Wszyscy traktowali ja teraz jak niedolezna staruszke. No tak, jest przeciez stara, nieprawdopodobnie stara, zabytek z czasów Ossiera; jest tak stara, ze pamieta czasy, kiedy Tyeveras byl mlody, ale w tej jej starosci nie ma przeciez nic nowego i zaskakujacego, wiec dlaczego wszyscy zrobili sie naraz tacy troskliwi? Nie chce byc traktowana wyjatkowo! Nadal chodzi, widzi zupelnie niezle, w porze zniw moze wyjsc na pole i zbierac straki... zbierac... wyjsc na pole... wyjsc na pole... zbierac... Aximaan Threysz, nieco tylko niepewnie i chwiejnie, zajela miejsce. Slyszala wypowiadane cicho pozdrowienia, odpowiadala na nie dosc zdawkowo, bo sprawialo jej juz klopot dopasowanie imion do znajomych twarzy. Ostatnio, kiedy ludzie z Doliny z nia rozmawiali, w ich glosach pobrzmiewalo nieuniknione wspólczucie, jakby wlas nie umarl ktos z jej rodziny. Byla w tym odrobina prawdy. Lecz nie nadeszla ta s mierc, na która czekala; nadal jej odmawiano s mierci. Byc moze nie umrze nigdy. Miala wrazenie, ze zostala skazana na wieczne zycie w s wiecie ruin i rozpaczy, z kazdym oddechem wdychajac w pluca zapach spalenizny. Siedziala cicho, patrzac przed siebie, w nicosc. Heynok powiedziala: - Moim zdaniem jest bardzo odwazny. - Kto taki? - Sempeturn. Czlowiek, który ma dzisiaj przemawiac. W Mazadone chcieli mu przeszkodzic, twierdzili, ze namawia do zdrady, ale przemówil mimo to, a teraz podrózuje po wszystkich prowincjach rolniczych, próbujac wytlumaczyc nam, dlaczego zostalismy zrujnowani. Sa tu dzis wszyscy z Doliny. To bardzo wazna chwila. - Tak, to bardzo wazna chwila - powtórzyla Aximaan Threysz, przytakujac jej skinieniem glowy. - Bardzo wazna chwila. Nie czula sie dobrze, majac wokól tych wszystkich ludzi. Od czasu jej ostatniej wizyty w miescie minely miesiace. Juz prawie nie opuszczala domu, cale dnie spedzala w sypialni, siedzac plecami do okna, w ogóle nie ogladala plantacji. Lecz dzis Heynok tak ja namawiala. “To bardzo wazna chwila" - powtarzala. Aximaan Threysz nie w pelni zdala sobie sprawe, ze na podium pojawil sie jakis czlowiek, niski, czerwony na twarzy, ze wstretnymi czarnymi wlosami jak zwierzece futro. Dziwne, pomyslala, w ciagu ostatnich kilku miesiecy nauczylam sie nienawidzic ludzi, ich miekkich, jakby nadmuchanych cial, bladych spoconych skór, obrzydliwych wlosów, slabych wodnistych oczu. Mezczyzna zamachal rekami i przemówil ohydnym, zdyszanym glosem: - Ludu Doliny Prestimiona... moje serce wyrywa sie do ciebie w godzinie próby... najciemniejszej godzinie... godzinie niespodzianego nieszczescia, tragedii i smutku... A wiec to ta wazna chwila, pomyslala Aximaan Threysz. Caly ten halas, wszystkie te krzyki. No tak, oczywiscie. Juz po chwili stracila watek przemowy, lecz byla ona najwyrazniej bardzo wazna - w kazdym razie slowa, które dobiegaly do niej od czasu do czasu, wydawaly sie bardzo wazne: “Zaglada... przeznaczenie... kara... swietokradztwo... niewinnosc... wstyd... oszustwo..." Lecz wszystkie te slowa, mimo calej swej wagi, ulatywaly wokól niej niczym jakies przezroczyste skrzydlate stworzenia. Dla Aximaan Threysz to, co wazne, juz sie zdarzylo i wiecej sie nie powtórzy. Po odkryciu, ze jej pola zarazone sa s niecia, spalono je pierwsze. Agent rolny Yerewain Noor, najwyrazniej gleboko zasmucony, bezustannie niezrecznie przepraszajacy, wywiesil w miescie zawiadomienie o powolaniu do pracy; przyczepione bylo do drzwi tego samego ratusza, w którym siedzieli teraz, i rankiem w Dzien Gwiazd wszyscy zdolni do pracy mieszkancy Doliny Prestimiona przybyli na jej plantacje, by ja spalic. Rozlali paliwo na granicach posiadlosci Aximaan Threysz, rozlewali je ostroznie po przekatnej, na pola... Potem splonely jeszcze plantacje Mikhayna, Sobora Simithota, Palvera, Nitikkimala... Splonelo wszystko, Dolina byla jalowa, czarna; spalono caly lusavender i ryz. Niczego nie zbierze sie tu w przyszlym roku, silosy pozostana puste, skrzynie wag zardzewieja, letnie slonce oswietli swymi promieniami wszechs wiat popiolów. Bardzo to podobne do przeslania Króla Snów, pomyslala Aximaan Threysz. Ukladasz sie spokojnie do dwumiesiecznego zimowego odpoczynku i nagle twój umysl nawiedzaja straszne obrazy zniszczenia tego, na co pracowalas cale zycie, lezac czujesz ciezar duszy Króla na swej duszy, ciezar dlawiacy, miazdzacy, niszczacy ja, a jakis glos powtarza: “To kara, bo zle czynilas". - Skad wiemy - powiedzial stojacy na platformie mezczyzna - ze czlowiek, którego nazywamy Lordem Valentine'em, jest rzeczywiscie naszym Koronalem, poblogoslawionym przez Boginie? Jak mozemy byc tego pewni? Aximaan Threysz wyprostowala sie nagle w krzesle. Te slowa podzialaly na jej wyobraznie. - Prosze, zebyscie rozwazyli fakty. Znalismy Koronala Lorda Voriaxa, który byl mezczyzna o ciemnej cerze, prawda? Rzadzil nami przez osiem lat, byl madry i wszyscy go kochalismy. Prawda? A potem Bogini w swym niepojetym milosierdziu zabrala go nam przedwczesnie, a z Góry przyszla wiadomosc, ze naszym Koronalem ma zostac jego brat Valentine, który takze mial ciemna cere, prawda? Wszyscy o tym wiemy. Przybyl do nas w Wielkim Objezdzie - och nie, nie tutaj, nie do tej prowincji, ale widziano go w Piliploku, widziano go w Ni-moya, widziano go w Narabal, w Tilomon, w Pidruid; mial ciemna cere, lsniace czarne oczy i czarna brode, nie bylo najmniejszych watpliwosci, ze jest bratem swego brata, ze jest naszym wladca. A potem co uslyszelismy? Powstal mezczyzna o zlotych wlosach i niebieskich oczach i powiedzial ludziom z Alhanroelu: “Ja jestem prawdziwym Koronalem, pozbawionym ciala przez jakies czarnoksiestwo, a ciemnowlosy mezczyzna to uzurpator". I ludzie z Alhanroelu uczynili przed nim znak gwiazd, pochylili glowy i krzykneli “Nasz król!" Kiedy my na Zimroelu uslyszelismy, ze mezczyzna, którego mielismy za naszego Koronala, nie jest nim, takze to przyjelismy, zaakceptowalismy opowiesc o czarnoksiestwie i te osiem lat, które spedzil, rzadzac na Górze, w Zamku. Czy nie jest prawda, ze przyjelismy zlotowlosego Lorda Valentine'a na miejsce czarnowlosego Lorda Valentine'a? - Przeciez to zwykla, prosta zdrada! - krzyknal siedzacy obok Aximaan Threysz farmer Nitikkimal. - Jego matka, Pani, rozpoznala w nim swego syna! Stojacy na podium mezczyzna spojrzal na audytorium. - Tak, to prawda, zaakceptowala go matka i Pontifex, i wszyscy rycerze, i ksiazeta Góry. Temu nie zaprzeczam. I kim jestem, by powiedziec, ze sie pomylili? Padli na kolana przed zlotowlosym królem. Przyjeli go za swego. Wyscie takze go przyjeli. Lecz czy Bogini, przyjaciele, czy Bogini go zaakceptowala? Rozejrzyjcie sie dookola! Podrózowalem dzis po Dolinie Prestimiona. Gdzie wasze zboza? Czemu pola nie zielenia sie bogatymi plonami? Widzialem popioly! Widzialem smierc! Rozejrzyjcie sie, wasze ziemie ogarnela zaraza, rozszerza sie w Rozpadlinie z dnia na dzien, szybciej, niz zdolacie spalic zbiory i oczys cic ziemie ze smiercionosnego grzyba. W przyszlym roku nie bedzie lusavenderu. W przyszlym roku ludzie Zimroelu beda glodowac! Czy ktos z was pamieta cos podobnego? Jest wsród nas kobieta, która przezyla wielu wladców, madra madroscia wielu lat; ona takze nie pamieta takich czasów. Mówie do ciebie, Aximaan Threysz, której imie szanowane jest w calej prowincji! Twoje pola zostaly spalone, zbiory zarazone, zycie w ostatnich najwspanialszych latach zmarnowane... - Mamo, on mówi o tobie! - szepnela podniecona Heynok. Nic nie rozumiejac, Aximaan Threysz potrzasnela glowa. Zagubila sie w strumieniu slów. - Co my tu robimy? O czym on mówi? - Co powiesz, Aximaan Threysz? Czy Bogini odmówila swego blogoslawienstwa Dolinie Prestimiona? Wiesz, ze tak! Lecz nie przez twój grzech lub grzech kogokolwiek z tu obecnych! Mówie wam, ze to gniew Bogini pada na caly nasz swiat, Dolinie Prestimiona odbiera lusavender, Ni-moyi odbiera milaile, a Falkynkip stajje - kto wie, co jeszcze sie zdarzy, jaka dotknie nas plaga, a wszystko przez to, ze na tronie siedzi falszywy Koronal... - Zdrada! Zdrada! - Mówie wam, ze to falszywy Koronal zasiadl na Górze i rzadzi falszywie... zlotowlosy uzurpator... - Ach, czyzby znowu jakis uzurpator zasiadl na tronie? - mruknela Aximaan Threysz. - Przeciez w zeszlym roku slyszelismy jakies opowiesci o tym, ze tronem zawladnal bezprawnie... - Twierdze, ze powinnismy kazac mu udowodnic, iz jest wybrancem Bogini! Niech przybedzie do nas w Wielkim Objezdzie, niech stanie przed nami, niech pokaze nam, ze jest prawdziwym Koronalem. Sadze, ze tego nie zrobi. Sadze, ze nie zdolalby tego dokonac. I sadze jeszcze, ze tak dlugo, jak dlugo pozwalamy mu zasiadac na Zamku, gniew Bogini bedzie nawiedzal nas w formach stokroc straszliwszych, az... - Zdrada! - Dajcie mu skonczyc! Heynok dotknela ramienia Aximaan Threysz. - Matko, czy dobrze sie czujesz? - Dlaczego tak sie rozgniewali? Dlaczego tak krzycza? - Moze chcialabys wrócic do domu, mamo? - Powtarzam: obalic uzurpatora! - A ja mówie, ze nalezy wezwac straz, oskarzyc tego czlowieka o zdrade! Aximaan Threysz rozejrzala sie wokól, nic nie pojmujac. Miala wrazenie, ze wszyscy zgromadzeni w sali wstali z miejsc i krzycza. Taki halas! Takie wrzaski! I ten dziwny, unoszacy sie w powietrzu zapach - swad wilgotnej spalenizny; co to takiego? Ranil jej nozdrza. Dlaczego oni tak krzycza? - Matko? - Jutro bedziemy siac, prawda? Wiec chyba powinnismy wrócic do domu. Powinnismy wrócic do domu, prawda, Heynok? - Och mamo, mamo... - Jutro bedziemy siac... - Oczywiscie - powiedziala Heynok. - Jutro bedziemy siac. Powinnismy juz isc. - Obalic uzurpatorów! Niech zyje prawdziwy Koronal! - Niech zyje prawdziwy Koronal! - krzyknela nagle Aximaan Threysz, zrywajac sie z miejsca. Oczy jej plonely, jezyk wil sie miedzy wargami. Znów poczula sie mloda, pelna zycia, pelna energii. O swicie wyjdzie na pole, zasieje, z miloscia przykryje nasiona ziemia, bedzie sie modlic i... i... Nie, nie, nie. Umysl sie jej rozjasnil. Pamieta, o tak, pamieta! Spalone pola. Musza lezec odlogiem, powiedzial agent rolny, przez trzy lata musza lezec odlogiem, nim oczys ci sie ziemia. Stad pochodzi ten dziwny zapach: to spalone lodygi i liscie. Ogien szalal wiele dni. Deszcze poruszyly popioly, które uniosly sie w powietrze. W tym roku, i w nastepnym, i w jeszcze nastepnym nie bedzie zniw. - Glupcy - powiedziala. - Kogo masz na mysli, matko? Aximaan Threysz zatoczyla reka szeroki krag. - Ich wszystkich. Wrzeszcza przeciw Koronalowi. Mysla, ze to przez gniew Bogini. Sadzisz, ze Bogini chcialaby pokarac nas tak ciezko? Wszyscy umrzemy z glodu, Heynok, s niec bowiem zniszczyla zboza i nie ma najmniejszego znaczenia, kto jest Koronalem. Nie ma to najmniejszego znaczenia. Zabierz mnie do domu. - Precz z uzurpatorem! - krzyknal ktos . Kiedy wraz z córka wychodzila z ratusza, krzyk ten brzmial w uszach Aximaan Threysz jak bicie dzwonów pogrzebowych. 5 Przygladajac sie uwaznie twarzom zgromadzonych w sali narad ksiazat i diuków Elidath powiedzial: - Dysponuje rozkazami napisanymi reka Valentine'a, przypieczetowanymi pieczecia Valentine'a, z cala pewnos cia autentycznymi. Chlopiec ma otrzymac tytul ksiazecy najszybciej, jak tylko to bedzie mozliwe. - I sadzisz, ze nadszedl juz czas? - spytal chlodno Diwis. Najwyzszy Doradca spojrzal mu wprost w oczy. - Tak sadze - odparl. - Na jakiej podstawie? - Jego nauczyciele powiedzieli mi, ze opanowal podstawy wiedzy we wszystkich wymaganych dziedzinach. - Wiec potrafi we wlasciwej kolejnos ci wymienic Koronalów od Stiamonta do Malibora. Czego to dowodzi? - Wiedza to nie tylko umiejetnosc wymienienia wladców. Mam nadzieje, ze ciagle jeszcze pamietasz nie tylko liste królów, Diwisie. Hissune przeszedl pelny trening - rozumiesz, o co nam chodzi? Synody i Zgromadzenia Ustawodawcze, finanse, Kodeks Prowincji i cala reszta... mam nadzieje, ze nie zapomniales, o czym mówie? Zdal egzaminy i zdal je bezblednie. Rozumuje madrze, gleboko. Okazal takze odwage. Przy przekraczaniu równiny drzew ghazan zabil malorna - wiedziales o tym, Diwisie? Nie “ominal", nie, on go zabil! To wyjatkowy chlopak. - Sadze, ze Elidath wybral wlasciwe okreslenie - powiedzial diuk Elzandir z Chorg. - Pojechalem z nim na polowanie, do lasów powyzej Ghiseldorn. Reaguje blyskawicznie, z naturalnym wdziekiem. Ma zywy umysl. Jest bardzo bystry. Wie, jakie ma braki, i usilnie próbuje je wyeliminowac. Powinien natychmiast otrzymac godnosc ksiazeca. - To szalenstwo! - krzyknal Diwis, raz za razem walac dlonia w stól konferencyjny. - Calkowite, oglupiajace szalenstwo! - Spokojnie, spokojnie - wtracil Mirigant. - Nie powinienes tak krzyczec, Diwisie, to nieobyczajnie. - Ten chlopiec jest za mlody, by zostac ksieciem! - Nie zapomnijmy - dodal diuk Halanx - ze jest niskiego urodzenia. Stasilane spytal cicho: - Ile on ma lat, Elidathu? Najwyzszy Doradca wzruszyl ramionami. - Dwadzies cia, moze dwadziescia jeden. Jest mlody, zgoda, ale to nie dziecko. - Sam przed chwila nazwales go chlopcem - zauwazyl diuk Halanx. Elidath rozlozyl rece. - Tak mi sie powiedzialo, nic wiecej. Wyglada mlodo, zgoda, ale tylko dlatego, ze jest tak drobnej budowy, tak niewielkiego wzrostu. Sprawia wrazenie chlopca, ale z pewnos cia nie jest chlopcem. - Nie jest tez mezczyzna - zauwazyl ksiaze Manganot z Banglecode. - Wedlug jakiej definicji mezczyzny? - zainteresowal sie Stasilane. - Rozejrzyj sie po tym pokoju - powiedzial ksiaze Manganot. - Tu widzisz prawdziwych mezczyzn. Chocby i ty, Stasilane - kazdy dostrzeze sile, która promieniujesz. Nawet jes li nie rozpoznany przejdziesz ulica jakiegos miasta, Stee, Normork, Bibiroon; wystarczy, ze przejdziesz ulica, ludzie nie znajacy twego nazwiska i rangi i tak beda ci posluszni. To samo z Elidathem. I z Diwisem, i z Mirigantem. Z moim ksiazecym kuzynem z Dundimir. Kazdy z nas jest mezczyzna. On nie. - Jestesmy ksiazetami - powiedzial Stasilane - i jestesmy nimi od wielu lat. Przez lata przybralismy pewna poze, od dawna swiadomi jestesmy naszej pozycji. Lecz jacy bylismy dwadzies cia lat temu? - Tacy sami - stwierdzil Manganot. Mirigant rozes mial sie w odpowiedzi na to twierdzenie. - Pamietam niektórych z was, kiedy byliscie w wieku Hissune'a. Halasliwi rozrabiacy - tak, jesli to czyni z czlowieka mezczyzne, to byliscie mezczyznami. Lecz pod kazdym innym wzgledem... och, moim zdaniem to bledne kolo, poza ksiecia wynika ze swiadomosci bycia ksieciem; okrywamy sie nia jak plaszczem. Przyjrzyj sie nam najpierw w tych wszystkich wspanialosciach, a potem odrzyj z nich, daj nam strój farmera, zostaw w jakims porcie na Zimroelu... kto wtedy sie nam pokloni? Kto odda nam hold? - Nie wyglada na ksiecia i nigdy nie bedzie wygladal - powtórzyl uparcie Diwis. - To zebrak z Labiryntu i nim juz zostanie. - Nadal twierdze, ze nie mozemy takiego krasnoludka zrównac z nami - oswiadczyl ksiaze Manganot z Banglecode. - Mówia, ze Prestimion byl niskiego wzrostu - zauwazyl diuk Chorg - a jednak powszechnie uwaza sie jego rzady za udane, prawda? Szlachetny Cantalis, bratanek Tyeverasa, podniósl wzrok i po raz pierwszy od godziny odezwal sie, a w jego glosie brzmialo zdumienie: - Porównujesz go z Prestimionem, Elzandirze? O czym my tu wlas ciwie decydujemy? O wyniesieniu do godnosci ksiecia czy wyborze Koronala? - Kazdy ksiaze moze zostac Koronalem - zauwazyl Diwis. - Nie powinnismy o tym zapominac. - A juz wkrótce czeka nas wybór nowego Koronala - dodal diuk Halanx. - To skandal, ze Valentine trzyma starego Pontifexa przy zyciu tak dlugo, lecz wczesniej czy pózniej... - Te uwagi sa absolutnie nie na miejscu - powiedzial ostro Elidath. - Moim zdaniem sa na miejscu - przerwal mu Manganot. - Jesli uczynimy go ksieciem, nikt nie powstrzyma Valentine'a przed osadzeniem tego Hissune'a na tronie Confalume'a. - Takie przypuszczenie to absurd! - Doprawdy, Mirigancie? A jakich jeszcze absurdów nie doznalismy ze strony Valentine'a? Wzial sobie cyrkówke za zone, Vroonski czarownik jest jego glównym ministrem, reszta tej otaczajacej go obdartej bandy stworzyla dwór we dworze, nas odsunieto... - Uwazaj, Manganocie - przerwal mu Stasilane. - Sa tu jeszcze ludzie, którzy ciagle kochaja Valentine'a. - Nie ma tu nikogo, kto by go nie kochal - odparl natychmiast Manganot. - Byc moze wiesz - a jesli nie, Mirigant moze potwierdzic - ze po smierci Voriaxa bylem jednym z najbardziej entuzjastycznych zwolenników oddania korony jego bratu. Nikt nie przewyzszy mnie w milosci do Valentine'a, nie ma jednak powodu, by kochac go bezkrytycznie. Popelnia bledy, zreszta jak my wszyscy. A ja twierdze, ze wziecie dwudziestoletniego chlopca z najnedzniej szych uliczek Labiryntu i uczynienie go ksieciem królestwa to wlasnie przyklad takiego bledu. Stasilane zapytal: - Ile lat miales, Manganocie, kiedy zostales ksieciem? Szesnascie? Osiemnas cie? A ty, Diwisie? Zdaje sie, ze siedemnascie. Elidathu, ty...? - Z nami jest inaczej - obruszyl sie Diwis. - My zaslugiwalismy na to z racji swego urodzenia. Jestem synem Koronala. Manganot pochodzi ze starej rodziny z Banglecode. Elidath... - To nam niczego nie wyjasnia - przerwal mu Stasilane. - Pozostaje faktem, ze bylismy znacznie mlodsi od Hissune'a, kiedy otrzymalismy tytuly. To dotyczy takze samego Valentine'a. Chodzi nie o wiek, lecz o kwalifikacje. Elidath upewnil nas, ze Hissune ma potrzebne kwalifikacje. - Czy mielismy kiedys ksiecia wyniesionego na to stanowisko sposród pospólstwa? - spytal diuk Halanx. - Blagam was, pomyslcie, kim jest to nowe koronalowskie ksiazatko? Dzieckiem z ulic Labiryntu, zebrakiem, pewnie i zlodziejem... - O tym nie wiesz nic - zauwazyl Stasilane. - Moim zdaniem opowiadasz nam jakies plotki. - Czy nie zebral w Labiryncie, kiedy Valentine spotkal go po raz pierwszy? - Byl wtedy dzieckiem - zauwazyl Elzandir. - Nie jest zadna tajemnica, ze wynajmowal sie jako przewodnik i zarabial pieniadze, uczciwie pracujac, choc mial wówczas zaledwie dziesiec lat. Ta dyskusja do niczego nas nie doprowadzi. Nie nasza rzecza jest martwic sie o to, kim byl, powinnismy za to zatroszczyc sie o jego przyszlosc. Lord Koronal oznajmil nam, ze ma zostac ksieciem, kiedy - wedlug oceny Elidatha - przyjdzie na to wlasciwa chwila. Elidath doszedl do wniosku, ze chwila ta wlasnie nadeszla. Cala ta dyskusja nie ma wiec najmniejszego sensu. - Nie - zaprzeczyl Diwis. - Valentine nie ma wladzy absolutnej. Na cos takiego potrzebuje naszej zgody. - Ach, czyzbys wiec chcial sprzeciwic sie woli Koronala? - spytal diuk Chorg. Diwis milczal przez chwile, a pózniej powiedzial: - Jesli sumienie mi tak nakaze, owszem, sprzeciwie sie woli Koronala. Valentine nie jest nieomylny. Bywaja okazje, przy których absolutnie sie z nim nie zgadzam. To jedna z nich. - Od chwili tej zmiany ciala - zauwazyl ksiaze Manganot z Banglecode - dostrzeglem równiez zmiany w jego osobowosci. Sklania sie ku romantyzmowi, jest oderwany od rzeczywistosci; byc moze byl taki i przedtem, lecz nigdy te cechy nie przejawialy sie tak wyraznie i przy tylu okazjach co teraz... - Dosc! - przerwal mu wyprowadzony z równowagi Elidath. - Mielismy rozwazyc jego nominacje, rozwazylismy ja, wiec koncze te dyskusje. Lord Koronal przedstawia nam rycerza-kandydata Hissune'a, syna Elsinome, jako kandydata na ksiecia z wszystkimi przywilejami zwiazanymi z ranga. Jako Najwyzszy Doradca i regent przedkladam wam, panowie, te nominacje z moim poparciem. Jesli nikt sie temu nie sprzeciwia, proponuje, by zapisac, ze Hissune zostaje podniesiony do godnosci ksiecia przez aklamacje. - Sprzeciwiam sie - powiedzial Diwis. - Sprzeciwiam sie - powiedzial ksiaze Manganot z Banglecode. - Sprzeciwiam sie - powiedzial diuk Halanx. - Czy sa tu inni? - spytal Elidath cicho, pragnac, by zapisano, ze sprzeciwili sie woli Lorda Koronala? Ksiaze Nimian z Dundilmir, do tej pory milczacy, odezwal sie teraz: - W twych slowach, Elidathu, zawarta jest grozba, wiec zmuszony jestem sie im sprzeciwic. - Twój sprzeciw zostal zaprotokolowany, choc nie zamierzalem nikomu grozic. Jak glosujesz, Nimianie? - Sprzeciwiam sie. - Doskonale. Czterech przeciw, a wiec zdecydowanie za malo. Stasilanie, popros ksiecia Hissune'a, by wszedl do sali Rady. - Rozgladajac sie po sali, Elidath dodal jeszcze: - Jesli ktos sposród tych, którzy sie sprzeciwili, pragnie zmienic stanowisko, teraz jest najwlasciwszy moment. - Podtrzymuje - powiedzial natychmiast diuk Halanx. - I ja - dodal ksiaze Banglecode, a po nim powtórzyl te same slowa Nimian z Dundilmir. - Co powie syn Lorda Voriaxa? - spytal Elidath. Diwis us miechnal sie. - Wycofuje sprzeciw - oznajmil. - Sprawa zostala przesadzona, niech wiec mlody Hissune ma i moje poparcie. Slyszac to, Manganot poderwal sie z krzesla, usta otworzyl ze zdumienia, twarz mial czerwona. Chcial cos powiedziec, lecz Diwis powstrzymal go gwaltownym uniesieniem dloni i ostrym spojrzeniem. Marszczac czolo, potrzasajac w zdumieniu glowa, Manganot poddal sie. Diuk Halanx powiedzial cos do ksiecia Nimiana, ten zas tylko wzruszyl ramionami, lecz zachowal milczenie. Stasilane powrócil, prowadzac ze soba Hissune'a odzianego w prosta biala szate ozdobiona zlotem na ramieniu. Hissune twarz mial z lekka zaczerwieniona i oczy blyszczaly mu nienaturalnie, lecz poza tym byl spokojny i calkowicie panowal nad soba. Elidath oznajmil mu: - Decyzja Lorda Valentine'a, za zgoda obecnych tu lordów, mianuje cie ksieciem Majipooru bez ograniczen rangi i z pelnymi przywilejami. Hissune sklonil glowe. - Jestem tak poruszony, ze nie znajduje wlasciwych slów, panowie. Moge tylko podziekowac wam za to, ze obdarzyliscie mnie tym niewyobrazalnym zaszczytem. Potem podniósl wzrok i spojrzal na zgromadzonych w sali mezczyzn, zatrzymujac spojrzenie na Nimianie, Manganocie i diuku Halanksie, a potem, przez dluga chwile, wpatrywal sie w oczy Diwisa, który odpowiedzial mu nieruchomym spojrzeniem i lekkim us miechem. 6 Samotny smok, który w tak przedziwny sposób o zmierzchu bil skrzydlami fale, byl tylko pierwsza oznaka jeszcze dziwniejszych rzeczy, które mialy sie dopiero wydarzyc. W trzecim tygodniu podrózy z Alaisor na Wyspe Snu cale stado tych stworzen pojawilo sie nagle na sterburcie statku “Lady Thiin". Pandelume, pilot, Skandarka o futrze w ciemnoniebieskim odcieniu, która zarabiala niegdys na zycie polujac na smoki, dostrzegla je pierwsza o swicie, kiedy to z pokladu prowadzila obserwacje nawigacyjne. Poinformowala o nich Wielkiego Admirala Asenharta, który zasiegnal opinii Autifona Deliambera, Vroon zas zdecydowal sie obudzic Lorda Valentine'a. Koronal szybko wyszedl na poklad. Slonce wzeszlo juz na niebo znad Alhanroelu, rzucajac na wode dlugie cienie. Pilot wreczyla mu lunete, a on szybko podniósl ja do oka i skierowal na wskazane przez nia ksztalty, dalekie, poruszajace sie wsród oceanu. Valentine patrzyl, poczatkowo widzac tylko kolyszace sie lagodnie morskie fale; potem obrócil lunete lekko na pólnoc, poprawil ostrosc i dostrzegl stado - ciemne, wielkie ksztalty poruszajace sie w wodzie, plynace w ciasnym szyku, w dziwnym zapamietaniu. Od czasu do czasu ponad wode wynurzala sie dluga szyja, rozwijaly wielkie skrzydla, drzace, rozpostarte ponad lagodna fala. - Musza ich byc setki - powiedzial zdumiony. - Wiecej niz setki, panie - odrzekla Pandelume. - Nigdy, nawet wtedy kiedy jeszcze na nie polowalam, nie widzialam tak wielkiego stada. Czy dostrzegasz królów? Jest ich przynajmniej pieciu. I kilka samców, niemal równie wielkich. I kilkanascie samic, i mlode, zbyt wiele, by je zliczyc... - Widze - potwierdzil Valentine. Posrodku stada plynela mala grupka stworów o monstrualnych wrecz rozmiarach, niemal calkowicie zanurzonych w wodzie; tylko ostre wyrostki na kregoslupie widoczne byly nad jej powierzchnia. - Powiedzialbym, ze tych najwiekszych jest az szesc. Alez giganty. Sa wieksze nawet od tego, który rozbil mój statek, “Brangalyn", kiedy zeglowalem na Wyspe podczas wygnania. I plyna po wodach, na których wczesniej nigdy ich nie widziano! Co one tu robia? Asenharcie, slyszales kiedys o stadzie, które pojawiloby sie po tej stronie Wyspy? - Nigdy, panie - odparl powaznie Hjort. - Od trzydziestu lat plywam miedzy Numinorem i Alaisor i nigdy nie widzialem tu smoka. Ani jednego! A teraz cale stado... - Pani niech beda dzieki, ze oddalaja sie od nas - odezwal sie Sleet. - Tylko dlaczego w ogóle tu sa? - zainteresowal sie Valentine. Na to pytanie nikt nie potrafil odpowiedziec. Cala ta historia zaprzeczala bowiem zdrowemu rozsadkowi - bo dlaczego wlasciwie trasy wedrówek smoków przez zamieszkane tereny Majipooru mialyby nagle zmienic sie az tak drastycznie? Od tysiecy lat ich stada z niezwykla wrecz regularnos cia przemierzaly te same, doskonale znane szlaki. Kazde z nich, w swej dlugiej wedrówce wokól swiata, obieralo zawsze te sama droge - na swa zaglade, lowcy z Piliploku bowiem, wiedzac, gdzie szukac ofiar, spadali na nie, czyniac ws ród nich prawdziwa rzez, a potem mieso smoków, mleko smoków, kosci smoków, olej ze smoków sprzedawano na wolnym rynku - i to za ciezkie pieniadze. A smoki nadal wedrowaly tak jak od stuleci. Róznica sily wiatru, temperatura wody, przebieg pradów morskich mogly sprawic, ze zbaczaly ze szlaku setki mil na wschód lub na zachód, byc moze dlatego, ze gdzie indziej znalezc mogly morskie stworzenia, którymi sie zywily, lecz podobnego temu odstepstwa od tradycji nie zauwazono nigdy przedtem - stado smoków omijajace Wyspe Snu od wschodu, zmierzajace najwyrazniej ku regionom polarnym, zamiast przeplynac na poludnie od wyspy i skierowac sie ku wybrzezom Alhanroelu, by znalezc sie na Morzu Wielkim... I nie chodzilo tylko o jedno stado. W kilka dni pózniej dostrzezono inne - niewielka grupke nie wiecej niz trzydziestu smoków, bez gigantycznych królów, mijajaca flote w odleglos ci mili, moze dwóch mil. Za blisko - orzekl admiral Asenhart; statki wiozace na Wyspe Koronala i jego dwór nie mialy na pokladzie zadnej ciezszej broni, a smoki morskie to stworzenia o nieobliczalnym temperamencie i wielkiej sile, znane z tego, ze bez wahania rozbijaja bezbronne jednostki, które na skutek nieszczesliwego zbiegu okolicznosci weszly im w droge. Do konca podrózy pozostalo jeszcze szesc tygodni. Na wodach pelnych smoków te szesc tygodni wloklo sie niemilosiernie. - Byc moze powinnismy zawrócic i przeplynac ocean w bardziej sprzyjajacych temu czasach - rzekl Tunigorn; do tej pory nie postawil stopy na pokladzie statku i ten srodek lokomocji najwyrazniej nie przypadl mu do gustu. Sleet takze sprawial wrazenie wiecej niz nieszczesliwego, Asenhart zas wydawal sie czyms zmar twiony, Carabella spedzala mnóstwo czasu smutnie wpatrzona w fale, jakby spodziewala sie, ze jakis smok bedzie próbowal wyplynac na powierzchnie tuz pod kilem “Lady Thiin". Tylko Valentine, choc znal temperament smoków z dos wiadczenia - nie tylko roztrzaskaly jego statek, lecz jeden z nich polknal go, co stanowilo niewatpliwie najbardziej niesamowita sposród jego przygód na wygnaniu - nie chcial slyszec o zawróceniu. Musi naradzic sie z Pania, musi odwiedzic zagrozone zaraza tereny Zimroelu; powrót na Alhanroel równal sie w jego przekonaniu ucieczce przed odpowiedzialnoscia. A w ogóle skad pomysl, ze te zablakane smoki morskie stanowia jakiekolwiek zagrozenie dla floty? Najwyrazniej bardzo szybko i zdecydowanie podazaly tajemnicza droga, która same sobie wytyczyly, nie zwracajac uwagi na statki, jakie przypadkowo znalazly sie w poblizu. Mimo to w tydzien po drugiej pojawila sie trzecia grupa smoków. Liczyla okolo piecdziesieciu sztuk, wliczajac w to trójke gigantów. - Mam wrazenie, ze cala tegoroczna migracja kieruje sie na pólnoc - powiedziala Pandelume. Wyjas nila, ze istnieje kilkanascie róznych smoczych populacji, wedrujacych w dlugich odstepach czasu dookola swiata. Nikt nie wie dokladnie, ile trwa taka podróz, lecz z pewnos cia sa to dziesieciolecia. Populacje dzielily sie z kolei na stada, a kazde ze stad poruszalo sie zawsze mniej wiecej po tej samej trasie; najwyrazniej ta populacja skierowala sie na nowa, pólnocna droge. Valentine odciagnal Deliambera na bok i spytal go, czy jego sztuka pozwala mu zrozumiec zmiane tras wedrówki smoków. Niezliczone macki drobnego Vroona splotly sie we wzór, który Valentine juz dawno nauczyl sie interpretowac jako oznake przygnebienia, lecz Deliamber powiedzial tylko: - Czuje w nich sile, panie, a sila ta jest doprawdy wielka. Wiesz przeciez, ze smoki nie sa po prostu bezrozumnymi zwierzetami. - Wiem, ze w tak wielkim ciele zamkniety moze byc równie wielki mózg. - I tak jest rzeczywis cie. Siegam ku nim, wyczuwam ich obecnosc, a takze determinacje i dyscypline. Lecz jesli chcesz sie dowiedziec, panie, o co im chodzi, dzis nie potrafie odpowiedziec ci na to pytanie. Valentine spróbowal zlekcewazyc niebezpieczenstwo. - Zaspiewajcie mi ballade o Lordzie Maliborze - poprosil Carabelle pewnego wieczora, gdy siedzieli przy kolacji. Spojrzala na niego, zaskoczona, ale kiedy nalegal, z us miechem wyjela kieszonkowa harfe i zagrala na niej wesola, stara melodie: Piekny i s mialy byt Lord Malibor Ze sztormem sie mierzyc gotowy Porzucil zamku swojego schron I w morze sie puscil na lowy Zaglowiec wprzódy opatrzyl swój A korab to byl cud pieknos ci Zagle ze zlota szczerego mial A maszty ze sloniowej kosci Valentine przypomnial sobie slowa i dolaczyl do chóru. Przy rumplu stanal Lord Malibor I w morskie wpatrzony bezmiary Smoka groznego wygladal ws ród fal Potwora strasznego bez miary I rzucil wyzwanie mu Lord Malibor A w glosie dzwieczala mu stal - Wystap - zakrzyknal - i ze mna sie zmierz O wladco morskich fal. Tunigorn, zmieszany, poruszyl sie w swym krzesle. Obracajac w reku pelny kieliszek, wymruczal: - Moim zdaniem, panie, ta piesn moze przyniesc pecha. - Nie obawiaj sie. No, dalej, s piewaj z nami - powiedzial Valentine. - Slysze cie, zuchu - odpowie mu smok I plynie przez morskie odmety Dwanascie mil dlugi, szeroki na trzy A wyzszy niz dwa okrety. Nieustraszony byl Lord Malibor Bil dzielnie i walczyl jak lew I odpowiadal ciosem na cios Strugami lala sie krew Pilot Pandelume weszla do mesy. Kiedy podchodzila do stolu Koronala, uslyszala slowa s piewanej wlasnie piosenki i jej porosnieta gestym futrem twarz przybrala wyraz zdumienia. Valentine gestem zaprosil ja do chóru, ona jednak pozostala na uboczu, skrzywiona. Lecz smoczy wladcy to szczwany ród I bija sie nie na zarty Mimo swej sily Lord Malibor Na koniec zostal pozarty. Niech bedzie przestroga ponura ta piesn Dla lowców z morskich kipieli Chodz dzielni, mozecie swój zywot i wy Zakonczyc w potwora gardzieli. - O co chodzi, Pandelume? - spytal Valentine, kiedy przebrzmialy ostatnie frywolne wersy piesni. - Smoki, panie. Zblizaja sie z poludnia. - Ile ich jest? - Wiele, panie, bardzo wiele. - Widzicie! - wybuchl Tunigorn. - Wezwalismy je ta glupia piesnia! - A wiec spróbujmy je nia odstraszyc - zaproponowal Valentine. - Zacznijmy jeszcze raz od poczatku. - I grzmiacym glosem zanucil: Piekny i s mialy byl Lord Malibor Ze sztormem sie mierzyc gotowy... To nowe stado skladalo sie z kilkuset sztuk - nie sposób bylo uwierzyc, ze jest ich az tyle, choc widzialo sie wszystko na wlasne oczy. Pos rodku plynelo dziewieciu królów. Valentine, zachowujac pozory spokoju, czul jednak ich groze, wyczuwal bijace od nich niebezpieczenstwo, tak konkretne, ze niemal namacalne. Minely ich jednak, nie zblizajac sie bardziej niz na trzy mile do statku; znikly na pólnocy, plynely pracowicie, jakby szukaly skarbu. W ciemnos ciach nocy, gdy Valentine spal, umysl majac, jak zwykle, otwarty w poszukiwaniu przewodnictwa, które dac moga tylko sny, jego dusza zawladnela dziwna wizja. W sercu przedziwnej równiny, pelnej kanciastych glazów i dziwnych, ospowatych drzew o sztywno wyprostowanych galeziach mnóstwo ludzi tanecznym krokiem podaza ku dalekiemu morzu. On sam znajduje sie pomiedzy nimi, jak oni ubrany w powiewne szaty z jakiegos lekkiego materialu rozwiewanego nie istniejacym wiatrem - powietrze tu jest nieruchome. Zadna z widzianych wokól twarzy nie wydaje mu sie znajoma, jednak nie czuje sie obcy wsród obcych; wie, ze jest blisko zwiazany z tymi ludzmi, ze sa oni jego bliznimi, ze wiaze ich pielgrzymka, która odprawiaja od wielu miesiecy, byc moze od wielu lat. Teraz wreszcie zbliza sie kres owej pielgrzymki. Oto otwiera sie przed nim morze, wielobarwne, lsniace; a jego powierzchnia faluje jakby poruszona masa stworzen ukrytych pod nia lub byc moze wzburzona wiszacym ciezko na niebie ksiezycem. Na wybrzeze spadaja wielkie fale niczym lsniace, krysztalowe szpony, zalamuja sie w calkowitej ciszy, muskaja swiecace biela plaze, jakby nie byly falami, lecz tylko cieniami fal. Dalej, poza niepokojem zywiolów, z oceanu wylania sie mroczna, gigantyczna sylwetka. Smok morski zwany smokiem Lorda Kinnikena; mówia o nim, ze jest najwiekszy sposród swego gatunku, ze jest królem, którego nigdy nie musnal nawet harpun lowcy. Z jego wygietego, luskowatego grzbietu bije w ciemnosc jaskrawe swiatlo; tajemniczy, ls niacy, ametystowy blask wypelniajacy niebo, plamiacy wode ciemnym szkarlatem. Brzmi dzwiek dzwonów, gleboki, donosny - dzwony bija ciaglym, ponurym zewem, brzmiacym tak, jakby s wiat caly mial rozpasc sie na polowy. Smok wyplywa na lad; jego paszcza wyglada jak wrota jaskini. - Nadeszla wreszcie moja godzina - mówi wladca smoków - i teraz nalezycie do mnie. Pielgrzymi zafascynowani i oszolomieni, zaczarowani wspanialym, pulsujacym, bijacym z niego blaskiem biegna przed siebie, ku niemu i ku otwartemu morzu. - Tak. Tak. Chodzcie do mnie. Jestem królem oceanu Maazmoornem i nalezycie do mnie. Smok wplywa na plycizne, fale rozstepuja sie przed nim, z latwoscia wypelza na plaze. Bicie dzwonów staje sie jeszcze glosniejsze; nieublagany, potezny dzwiek podbija s wiat i przyciska go swym ciezarem, z kazdym ich uderzeniem powietrze staje sie gesciejsze, cieplejsze, bardziej duszace. Król smoków rozpostarl dwie wielkie niczym skrzydla pletwy, wyrastajace mu z karku; skrzydla wynosza go na wilgotny piach. Wyciaga swe wielkie cialo na lad, pierwszy sposród pielgrzymów jest przy nim, bez wahania wbiega na wielka lape, znika... a za nim ida inni, nieskonczona procesja istot dobrowolnie oddajacych sie w ofierze, biegnacych przed siebie, byle tylko spotkac sie z królem smoków. Wchodza w jego wielka paszcze, nikna w niej, jest wsród nich sam Valentine, trafia tam, w glab smoczego zoladka. Wkracza w sklepiona sale niewyobrazalnych wrecz rozmiarów, widzi, ze zajmuja ja legiony polknietych, miliony, miliardy, ludzie i Skandarzy, i Vroonowie, i Hjortowie, i Liimenowie, i Su-suherisowie, i Ghayrogowie, wszystkie sposród wielu ras Majipooru. A Maazmoorn prze przed siebie, jest juz w glebi ladu i nadal pozera. Pozera caly swiat, pozera, pozera i jeszcze raz pozera, pozera miasta i góry, pozera kontynenty i morza, pozera caly Majipoor, az wreszcie nic juz nie pozostaje; Maazmoorn lezy owiniety wokól planety jak objedzony waz, który pochlonal jakies ogromne, kuliste stworzenie. Dzwony bija piesn tryumfu. - Teraz wreszcie nadeszlo moje królestwo. Kiedy sen sie skonczyl, Valentine nie ocknal sie w pelni. Swiadomie zes lizgnal sie w s rodkowy sen, miejsce, w którym najpelniej wyczuwal i mógl odbierac przekazy; lezal, spokojny, cierpliwy, przezywajac sen, analizujac go, próbujac interpretowac. A potem padlo na niego pierwsze swiatlo poranka. S wiadomosc powrócila. Obok niego lezala Carabella, przebudzona, obserwujaca go uwaznie. Objal ja, jego dlon delikatnie, rozkosznie spoczela na jej piersi. - Miales przeslanie? - spytala. - Nie. Nie czulem obecnosci Pani. Ani Króla. - Usmiechnal sie. - Zawsze wiesz, kiedy s nie, prawda? - Widze, kiedy nawiedza cie sen. Oczy poruszaja ci sie pod powiekami, wargi drza, a nozdrza rozszerzaja sie jak u sciganego przez mysliwych zwierza. - Czy wydawalem ci sie zmartwiony? - Alez nie, nie. Byc moze najpierw troche sie zmarszczyles, ale potem us miechales sie przez sen, uspokoiles sie, jakbys szedl na spotkanie losu, który w pelni zaakceptowales. Valentine rozesmial sie. - Ach, a potem znów polknal mnie smok morski. - Czy o tym sniles ? - Mniej wiecej. Ale nie tak, jak zdarzylo sie to rzeczywiscie. Widzialem smoka Kinnikena, jak wypelza na brzeg; wszedlem wprost w niego. Jak chyba wszyscy na swiecie. A potem on pozarl caly swiat. - Potrafisz wytlumaczyc ten sen? - Tylko oderwane fragmenty. Znaczenie jego calos ci nadal, mi umyka. Wiedzial, ze zbyt proste byloby tlumaczenie, ze oto rozegrala sie w jego wyobrazni prawdziwa scena z przeszlosci, jakby wlaczyl sie do jakiejs rozrywkowej kostki i jeszcze raz przezyl to najdziwniejsze zdarzenie z lat wygnania, gdy rzeczywiscie polkniety zostal przez smoka, który zatopil jego statek w poblizu Archipelagu Rodamaunt. Lisamon Hultin, polknieta wraz z nim, wyciela im obojgu droge na wolnosc przez sciany zoladka bestii. Nawet dziecko wie, ze snów nie wolno tlumaczyc jako prostych ilustracji rzeczywistych zdarzen. Lecz nie znajdowal niczego na glebszym poziomie, z wyjatkiem interpretacji tak prostej, ze az trywialnej: ze ruchy stad smoków, które zauwazyl ostatnio, to tylko kolejne ostrzezenie przed niebezpieczenstwem, w jakim znajduje sie swiat; ze jakas wielka sila zagraza stabilnos ci spoleczenstwa. Zdawal sobie z tego sprawe juz wczesniej, nie potrzebowal dodatkowych dowodów. Tylko dlaczego wlasnie smoki? Jakie to obrazy ozyly w jego s wiadomosci, przeksztalcajac wielkie morskie stwory w zagrozenie zdolne pochlonac s wiat? Carabella mówila wlasnie: - Byc moze za bardzo sie starasz. Poczekaj troche - zrozumiesz wszystko, kiedy zajmiesz sie czyms zupelnie innym. Co ty na to? Chodzmy na poklad! Dni mijaly. Nie zaobserwowali wiecej stad, tylko kilka samotnych smoków, a w koncu i one znikly. W snach Valentine'a nie pojawialy sie juz przesycone groza wizje. Morze bylo lagodne, niebo pogodne, blekitne, wial sprzyjajacy, wschodni wiatr. Valentine spedzal wiele czasu samotnie, na pokladzie dziobowym, wpatrujac sie w morze, i wreszcie nadszedl dzien, kiedy z pustki wylonily sie olsniewajaco biale, strome brzegi Wyspy Snu, najs wietszego, najbardziej pokojowego miejsca na Majipoorze - to tu miescilo sie sanktuarium wspólczujacej wszystkim zywym istotom Pani. 7 Posiadlosc praktycznie calkowicie sie wyludnila. Wszyscy robotnicy opus cili farme Etowana Elakki, a takze wiekszosc sluzby. Nikt nie zatroszczyl sie o zlozenie formalnego wymówienia, choc gwarantowaloby to odebranie zaleglej pensji; ludzie po prostu odchodzili, jakby przerazala ich perspektywa pozostania w nawiedzonej plaga prowincji chocby o godzine dluzej, jakby spodziewali sie, ze wiedzac o tym, iz zamierzaja odejsc, znajdzie sposób na zmuszenie ich do pozostania. Simoost - Ghayrog zarzadca - pozostal lojalny, lojalna pozostala takze jego zona Xhama, kucharka Etowana Elakki. Zostali przy nim takze dwaj czy trzej sluzacy, a takze kilku ogrodników. Etowan Elacca niezbyt przejal sie ucieczka innych - w gruncie rzeczy nie mieli do roboty nic sensownego, pomijajac juz ten prosty fakt, ze bez zbiorów trafiajacych na rynek nie mógl im wlas ciwie zaplacic. A wkrótce problemem staloby sie nawet ich wyzywienie, przynajmniej jesli to, co slyszal o szerzacym sie w prowincji glodzie, bylo prawda. Mimo wszystko fakt, iz zostal tak bezceremonialnie opuszczony, sprawil mu przykrosc. Byl ich panem, byl odpowiedzialny za ich zycie, byl sklonny pomagac swym ludziom tak dlugo, jak dlugo bedzie mial odpowiednie ku temu s rodki. Dlaczego wiec odeszli tak chetnie? Jaka mieli nadzieje ci robotnicy rolni i ogrodnicy na znalezienie pracy w rolniczym regionie Falkynkip, gdzie - o czym byl przekonany - wlasnie sie udali? Dziwne tez bylo obserwowac farme tak pusta, gdy niegdys od samego rana tyle sie tu dzialo! Etowan Elacca czul sie jak król, którego poddani zrezygnowali z obywatelstwa jego królestwa i wyemigrowali do jakiegos odleglego kraju, pozostawiajac go samotnego w palacu, wydajacego rozkazy powietrzu. Staral sie jednak zyc tak, jak zawsze zyl. Pewne zwyczaje pozostawaly niezmienne nawet podczas najgorszych nieszczesc. W dniach poprzedzajacych fioletowy deszcz kazdego ranka Etowan Elacca wstawal na dlugo przed wschodem slonca, a o wschodzie wychodzil do ogrodu na swój prywatny, maly obchód. Szedl zawsze ta sama droga, przez lasek alabandyn do tanigali, w lewo, w cienisty, mroczny zakamarek, gdzie rosly caramangi i dalej ku gestym, pieknym thagimolom; z ich niezgrabnych pni wyrastaly pelne wdzieku galezie, na których slodko pachnace, niebiesko- zielone kwiaty wysokie na blisko siedem stóp kwitly przez okragly rok. Potem odwiedzal zarloczne rosliny, skinieniem glowy pozdrawial drzewa pecherzowe, przystawal, by wysluchac piesni s piewajacych krzaków, az wreszcie dochodzil do granicy jaskrawozóltych krzaczków mangahone, wyznaczajacych granice miedzy ogrodem i farma; stal tam i spogladal w góre na plantacje stajji, gleinu, hingamortów i niyku. Z farmy nie pozostalo niemal nic, a z ogrodu bardzo niewiele, lecz Etowan Elacca niezmiennie spacerowal rankami ta sama droga, zatrzymujac sie przy kazdej wyschlej, poczernialej roslinie, jakby nadal zyla, rosla i wlasnie miala zakwitnac - Wiedzial, ze zachowuje sie bezsensownie, absurdalnie i ze kazdy, kto by go obserwowal, z pewnos cia powiedzialby: “Ach, ten biedny, szalony starzec, jakiez to nieszczescie doprowadzilo go do szalenstwa!" Nich sobie gadaja, co chca, myslal Etowan Elacca. Nigdy nie przejmowal sie specjalnie tym, co mówia o nim inni, a teraz w ogóle go to nie obchodzilo. Byc moze rzeczywiscie oszalal, chociaz nie byl tego tak calkiem pewien. Mimo wszystko nie zamierzal rezygnowac ze swych porannych spacerów - w koncu co jeszcze mial tu do zrobienia? W pierwszych tygodniach po smiercionos nym fioletowym deszczu jego ogrodnicy chcieli wyrwac kazda martwa rosline, lecz on kazal im zostawic wszystkie na miejscu. Mial nadzieje, ze wiele sposród nich zostalo tylko zranionych, ze nie zaschly, ze odbija po pewnym czasie, ze czymkolwiek byla trucizna przyniesiona przez deszcz, nie jest ona smiertelna i jej dzialanie w koncu oslabnie. Po pewnym czasie nawet Etowan Elacca zrozumial, ze wielu sposród nich po prostu nie da sie uratowac, ze z korzeni nie odbije nowe zycie. Lecz wtedy wlasnie ogrodnicy poczeli znikac, wkrótce pozostalo ich tylko kilku, zaledwie zdolnych utrzymac przy zyciu te czes ci ogrodu, które nie poddaly sie zarazie, by nie wspomniec o wycinaniu i odciaganiu na bok martwych drzew. Najpierw wydawalo mu sie, ze sam zakonczy te smutna prace, popracuje troche tu, troche tam, w wolnych chwilach; lecz zakres pracy okazal sie wkrótce niewykonalny, totez Etowan Elacca zdecydowal pozostawic je swemu losowi; niech martwy ogród pozostanie pamiatka piekna, którym móglby byc. Pewnego dnia w wiele miesiecy po tym, jak na jego farme spadl fioletowy deszcz, podczas swej przechadzki o s wicie, Etowan Elacca znalazl dziwny przedmiot sterczacy z ziemi w poszyciu sosninek - polerowany kiel jakiegos wielkiego zwierzecia, dlugi na dziesiec, moze pietnas cie cali, ostry niczym sztylet. Odgrzebal go, obejrzal zaskoczony i schowal do kieszeni. Nieco dalej, wsród muornów, znalazl jeszcze dwa kly tej samej wielkosci, odlegle od siebie o jakies trzy jardy; spojrzal w góre, ku polu martwych stajj i dostrzegl jeszcze trzy, tym razem lezaly dalej od siebie. Za nimi zauwazyl jeszcze dwa, i jeszcze jeden; wszystkie razem wyznaczaly teren w ksztalcie gwiazdy, obejmujacy wiekszosc jego farmy. Natychmiast wrócil do domu. Xhama wlas nie przygotowywala sniadanie. - Gdzie jest Simoost? - spytal. Nie podnoszac wzroku znad garnków, Ghayrozka odpowiedziala: - W sadzie drzew niyku, panie. - One uschly dawno temu, Xhamo. - Oczywiscie, panie. Ale on tam jest. Spedzil w nim cala noc. - Idz po niego. Chce sie z nim zobaczyc. - On nie przyjdzie, panie. A jesli po niego pójde, sniadanie sie spali. Oszolomiony odmowa wykonania polecenia Etowan Elacca stal przez chwile, nie mogac znalezc slów. Potem, zdajac sobie sprawe, ze w tym czasie nieprzewidzianych zmian musi wlas nie dziac sie jakas zmiana, o której nie ma pojecia, tylko krótko skinal glowa, odwrócil sie bez slowa i jeszcze raz wyszedl na pola. Tak szybko, jak tylko potrafil, wspinal sie pod góre; minal poczerniale pola stajji, morze pozólklych, skurczonych sadzonek; minal surowe, zwiedle krzaczki gleinu, minal pole zaschlego blota - wszystko, co pozostalo po hingamortach, az wreszcie dotarl do sadu drzew niyku. Wyschle rosliny byly tak lekkie, ze z ziemi wyrywal je nawet silniejszy powiew wiatru; wiekszosc z nich lezala powalona, a te, które jeszcze staly, pochylaly sie pod najdziwaczniejszymi katami, jakby jakis gigant dla rozrywki uderzal je dlonmi. Najpierw nie dostrzegl Simoosta, a potem zobaczyl, ze ogrodnik idzie jakims dziwnym zygzakiem wzdluz granicy sadu, wydeptujac s ciezke miedzy pochylonymi drzewami, zatrzymujac sie od czasu do czasu, by któres z nich wyrwac. Czyzby w ten sposób spedzal teraz noce? Ghayrogowie sypiaja sezonowo po kilka miesiecy w roku, Etowan Elacca nie czul sie wiec zaskoczony, stwierdzajac, ze Simoost pracuje noca - lecz podobne, bezcelowe zajecie wydawalo sie calkowicie nie w jego stylu. - Simoost? - Ach, to pan. Dzien dobry. - Xhama powiedziala, ze cie tu znajde. Czy dobrze sie czujesz? - Alez tak, panie. Czuje sie s wietnie. - Jestes pewien? - Alez oczywis cie, panie. Czuje sie s wietnie. - Lecz glosowi Simoosta brakowalo przekonania. - Móglbys podejsc? Chcialem ci cos pokazac. Ghayrog sprawial wrazenie, jakby dokladnie rozwazal te prosbe. Po chwili powoli ruszyl przed siebie, az doszedl do miejsca, w którym czekal na niego Etowan Elacca. Wezowe sploty wlosów, nie pozostajace w spoczynku ani przez chwile, poruszaly sie teraz szybkimi, nerwowymi ruchami, a z ciala bil zapach, który Elacca, doskonale znajacy Ghayrogów, nauczyl sie kojarzyc z przygnebieniem, z niepewnoscia. Simoost pracowal dla niego od dwudziestu lat i nigdy jeszcze nie pachnial w ten sposób. - Panie? - Co cie niepokoi, Simo oscie? - Alez nic, panie. Czuje sie doskonale, panie. Chcial mi pan cos pokazac? - To. - Etowan Elacca wyjal z kieszeni dlugi, zabkowany kiel, który znalazl ws ród sosninek. Pokazal go Ghayrogowi, mówiac: - Znalazlem go jakies pól godziny temu, podczas przechadzki po ogrodzie. Zastanawialem sie, czy przypadkiem nie wiesz, co to wlas ciwie jest? Pozbawione powiek oczy Simoosta poruszaly sie, jakby - niepewny siebie - nie potrafil skupic wzroku. - Kiel mlodego smoka morskiego - wyjasnil w koncu. - Przynajmniej tak mi sie wydaje. - Doprawdy? - Jestem tego calkiem pewien, panie. Czy byly tez inne? - Kilka. Chyba osiem. Simoost narysowal dlonia w powietrzu ksztalt rombu. - Ulozone w ten wzór? - Tak. - Etowan Elacca zmarszczyl brwi. - A skad wiesz? - To zwykly wzór. Ach, panie, jestesmy w niebezpieczenstwie, w wielkim niebezpieczenstwie! Doprowadzony do granic rozpaczy, Etowan Elacca powiedzial: - Specjalnie ukrywasz cos, uzywajac tych wszystkich niedomówien, prawda? Co to za “zwykly" wzór? Jakie niebezpieczenstwo? Na Pania, Simooscie, powiedz mi zwyklymi slowami, co o tym wszystkim wiesz! Zapach Ghayroga stal sie ostrzejszy - mówil o silnym niepokoju, o strachu i zawstydzeniu. Simoost najwyrazniej szukal wlasciwych slów. - Czy wiesz, panie, dokad udali sie wszyscy twoi pracownicy? - spytal w koncu. - Mam wrazenie, ze do Falkynkip, pewnie szukaja pracy na ranczach hodowców. Co to ma... - Oni nie poszli do Falkynkip, panie, tylko dalej. Dalej na zachód. Do Pidruid. Beda czekac na nadejs cie smoków. - Co? - Chodzi o objawienie, panie. - Simooscie... - Wiec nie wiesz nic, panie, o objawieniu? Etowan Elacca poczul przyplyw takiego gniewu, jakiego nie doznal jeszcze w swym spokojnym, nie znajacym rade spelnionych marzen zyciu. - Nie, nie wiem nic o objawieniu - rzekl, za ledzwie powstrzymujac wybuch. - Opowiem ci, panie. Opowiem o wszystkim. Ghayrog milczal przez chwile, jakby próbowal znalezc wlasciwe slowa. Potem wzial gleboki oddech i zaczai mówic: - Istnieje starozytna wiara, ze w pewnym momencie nasz swiat czekaja wielkie problemy i caly Majipoor wpadnie w chaos. Mówi sie, ze wtedy smoki morskie opuszcza ocean, wyjda na lad i oglosza nowe królestwo, a takze zmienia nasza piane te nie do poznania. Czas ten bedzie znany jako czas objawienia. - Kto to wymyslil? - “Wymys lil" to dobre slowo, panie. Mozna to nazywac wymyslem albo basnia, legenda. Wiemy, ze smoki morskie nie moga wyjsc z wody. Lecz wiara w objawienie jest bardzo popularna w pewnych kregach, niektórzy czerpia z niej wielka pocieche. - O kim mówisz? - Glównie o ludziach ubogich, panie. Zwlaszcza o Lumenach, ale to nie ogranicza sie do jednej rasy. Slyszalem, ze w objawienie wierza niektórzy Hjortowie i Skandarzy. Istot ludzkich to wlas ciwie nie dotyczy, a juz zwlaszcza arystokratów takich jak ty, panie. Ale jest wielu, którzy twierdza, ze teraz wlasnie nadszedl czas objawienia, ze zarazy i brak zywnosci to pierwsze oznaki klopotów, ze Koronal i Pontifex zostana wkrótce obaleni i rozpocznie sie czas rzadów smoków. Ci, którzy w to wierza, zdazaja teraz w strone miast na wybrzezu, w strone Pidruid, Narabal i Tilomon, by zobaczyc, jak smoki morskie wychodza na brzeg, i byc wsród pierwszych wiernych, którzy oddadza im czesc. Ja wiem, ze to prawda, panie. Tak dzieje sie w calej prowincji - moge nawet zaryzykowac twierdzenie, ze na calym swiecie. Miliony ruszyly w strone wybrzeza - Jakie to zdumiewajace - powiedzial Etowan Elacca. - Z iluz rzeczy nie zdaje sobie sprawy, zamkniety tu, w swym wlasnym malym swiatku. - Przesunal palcami po kle malego smoka az do ostrego czubka, zacisnal dlon, poczul ból. - A to? Co to wlasciwie oznacza? - Z tego, co wiem, wynika, ze umieszczaja je tu i tam - jako znak objawienia i by oznaczyc droge do wybrzeza. Kilku zwiadowców idzie przed masa pielgrzymów kierujacych sie na zachód; umieszczaja kly, a inni poruszaja sie wyznaczona droga. - Skad wiedza, gdzie umieszczone zostaly kly? - Wiedza, panie. Nie wiem skad. Byc moze wiedza ta przychodzi do nich w snach. Byc moze królowie oceanu wysylaja przeslania, jak Pani albo Król Snów. - Wiec wkrótce zadepcza nas hordy pielgrzymów? - Tak sadze, panie. Etowan Elacca kilkakrotnie uderzyl zebem po dloni. - Simooscie, dlaczego spedziles noc w sadzie? - Zbieralem sie na odwage, zeby wszystko panu powiedziec. - Czyzby wymagalo to wielkiej odwagi? Dlaczego? - Bo sadze, ze musimy uciekac, a wiem, ze nie bedziesz, panie, chcial uciekac, a ja nie chce zostawic cie samego, ale nie chce tez umrzec. Sadze, ze jes li zostaniemy tu dluzej, bedziemy musieli umrzec. - Wiedziales o smoczych klach w ogrodzie? - Widzialem, jak je umieszczono. Rozmawialem ze zwiadowcami. - Ach! Kiedy? - O pólnocy, panie. Bylo ich trzech, dwóch Liimeaów i Hjort. Powiedzieli, ze po ich s ladach ze wschodnich ztooccy Rozpadliny kieruje sie tu czterysta tysiecy ludzi. - Czterysta tysiecy ludzi przejdzie po mojej ziemi? - Tak sadze, panie. - A kiedy przejda, nic tu nie zostanie, prawda? Spadna. na nas jak szarancza. Wyjedza wszystkie nasze zapasy; mam. wrazenie, ze takze spladruja dom, zabija kazdego, kto wejdzie im w droge. Nie ze zlosci, to po prostu histeria. Czy ty takze tak to, widzisz, Simooscie? - Tak, panie. - Kiedy maja sie tu zjawic? - Za dwa dni. Moze za trzy. - A wiec wraz z Xhama powinnis cie odejsc dzis rano, prawda? Wszyscy powinni odejsc stad natychmiast. Powiedzialbym, ze do Falkynkip. Powinniscie zdazyc dojsc do Falkynkip, nim tlum tu dotrze, w miescie bedziecie bezpieczni. - Tu zostaniesz, panie? - Tak. - Blagam... - Nie, Simoos cie. - Zginiesz z pewnos cia! - Ja juz nie zyje, Simooscie. Po co mialbym uciekac do Falkynkip? Co bym tam robil? Ja juz nie zyje, czyzbys tego nie dostrzegl, Simooscie? Jestem duchem samego siebie. - Panie... panie... - Nie ma czasu do stracenia - stwierdzil Etowan Elacca - Powinienes zabrac zone i odejsc o pólnocy, kiedy zobaczyles, jak ukladaja te kly. Idz. Idz. Juz! Etowan Elacca obrócil sie i zszedl zboczem, a kiedy przechodzil obok ogrodu, odlozyl zab w to miejsce, w którym go znalazl. Póznym rankiem Ghayrog i jego zona przyszli blagac go, by odszedl z nimi - niemal plakali, czego Etowan Elacca nigdy przedtem nie widzial u Ghayrogów; zdumiewajace, oczy Ghayrogów nie maja bowiem kanalików lzowych. On jednak oparl sie ich namowom i w koncu odeszli bez niego. Wezwal wszystkich tych, którzy pozostali lojalni, zwolnil ich z pracy, dal im pieniadze, które mial w domu, i duza ilosc zywnosci ze spizarni. Tego wieczora sam przygotowal sobie kolacje - po raz pierwszy w zyciu. Mial wrazenie, ze jak na nowicjusza spisal sie calkiem niezle. Otworzyl ostatnia butelke wina palmowego i wypil go nieco wiecej niz zazwyczaj. To, co dzialo sie ze swiatem, wydawalo mu sie bardzo dziwne, trudne do zaakceptowania; wino jednak pomoglo mu zrozumiec. Ilez tysiecy lat pokoju minelo na tym jakze przyjaznym, jakze gladko funkcjonujacym swiecie. Pontifex i Koronal, Pontifex i Koronal, plynne zmiany miedzy Góra Zamkowa i Labiryntem; wladcy rzadzili zawsze z woli wiekszos ci, w interesie wszystkich; choc oczywiscie niektórzy mieli w tym wiekszy interes niz inni, nikt jednak nie byl glodny, kazdy zapewnione mial minimum egzystencji. Z nieba spadly trujace deszcze, wiedly rosliny w ogrodach, zboza ulegaly zatruciu, zaczynal sie glód, rodzily sie nowe religie, zglodniale, dzikie tlumy zmierzaly w strone morza. Czy Koronal cos o tym wie? Pani na Wyspie? Król Snów? Co sie robi, by temu zapobiec, by naprawic swiat? Co mozna uczynic? Jakie to lagodne sny Pani zdolaja wypelnic puste zoladki? Jakie to grozne sny Króla wstrzymaja tlumy? Czy Pontifex, jesli w ogóle istnieje jakis Pontifex, wyjdzie z Labiryntu i oglosi uroczysta proklamacje? Czy Koronal bedzie wedrowal od prowincji do prowincji, wzywajac do zachowania spokoju? Nie, nie, nie. To koniec, pomyslal Etowan Elacca. Jaka szkoda, ze nie nastapil za dwadziescia lat, moze za trzydziesci, ze nie umre spokojnie w mym ogrodzie, wciaz kwitnacym. W nocy czuwal, lecz wszedzie panowal spokój. O swicie wyobrazil sobie, ze slyszy pierwsze odglosy napierajacego ze wschodu tlumu. Obszedl dom, otwierajac wszystkie drzwi, by w poszukiwaniu jedzenia i wina ludzie wyrzadzili tak malo szkód, jak to tylko mozliwe. Jego dom byl piekny, Etowan Elacca kochal go i mial nadzieje, ze uniknie on zniszczenia. Potem poszedl do ogrodu, pomiedzy swe zwiedle, zeschle rosliny. Uswiadomil sobie, ze wiele z nich przetrwalo fioletowy deszcz; wiecej niz poczatkowo sadzil, gdyz przez ostatnie przygnebiajace miesiace widzial tylko to, co zniszczone. Zarloczne rosliny nadal zyly, i drzewa kwiatów nocy, niektóre z androdragmów, drzewa dwikka, pnacza sihornisz, nawet delikatne drzewa pecherzowe. Chodzil posród nich godzinami. Myslal o oddaniu sie zarlocznym ros linom, ale bylaby to wstretna smierc, pomyslal, powolna, krwawa, nieelegancka, a chcial, by mówiono o nim, jesli pozostanie ktos, kto móglby opowiedziec jego historie, ze Etowan Elacca byl elegancki do samej smierci. W koncu podszedl ku pnaczom sihornisz, obwieszonym zóltymi, niedojrzalymi owocami. Dojrzale nalezaly do najwytworniejszych przysmaków, lecz zólte byly smiertelna trucizna. Stal pod nimi przez dluga chwile, nie bal sie, nic a nic, po prostu nie byl jeszcze gotowy. Nagle dobiegl go dzwiek, tym razem rzeczywisty, nie wyobrazony; ostre glosy ludzi z miasta, wielu ludzi, dobiegly do jego uszu na skrzydlach lekkiego wschodniego wiatru. Teraz juz byl gotowy. Wiedzial, ze bardziej elegancko byloby zaczekac, az sie pojawia, powitac ich w posiadlosci, podac najlepsze wina i taka kolacje, jaka mógl przyrzadzic z pozostalych zapasów, lecz przeciez bez sluzby jego goscinnosc znacznie by ucierpiala, a poza tym i tak nigdy nie przepadal za ludzmi z miasta, a zwlaszcza gdy przybywali do niego jako nie zaproszeni goscie. Po raz ostatni spojrzal na drzewa dwikka i drzewa pecherzowe i nieprzyjemne halatingi, które jakims cudem ocalaly, polecil dusze Pani, poczul, jak w oczach zbieraja mu sie lzy. Nie sadzil, by wlasciwe bylo rozplakac sie akurat teraz, wiec podniósl do ust zólty owoc i z calej sily wbil zeby w jego twardy, niedojrzaly miazsz. 8 Choc zamierzala tylko na chwilke dac odpoczac zmeczonym oczom, nim zabierze sie do gotowania obiadu, Elsinome, gdy tylko sie polozyla, ogarnal gleboki, mocny sen i przeniósl ja w mgliste królestwo zóltych cieni i rózowych niczym z gumy wzgórz; choc nie spodziewala sie przeslania podczas zwyklej drzemki przed obiadem, pograzajac sie w glebszym snie, czula najdelikatniejszy nacisk na wrota duszy i wiedziala juz, ze dociera do niej obecnosc Pani. Elsinome nie odpoczywala ani przez sekunde. Nigdy w zyciu nie pracowala tak ciezko jak przez te kilka ostatnich dni, gdy do Labiryntu dotarla wiadomosc o kryzysie na zachodzie Zimroelu. Kawiarnie od rana do wieczora wypelniali zaniepokojeni urzednicy Pontyfikatu, wymieniali miedzy soba najs wiezsze informacje przy jednej lub kilku butelkach wysmienitego Muldemar lub doskonalego, zlotego wina z Dulorn; kiedy tak sie bali, zamawiali tylko to, co najlepsze. Tak wiec musiala nieustannie biegac tam i z powrotem, zonglujac zapasami i wysylajac dodatkowe zamówienia do handlarzy. W pewien sposób bylo to nawet podniecajace, przynajmniej na poczatku; czula sie niemal tak, jakby osobiscie uczestniczyla w krytycznych chwilach tworzacych historie. Teraz jednak mogla juz mys lec wylacznie o zmeczeniu. Ostatnia mysl przed zasnieciem poswiecila Hissune'owi... ksieciu Hissune'owi; ciagle jeszcze uczyla sie tak o nim myslec. Od miesiecy nie miala od niego zadnej informacji, nie slyszala nic od chwili, gdy nadszedl ten zdumiewajacy list, jakze podobny do snu, z informacja, ze powolano go do najwyzszych kregów Góry Zamkowej. Po tym liscie syn zaczal sie jej wydawac kims nierealnym; nie byl to juz w koncu maly, bystrooki, sprytny chlopak, który zabawial ja, pocieszal i pomagal przezyc, lecz obcy w pieknych szatach, spedzajacy dni na radach, wsród moznych królestwa, prowadzacy niewyobrazalne wrecz dyskusje o ostatecznym losie tego swiata. Pod powiekami widziala obraz syna siedzacego za wielkim stolem wypolerowanym do lustrzanego polysku, w towarzystwie starszych mezczyzn o rysach, których wprawdzie nie dostrzegala wyraznie, lecz z których promieniowalo dostojenstwo i wladza; wszyscy oni patrzyli na przemawiajacego wlasnie Hissune'a. Nagle scena ta znikla, Elsinome dostrzegla zólte chmury i rózowe wzgórza, i Pani weszla w jej umysl. Bylo to najkrótsze z przeslan. Znalazla sie na Wyspie - dostrzegla pionowe, biale skalne klify i kregi tarasów, umieszczonych jeden nad drugim, wiedziala wiec, ze to Wyspa, choc nigdy tam nie byla i w ogóle nigdy nie opuscila Labiryntu - i w senny, spokojny sposób szla ogrodem, który najpierw sprawial wrazenie idealnego, a potem, niepostrzezenie, stal sie ciemny, zbyt zarosniety. Towarzyszyla jej Pani, ciemnowlosa kobieta w bialych szatach, sprawiajaca wrazenie smutnej i zmeczonej, w niczym niepodobna do tej silnej, cieplej, wspólczujacej osoby, która Elsinome znala z wczesniejszych przeslan - Pani byla pochylona z troski, oczy miala podpuchniete i podkrazone, ruchy niepewne. “Podziel sie ze mna swa sila" - szepnela, a Elsinome pomyslala, ze wszystko jest tu nie tak, przeciez Pani przychodzi, by dac sile, nie po to, by ja odbierac. Lecz Elsinome ze snu, wysoka, silna, wokól której glowy i ramion tanczyly promienie swiatla, nie zawahala sie. Przytulila Pania, przycisnela do piersi i trzymala w silnym uscisku, a Pani westchnela i wydawalo sie, jakby jej ból nieco zelzal. Potem obie kobiety rozdzielily sie i Pani, opromieniona blaskiem, który kiedys otaczal Elsinome, dotknela warg dlonia, przeslala jej pocalunek i znikla. To wszystko. Zaskakujaco nagle Elsinome ocknela sie, patrzac na znajome, obdrapane s ciany swego mieszkania na Dziedzincu Guadelooma. Przesycala ja aura przeslania, co do tego nie bylo najmniejszych watpliwosci, lecz otrzymywane niegdys przeslania pozostawialy ja zawsze z poczuciem, ze ma do czego dazyc, ukazywaly nowe kierunki dzialania; po tym pozostalo tylko zdumienie. Nie rozumiala sensu takiego przeslania, lecz byc moze dopiero z czasem sens ten stanie sie jasny, pomyslala, za dzien, za dwa dni. Uslyszala dzwieki dobiegajace z pokoju córek. - Ailimoor? Maraune? Nie odpowiedzialy. Elsinome zajrzala do ich pokoju i dostrzegla, jak pochylaja sie nad jakims niewielkim przedmiotem, który Maraune natychmiast schowala za plecami. - Co tam chowasz? - Nic takiego, mamo. Zwykly drobiazg. - Co za drobiazg? - Amulet. Tak jakby. Cos w tonie córki sprawilo, ze Elsinome nabrala podejrzen. - Chce go zobaczyc. - Przeciez to nic waznego. - Pokaz! Maraune rzucila szybkie spojrzenie starszej siostrze. Ailimoor, niepewna siebie i najwyrazniej zaklopotana, tylko wzruszyla ramionami. - To sprawa osobista. Czy dziewczeta nie maja juz prawa do odrobiny samotnosci? Elisnome wyciagnela dlon. Maraune westchnela, po czym z wahaniem podala matce maly kiel smoka morskiego, pokryty delikatnym i niepokojaco tajemniczym reliefem, skladajacym sie glównie z katów ostrych. Elsinome, nadal otoczona aura swego szczególnego przeslania, uznala amulet za zlowrogi, grozny. - Skad go masz? - Wszyscy je maja, mamo. - Pytam, kto ci to dal? - Vanimoon. Wlasciwie to siostra Vanimoona, Shulaire, ale ona dostaje je od niego. Mozesz mi go oddac? - Wiesz, co to cos oznacza? - Oznacza? - Slyszalas pytanie? Co on oznacza? Maraune tylko wzruszyla ramionami. - Nic nie oznacza. To tylko amulet. Mam zamiar wywiercic dziurke i nosic go na rzemyku. - Spodziewasz sie, ze w to uwierze? Maraune zamilkla. Odezwala sie za to Ailimoor: - Mamo, ja... - powiedziala i przerwala. - Mów dalej. - To tylko zabawka, mamo. Wszyscy je maja. Krazy jakas glupia liimenska gadka, ze smoki sa bogami, ze podbija s wiat, ze wszystkie ostatnie klopoty to oznaka tego, co ma nadejsc. Ludzie opowiadaja, ze jes li nosi sie kiel smoka, bedzie sie zbawionym, gdy smoki wyjda na brzeg. - Nie ma w tym nic nowego. Takie bzdury ludzie opowiadaja od tysiecy lat. Lecz nigdy glosno, zawsze szeptem, bo to niebezpieczne, chore szalenstwo. Smoki morskie to bardzo wielkie ryby i nic poza tym. Bogini opiekuje sie nami, chroni nas przez Koronala, Pontifexa i Pania. Rozumiecie? Rozumiecie? - powiedziala Elsinome bardzo chlodnym tonem. Jednym szybkim, gniewnym ruchem zlamala rzezbiony kiel na pól i rzucila polówki Maraune. Córka odpowiedziala jej spojrzeniem pelnym takiego gniewu, jakiego Elsinome nigdy przedtem nie widziala u swych dzieci. Obrócila sie szybko i poszla do kuchni. Dlonie jej drzaly, chlód przenikal do szpiku kosci i jesli przeslanie od Pani - przeslanie, które wydawalo sie teraz odlegle o cale tygodnie - w ogóle ofiarowalo jej spokój, nie pozostal teraz po nim najmniejszy nawet slad. 9 Wejscie do portu w Numinorze wymagalo zrecznosci zreczniejszego pilota, kanal bowiem byl waski, prady silne, a piaszczyste dno zmienialo uksztaltowanie z godziny na godzine. Stojaca przy sterze Pandelume wydawala sie jednak pewna siebie i spokojna, polecenia wydawala energicznymi gestami; królewski statek plynal szybko, minal najwezsze miejsce kanalu i znalazl sie na wielkiej, bezpiecznej redzie; jedynej istniejacej po tej stronie Wyspy Snu, która obrócona byla na Alhanroel, przerywajacy gigantyczna kredowa sciane Pierwszego Zbocza. - Juz stad czuje obecnosc matki - powiedzial Valentine, kiedy przygotowywali sie do zejs cia na brzeg. - Czuje ja jak zapach kwiatów alabandyny unoszacy sie na wietrze. - Czy Pani zejdzie dzis, by nas powitac? - Bardzo watpie. Zwyczaj nakazuje, by syn udal sie do matki, nie matka do syna. Pozostanie w Swiatyni Wewnetrznej i jak przypuszczam - przysle hierarchów, by spotkali sie tu z nami. Grupa dostojniczek rzeczywiscie czekala na nich na nabrzezu. Pomiedzy kobietami ubranymi w zlote szaty z czerwonymi ozdobami byla jedna znana mu doskonale: surowa bialowlosa Lorivade, która podczas wojny o odzyskanie tronu towarzyszyla mu w podrózy na Góre Zamkowa, uczac go technik transu i projekcji umyslowej, które praktykowano na Wyspie. Takze i inna postac w tej grupie wydawala mu sie znajoma, choc nie potrafil powiedziec, skad wlasciwie ja zna, az do chwili kiedy mu sie przedstawila - gdy wypowiadala swe imie, przypomnial ja sobie, przypomnial sobie Talinot Esulde - smukla, zagadkowa pierwsza przewodniczke w pielgrzymce po Wyspie, dawno, dawno temu. Miala wtedy ogolona glowe, nie potrafil odgadnac jej plci, sadzac po wzroscie wydawala mu sie mezczyzna, z delikatnosci rysów i kruchej budowy ciala - kobieta. Wraz z awansem w wewnetrznej hierarchii Wyspy pozwolono jej zapuscic wlosy; dlugie, jedwabiste, zlote jak u Valentine'a, lecz znacznie delikatniejsze, nie pozostawialy watpliwos ci, ze jest kobieta. - Przynosimy ci wiesci, panie - powiedziala Lorivade. - Jest ich wiele, lecz obawiam sie, ze zadna dobra. Lecz najpierw zaprowadzimy cie do komnat królewskich. W porcie numinorskim znajdowal sie dom nazywany Siedem Scian. Znaczenia tej nazwy nie znal nikt, byla tak stara, ze jej zródla dawno zostaly zapomniane. Wzniesiono go na blankach miasta, nad morzem, frontem obrócony byl ku Alhanroelowi, a tylem ku potrójnemu chroniacemu Wyspe murowi, zbudowano go z wielkich bloków czarnego granitu wydobywanego w kamieniolomach pólwyspu Stoienzar, idealnie do siebie pasujacych, zestawionych bez zaprawy. Jedyna jego funkcja bylo sluzenie za siedzibe odwiedzajacym Wyspe Koronalom, nie uzywano go wiec czasem przez cale lata, a jednak mnóstwo sluzby trzymalo go zawsze w gotowosci, jakby Koronal mógl pojawic sie na Wyspie nagle, bez zapowiedzi, i udac tam w chwile po wyladowaniu. Dom ów byl stary, tak stary jak sam Zamek, starszy - jak wynikalo z badan archeologicznych - od swiatyn i swietych tarasów istniejacych teraz na Wyspie. Wedlug legendy wybudowala go na przyjecie syna, Lorda Stiamota, jego matka, slynna Lady Thiin, kiedy odwiedzil on Wyspe po zakonczeniu wojen z Metamorfami, osiem tysiecy lat temu. Niektórzy twierdzili, ze nazwa Siedem Scian pochodzi od umieszczenia podczas budowy, w fundamentach gmachu, cial siedmiu Zmiennoksztaltnych, których Lady Thiin sciela wlasnorecznie podczas ataku Metamorfów na Wyspe, lecz szczatków takich nie znaleziono podczas regularnych rekonstrukcji domu, a poza tym wspólczesni historycy powatpiewali, czy Lady Thiin, choc niewatpliwie postac prawdziwie bohaterska, rzeczywiscie osobiscie brala udzial w bitwie o Wyspe. Wedlug innej tradycji, na centralnym dziedzincu stala niegdys siedmioboczna kaplica wzniesiona przez Lorda Stiamota ku czci jego matki, udzielajac nazwy calemu budynkowi. Kaplica ta - tak przynajmniej glosila opowiesc - zostala rozebrana w dzien smierci Koronala, a nastepnie przetransportowana do Alaisor, gdzie stala sie podstawa jego grobu. Tego takze nie sposób bylo udowodnic, na dziedzincu nie pozostal zaden slad po stojacej tam niegdys siedmiobocznej budowli, nie bylo juz zadnej szansy na podjecie badan grobu Lorda Stiamota celem stwierdzenia, jakie tajemnice zawieraja jego fundamenty. Sam Valentine wolal inne wyjasnienie tej nazwy gloszace, ze Siedem S cian to tylko bledne przetlumaczenie na majipoorski zdania w jezyku Metamorfów, brzmiacego: “Miejsce, gdzie skrobie sie ryby", odnoszacego sie do prehistorycznych czasów, w których wybrzezy Wyspy uzywali w tym wlasnie celu rybacy z rasy Zmiennoksztaltnych, zeglujacy z Albaniiroelu. Wydawalo sie nieprawdopodobne, by prawda kiedykolwiek wyszla na jaw. Koronala przybywajacego do Siedmiu Scian obowiazywaly pewne rytualy majace zaznaczyc, ze opuszcza swiat czynów - swe dominium - i przenosi sie w swiat duchowy, dominium Pani. Podczas gdy Valentine im sie oddawal: ceremonialnej kapieli, spaleniu aromatycznych ziól, medytacji w sali, której azurowe sciany zrobiono z odlamków marmuru, z jego polecenia Carabella czytala wiadomosci, które gromadzily sie tu podczas spedzonych na morzu tygodni; gdy powrócil, oczyszczony i spokojny, z powaznego wyrazu jej oczu odczytal natychmiast, ze oddal sie rytualom za wczesnie, ze natychmiast musi wracac do s wiata czynów. - Jak zle jest naprawde? - spytal. - Chyba nie moze byc gorzej, panie. Podala mu plik dokumentów zlozony tak, by ten, który znajdowal sie na wierzchu, dal jakies pojecie o tym, co znajduje sie w innych. Nieurodzaj w siedmiu prowincjach... powazne braki zywnosci w wielu czesciach Zimroelu... poczatki masowej migracji z wnetrza kontynentu ku miastom na zachodnim wybrzezu... nagly rozkwit nie znanego przedtem kultu religijnego, apokaliptycznego, gloszacego koniec swiata, opierajacego sie na wierze, ze smoki morskie sa istotami nadprzyrodzonymi i wkrótce wyjda na brzeg, by oglosic narodziny nowej epoki w dziejach swiata... Valentine podniósl wzrok, przerazony i zdumiony. - I wszystko to w tak krótkim czasie? - To tylko czes ciowe raporty, Valentinie. Nikt nie wie, co wlasciwie dzieje sie tam teraz... odleglosci sa tak ogromne, kanaly komunikacyjne tak niepewne... Kurczowo scisnal jej dlon. - Dzieje sie dokladnie to, co przepowiedzialy moje senne wizje. Nadchodzi ciemnosc - i tylko ja stoje na jej drodze. - Sa ludzie, którzy zastapia jej droge wraz z toba, kochanie. - Przeciez wiem. I jestem im za to wdzieczny. Lecz w najwazniejszej chwili bede sam. Co wtedy zrobie? - Usmiechnal sie zalosnie. - Byl taki czas, kiedy zonglowalismy w Dulorenskim Cyrku Nieustajacym, pamietasz, dopiero zaczynalem zdawac sobie sprawe z tego, kim naprawde jestem. Rozmawialem z Deliamberem, powiedzialem mu, ze byc moze wola Bogini jest, by mnie pozbawic tronu, byc moze to lepiej dla Majipooru, ze moje imie i miejsce zajal uzurpator, gdyz ja nie mam ochoty rzadzic, a on moze okazac sie madrym wladca. Deliamber sprzeciwil sie temu goraco, twierdzac, ze tylko jedna osoba moze byc prawnym, namaszczonym królem, ze ja nia jestem i ze musze wrócic na wlasciwe miejsce. Powiedzialem mu: “Zadasz ode mnie bardzo wiele", a on na to: “To historia zada bardzo wiele. Historia wymaga, by na tysiacu s wiatach, w ciagu wielu tysiecy lat, istoty inteligentne wybieraly miedzy anarchia i porzadkiem, miedzy tworzeniem i niszczeniem, miedzy rozsadkiem a nierozsadkiem". Dodal nastepnie: “To wazne, nawet bardzo wazne, kto ma, a kto nie ma byc Koronalem". Nie zapomnialem tych jego slów i nigdy ich nie zapomne. - Jak mu odpowiedziales? - Powiedzialem: “Tak", a potem dodalem: “Byc moze", a on na to: “Bedziesz wahal sie miedzy «tak» a «byc moze» jeszcze przez dlugi czas, lecz «tak» w koncu zwyciezy". I rzeczywiscie zwyciezylo - odzyskalem tron, a mimo to z dnia na dzien oddalamy sie od porzadku, tworzenia, rozsadku, zblizajac sie ku anarchii, niszczeniu i nierozwadze. - Valentine spojrzal w oczy Carabelli, w jego spojrzeniu byl ból. - Czyzby wiec Deliamber sie mylil? Czy rzeczywiscie takie znaczenie ma to, kto powinien, a kto nie powinien byc Koronalem? Uwazam sie za dobrego czlowieka, czasami mam nawet wrazenie, ze rzadze madrze, a przeciez mimo to nasz swiat sie rozpada, Carabello; rozpada sie mimo mych najwiekszych wysilków - a moze z ich powodu? Nie wiem. Byc moze lepiej byloby dla wszystkich, gdybym pozostal wedrownym zonglerem. - Och, Valentinie, jak niemadre sa te slowa! - Niemadre? - Czy chcesz powiedziec, ze gdybys pozwolil rzadzic Domininowi Barjazidowi, tego roku lusavender obrodzilby obficie? Jak mozna winic ciebie za nieurodzaj na Zimroelu? To kleski naturalne, spowodowane naturalnymi przyczynami, znajdziesz madry sposób, zeby sie z nimi uporac, zawsze bowiem postepujesz madrze i zostales wybrany przez Boginie. - Zostalem wybrany przez ksiazeta Góry Zamkowej. To ludzie, którzy popelniaja bledy. - Podczas wyboru Koronala przemawia przez nich Bogini. A Bogini nie chce uczynic z ciebie narzedzia zniszczenia Majipooru. Doniesienia sa powazne, lecz nie przerazajace. Za kilka dni spotkasz sie z matka, ona natchnie cie sila i otucha, potem pojedziemy na Zimroel, gdzie wszystko naprawisz. - Mam nadzieje, Carabello. Ale... - Wiesz, a nie “masz nadzieje". Powiem ci jeszcze jedno, panie, ze kiedy przemawiasz tak ponuro, nie rozpoznaje w tobie mezczyzny, którego znam. - Postukala palcem w plik dokumentów. - Nie mam zamiaru niczego lekcewazyc, lecz sadze, ze wiele mozemy zrobic, by zawrócic ciemnosc z jej drogi... i ze to zrobimy. Valentine powoli skinal glowa. - I ja tak uwazam. Przynajmniej przez wiekszosc czasu. Ale kiedy indziej... - Wiec “kiedy indziej" lepiej nie myslec w ogóle! - Rozleglo sie pukanie do drzwi. - Doskonale! Przerwano nam i dzieki niech beda za to, gdyz meczy mnie sluchanie tego, co mówisz, kiedy jestes taki ponury, kochanie. Wpuscila do pokoju Talinot Esulde. Kaplanka powiedziala: - Panie, twa matka Pani przybyla i pragnie spotkac sie z toba w Sali Szmaragdowej. - Moja matka jest tu? Przeciez mialem udac sie do niej jutro, do Swiatyni Wewnetrznej! - Ona przybyla do ciebie - odparla niewzruszona Talinot Esulde. Sala Szmaragdowa byla studium w zieleni: zielone sciany z ornamentem wezowym, podlogi z zielonego onyksu, przezroczyste plyty zielonego jadeitu zastepujace szyby w oknach. Pani stala posrodku pokoju, pomiedzy dwiema wielkimi tanigalami w donicach, pokrytymi oszalamiajacy mi kwiatami w kolorze metalicznej zieleni - znajdowaly sie tu tylko one. Valentine podszedl do niej szybko. Wyciagnela ku niemu rece, a kiedy zetknely sie ich palce, poczul znajome drzenie energii, która promieniowala z matki, swietej sily bedacej niczym strumien napelniajacy studnie, sily, której nabrala w ciagu lat najintymniejszych kontaktów z miliardami dusz mieszkanców Majipooru. Wiele razy rozmawial z matka we snie, lecz nie widzial sie z nia od lat i nie byl przygotowany na zmiany, jakie zaszly w niej od ich ostatniego spotkania. Nadal byla piekna - czas nie zdolal tego zmienic - lecz lata otoczyly ja najdelikatniejszym z welonów, czarne wlosy nie lsnily juz jak niegdys, cieplo w jej oczach mniej grzalo, skóra na ciele wydawala sie odrobine obwisla. Postawe nadal miala jednak tak królewska jak niegdys i - jak zwykle - ubrana byla we wspaniale biale szaty, za uchem miala kwiat, a na czole srebrna opaske Pani; postac pelna wdzieku, majestatu, sily i niewyczerpanego wspólczucia. - Matko! Wreszcie. - Ilez to lat minelo, Valentinie. Ilez lat. Delikatnie dotknela twarzy, ramion, dloni syna. Palce spoczely na jego ciele delikatnie jak piórko, a jednak pozostawily po sobie wibracje, tak wielka byla zawarta w tej kobiecie sila. Swiadomym wysilkiem woli musial przypominac sobie, ze nie jest boginia, lecz istota z krwi i kosci, narodzona z ciala, ze dawno, dawno temu byla zona Najwyzszego Doradcy Damidane'a, ze urodzila dwóch synów, z których jednym byl on, ze niegdys tulila go do piersi, ze radosnie sluchal jej cichych slów, ze to ona wycierala mu buzie z ziemi, kiedy konczyly sie zabawy i wracal do domu, ze po burzach dziecinstwa plakal w jej ramionach, ze czerpal od niej sile i madrosc. Dzialo sie to tak dawno temu, ze niemal w innym zyciu. Kiedy Bogini swym berlem wskazala rodzine Najwyzszego Doradcy Damidane'a i wyniosla Voriaxa na tron Koronala, tym samym wyniosla matke Voriaxa na tron Pani na Wyspie i zadne z nich, nawet w rodzinie, nie bylo juz traktowane jak zwykly s miertelnik. Od tej chwili do dzis Valentine nie potrafil myslec o matce po prostu jako o matce, ona bowiem miala na czole srebrna obrecz, mieszkala na Wyspie w majestacie Pani, a pociecha i madroscia, niegdys przeznaczonymi dla niego, dzielila sie teraz z calym swiatem, patrzacym na nia z szacunkiem i nadzieja. A gdy po raz drugi Bogini skinela berlem i na miejsce Voriaxa wyniosla jego, gdy on przestal byc zwyklym czlowiekiem i stal sie prawdziwie mitycznym herosem, nadal zachowal podziw i szacunek dla Pani, gdyz nie mial podziwu i szacunku dla swej osoby - jako Koronala i jako nie-Koronala - nie potrafil patrzec na siebie z podziwem i szacunkiem, którym darzyli go inni, a którym on darzyl matke. Jednak nim zwrócili sie ku sprawom wyzszym, przez chwile rozmawiali prywatnie. Mówil jej, co wiedzial o zyciu jej siostry Galiary i brata, Saita ze Stee, o Diwisie, Mirigancie i córkach Voriaxa. Ona pytala go, czy odwiedza rodzinne posiadlosci w Halanx, czy czuje sie szczes liwy na Zamku, czy nadal tak kochaja sie z Carabella, sa sobie tak bliscy. Napiecie powoli odplywalo mu z duszy, zaczynal czuc sie tak, jakby byl kims rzeczywistym, prawdziwym, jakims pomniejszym ksiazatkiem z Góry, odwiedzajacym matke, która osiedlila sie daleko, lecz ciagle byla spragniona wiadomos ci z domu. Lecz na dluzsza mete nie sposób bylo uniknac prawdy o jej pozycji i kiedy rozmowa zaczela stawac sie nieszczera, prowadzona na sile, powiedzial juz innym tonem: - Powinnas pozwolic sie odwiedzic we wlasciwy sposób, matko. To nie wypada - Pani opuszcza Wewnetrzna Swiatynie i pojawia sie w Siedmiu Scianach! - Takie formalnos ci nie bylyby madre, nie w tej sytuacji. Dzieje sie bardzo wiele, trzeba podjac odpowiednie kroki. - A wiec otrzymalas wiesci z Zimroelu? - Oczywis cie. - Dotknela obreczy. - To przynosi mi wszystkie wiadomosci z szybkos cia, z jaka porusza sie mysl. Och, Valentinie, jak nieszczesna jest chwila naszego spotkania! Wyobrazalam sobie, ze w trakcie objazdu przybedziesz tu szczesliwy, a teraz gdy wreszcie przybyles, wyczuwam w tobie tylko ból, watpliwosci i strach przed tym, co ma nadejsc. - Co widzisz, matko? Co ma nadejsc? - Czy sadzisz, ze znam sposób przepowiadania przyszlos ci? - Z niezwykla jasnoscia widzisz terazniejszosc. Sama powiedzialas, ze otrzymujesz wiadomosci zewszad. - To, co widze, jest niejasne, mgliste. Na swiecie dzieja sie rzeczy, których nie rozumiem. Porzadek spoleczny zostal powtórnie zagrozony. Koronal pograzyl sie w rozpaczy. To widze jasno. Czemu rozpaczasz, Valentinie? Czemu jest w tobie tyle strachu? Jestes synem Damiandane'a, bratem Voriaxa, a on i nie znali rozpaczy, rozpacz nie ma tez miejsca w mej duszy - sadzilam, ze takze i w twojej. - Swiat cierpi, czego dowiedzialem sie zaraz po przyjezdzie na Wyspe, a jego cierpienia ciagle sie zwiekszaja. - Czy to powód, by rozpaczac? Powinno to tylko wzmóc pragnienie, by go uleczyc, tak jak niegdys juz go uleczyles. - A jednak po raz drugi za mych rzadów widze grozbe wiszaca nad Majipoorem. Rozumiem tedy - mówil dalej Valentine - ze moje rzady do tej pory byly nieszczesliwe, a beda jeszcze gorsze, jesli zarazy, plagi i paniczna migracja nie ustana, lecz wzrosna. Boje sie, ze spadla na mnie jakas klatwa. Dostrzegl przez moment gniew w oczach matki, co po raz kolejny przypomnialo mu o niezwyklej sile jej ducha, o stalowej dyscyplinie i bezgranicznym poswieceniu w sprawowaniu obowiazków, kryjacych sie za zaslona cieplej, lagodnej postaci. Na swój sposób byla tak silna wojowniczka jak slynna Lady Thiin z dawnych czasów, walczaca na murach Wyspy przeciw Metamorfom. Ta Pani zdolna bylaby pójsc w jej slady, gdyby zaistniala taka koniecznosc. Wiedzial, ze nie tolerowala slabosci w swych synach ani uzalania sie nad soba, ani poczucia beznadziejnosci, bo sama nie miala zadnej z tych cech. Przypomniawszy sobie o tym wszystkim, poczul takze, jak czesc z jego najczarniejszych mysli znika i ulatuje. Pani powiedziala lagodnie: - Bierzesz wine na siebie bez zadnego powodu. Jesli nad swiatem wisi klatwa, a sadze, ze tak jest, nie wisi ona znad szlachetnym i cnotliwym Koronalem, lecz nad nami wszystkimi. Nie masz powodu, by sie wstydzic; zwlaszcza ty, Valentinie. Nie ty sciagnales na nas te klatwe - raczej jestes najlepszym kandydatem, by ja uchylic. Lecz by to zrobic, musisz dzialac, i to szybko. - A jakaz to klatwa? - Dostales niegdys srebrny diadem, taki sam jak mój. Czy zabrales go ze soba w te podróz? - spytala Pani, dotykajac palcami czola. - Zawsze go mam przy sobie. - A wiec zalóz go. Valentine wyszedl z sali, zamienil kilka slów z czekajacym za drzwiami Sleetem; wkrótce tez pojawil sie sluzacy z wysadzana drogimi kamieniami szkatulka, w której przechowywano diadem. Dostal go od Pani, gdy po raz pierwszy pojawil sie na Wyspie jako pielgrzym, podczas lat spedzonych na wygnaniu. Dzieki niej, w polaczeniu z umyslem matki, otrzymal ostateczny dowód na to, ze prosty zongler z Pidruid i Lord Valentine, Koronal Majipooru, to jedna i ta sama osoba, dzieki niej bowiem, i dzieki matce, wrócily do niego wspomnienia dziecinstwa. Kaplanka Lorivade nauczyla go potem, jak dzieki diademowi moze wejsc w trans, podczas którego moze siegac umyslów innych ludzi. Od chwili powtórnego wstapienia na tron Valentine prawie go nie uzywal, jako ze diadem byl symbolem wladzy Pani, nie Koronala, a jedna Potega Majipooru nie powinna wkraczac w kompetencje innej. Teraz znów zalozyl go na czolo, a Pani - jak to sie juz raz zdarzylo na Wyspie dawno, dawno temu - nalala mu kielich ciemnego, slodkiego, smakujacego przyprawami wina snów, które otwieralo umysl dla innego umyslu. Wypil je jednym haustem, ona takze go skosztowala; czekali przez chwile, az ujawni sie jego efekt. Valentine wszedl w trans najlepiej otwierajacy dusze. Pani ujela jego dlonie, ciasno splotla swe palce z jego palcami, by kontakt byl jak najpelniejszy; w umysle Valentine'a pojawila sie naraz taka rozmaitosc obrazów i wrazen zmyslowych, ze zaskoczyla go i oszolomila, choc przeciez wiedzial, czego moze sie spodziewac. Wlasnie tego od wielu lat dos wiadczala Pani kazdego dnia, gdy wraz z kaplankami swego otoczenia wysylala mysl w swiat, ku poszukujacym pomocy. Nie dostrzegal indywidualnych umyslów - Majipoor byl zbyt wielki i zbyt zaludniony, by tego rodzaju precyzja mozliwa byla bez najwiekszej koncentracji. Lecac jak powiew cieplego wiatru na termicznych pradach nieba, czul tylko punkty, w których odbieral wrazenie: tu niepokój, tam strach, wstyd, poczucie winy, nagle, bolesne niczym cios szalenstwo, wielki, szary plaszcz zalu. Nurkowal, by dostrzec ksztalty duszy, czarne grzbiety polaczone wstazkami szkarlatu, mocne ostre prety, przewalajace sie gwaltowna fala pasy lsniacej, gesto tkanej materii. Wzlatywal wysoko w spokojne królestwo nieistnienia, przelatywal nad ponurymi pustyniami emanujacymi paralizujacym poczuciem izolacji, krazyl nad lodowcami dusz i nad lakami, w których kazde zdzblo trawy promieniowalo niezwyklym pieknem. Widzial strefy zarazy, widzial strefy glodu, strefy, którymi rzadzil chaos. Czul narastajaca w wielkich miastach fale strachu, czul jakas potege kotlujaca sie w oceanach jakby w rytm wielkich bebnów, czul wyraznie zbierajace sie nad Majipoorem zagrozenie, nadchodzace nieszczescie. Na swiecie spoczal nieznos ny ciezar - dostrzegl Valentine - gniotac go powoli, lecz nieuchronnie, niczym zaciskajaca sie piesc. A wszedzie tam wiodla go jego matka, blogoslawiona Pani, bez której roztopilby sie i zweglil w ogniu uczuc bijacych ze studni umyslu swiata. Lecz ona nie odstepowala go, z latwoscia przenosila przez miejsca grozy i mroku, niosla az do progu zrozumienia, które górowalo nad nim tak, jak Wielkie Wrota Dekkereta w Normork, najwieksze z wrót, brama bram, zamykana tylko w czasach, gdy zagrozony jest sam swiat, góruje ona nad wszystkimi, którzy sie do niej zblizaja, zmieniajac ich w karlów. Lecz kiedy zblizyl sie do progu zrozumienia, byl sam, przekroczyl go tez samotnie. Po drugiej stronie istniala tylko muzyka, muzyka uczyniona widzialna, drzacy, rwany dzwiek rozciagajacy sie nad przepascia niczym najdelikatniejszy z wiszacych mostów; wstapil nan, dostrzegl plamy jaskrawych dzwieków na przeplywajacej w otchlani substancji, ostre jak sztylety wybuchy rytmicznych pulsacji w górze, ponad jego glowa, i linie cofajacych sie w nieskonczonosc czerwonych, fioletowych i zielonych luków, spiewajacych do niego znad horyzontu. Nagle wszystko ustapilo jednemu wspanialemu dzwiekowi, ciezarowi niemozliwemu do udzwigniecia, czarnemu upiorowi dzwieków - zawierajacemu w sobie wszystkie tony - który przetoczyl sie przez swiat, duszac go bezlitosnie. I Valentine zrozumial. Otworzyl oczy. Pani, jego matka, stala spokojnie pomiedzy dwiema wielkimi tanigalami, przypatrujac sie mu, usmiechajac sie tak, jak mogla usmiechac sie do niego, gdy byl jeszcze lezacym w kolysce dzieckiem. Zdjela mu z glowy diadem i schowala do szkatulki. - Widziales? - spytala. - Jest tak, jak od dawna sie obawialem - odparl Valentine. - To, co dzieje sie na Zimroelu, to nie odosobniony przypadek. Klatwa, tak, klatwa ciazy na nas wszystkich, od tysiecy lat. Mój czarownik, Vroon, powiedzial kiedys, ze tu, na Majipoorze, dokonalismy wiele, lecz nie zaplacilismy za grzech pierworodny najezdzców. Na koncie, powiedzial, gromadza sie procenty. A teraz wystawiono nam rachunek. Nadchodzi czas kary, ponizenia, splaty dawnych dlugów. - Tak jest - przyznala Pani. - Czy to, co dostrzeglem, to sama Bogini, matko? Tulaca s wiat do lona, tulaca go coraz mocniej i mocniej? I czy ten dzwiek, który slyszalem, tak straszliwie ciezki, czy to takze ona? - Obrazy, które dostrzegles , Valentinie, stworzyles ty sam. Ja widzialam inne. Bogini nie da sie zredukowac do czegos tak konkretnego jak obraz. Lecz dostrzegles chyba istote sprawy; tak, na pewno. - Widzialem, jak Bogini odbiera nam swa laske. - Bo odebrala. Lecz nie na zawsze. - Masz pewnosc, ze juz nie jest za pózno? - Mam te pewnosc. Valentine milczal przez chwile. Potem powiedzial: - Niech wiec tak bedzie. Widze, czego trzeba dokonac i dokonam tego. Jakiez to wlasciwe, ze pojalem wszystko w Siedmiu Scianach, domu, który Lady Thiin zbudowala ku czci swego syna, gdy zmiazdzyl on Metamorfów. Och, matko, matko! Czy zbudujesz mi taki gmach, kiedy zdolam naprawic dzielo Stiamota? 10 - Jeszcze raz - powiedzial Hissune, obracajac sie twarza ku Alsimirowi i drugiemu rycerzowi-kandydatowi. - Zaatakujcie mnie jeszcze raz. Ale równoczesnie. - Równoczes nie? - spytal Alsimir. - Równoczesnie. Jesli sie zorientuje, ze mnie oszczedzacie, przez miesiac bedziecie czyscic stajnie! - Jak sobie z nami poradzisz, Hissunie? - Wcale nie wiem, czy sobie poradze. Tego wlasnie musze sie dowiedziec. Atakujcie, to zobaczymy. Caly byl oslizgly od potu, serce walilo mu jak miotem, ale cialo mial rozluznione, kontrolowal je doskonale. Przychodzil do sali gimnastycznej - jaskini pograzonej w ziemi pod wschodnim skrzydlem Zamku - codziennie, przynajmniej na godzine, niezaleznie do tego, jak wiele mial obowiazków. Hissune wierzyl, ze bardzo wazne jest, by cwiczyc i rozwijac cialo, by stawac sie coraz silniejszym i - choc zawsze byl zreczny - takze coraz zreczniejszym. Nie mial najmniejszych watpliwosci, ze nie cwiczac, nie mialby takze okazji do zrealizowania swych ambicji. Wszyscy ksiazeta Góry Zamkowej byli atletami i ze sportu uczynili religie, bezustannie wypróbowujac nawzajem swe umiejetnosci: wyscigi wierzchowców, turnieje, biegi, zapasy, polowanie, wszystkie te starozytne, proste rozrywki, którym Hissune mieszkajacy w Labiryncie nie mial okazji ani ochoty sie oddawac. Lord Valentine rzucil go w towarzystwo tych poteznych, energicznych mezczyzn i Hissune zdawal sobie sprawe, ze musi im stawic czolo na ich wlasnym gruncie, jes li ma wyrobic sobie pozycje w tym towarzystwie. Oczywiscie w zaden sposób nie mógl zmienic swego drobnego, delikatnego ciala w potezne i muskularne, takie, jakie mieli na przyklad Diwis, Elidath lub Stasilane. Oni byli potezni, on nigdy taki nie bedzie. Lecz moze celowac w innych dyscyplinach. Na przyklad walka na kije - przed rokiem nawet o niej nie slyszal, a teraz, po wielu godzinach treningu, byl juz niemal mistrzem. Potrzebne w niej bylo bystre oko i zrecznosc, a nie przygniatajaca sila fizyczna. W jakis sposób stanowilo to metafore calego jego podejscia do zycia. - Gotów! - krzyknal. Stal na lekko rozstawionych nogach, spokojny, lecz gotowy na przyjecie ataku. Rece mial wyciagniete, a kij - lekki, delikatny, zrobiony z drzewa kwiatu nocy z plecionym uchwytem na jednym koncu - spoczywal na wyprostowanych przedramionach. Patrzyl raz na jednego przeciwnika, raz na drugiego. Obaj byli od niego wyzsi - Alsimir o kilka cali, a przyjaciel Alsimira, Stimion, o kilkanascie. Lecz on byl szybszy. Zaden z nich nie potrafil dotknac go dzis rano ani razu. Ale dwóch na jednego... to juz zupelnie inna historia. - Atak! - odpowiedzial Alsimir. - Postawa! Juz! Zaatakowali obaj, podnoszac kije. Hissune gleboko zaczerpnal oddechu i skoncentrowal wole na stworzeniu otaczajacej go okraglej strefy obrony, kamiennej i nieprzeniknionej, kawalka przestrzeni zakutego w zbroje. Byl on oczywis cie wylacznie wyobrazony, ale nie mialo to najmniejszego znaczenia. Thani, mistrz i nauczyciel, pokazal mu to: utrzymuj strefe obrony, jakby byla sciana ze stali, a nic sie przez nia nie przedrze. Sekretem jest stopien koncentracji. Alsimir siegnal go o ulamek sekundy przed Stimionem, czego Hissune sie spodziewal - jego kij wzniósl sie w góre, w strone górnego lewego kwadrantu obrony Hissune'a, a potem opadl w uderzeniu od dolu. W chwili, w której dotykal sfery, jednym ruchem nadgarstka niczym smagnieciem biczem Hissune zakrecil kijem sparowal uderzenie i tym samym ruchem - który zdazyl juz wyliczyc, choc nies wiadomie - obrócil sie w prawo i sparowal atak Stimiona, skierowany z prawa w góre. Rozlegl sie ostry glos drewna uderzajacego o drewno. Kij Hissune'a przesunal sie do polowy kija, którym atakowal Stimion, a potem Hissune wykonal obrót, pozostawiajac w ofierze przeciwnikowi, niesionemu w przód sila zadanego ciosu, jedynie puste miejsce, w którym stal przed ulamkiem sekundy. Sieknawszy ze zdziwienia, Stimion zaatakowal; Hissune lekko uderzyl go w plecy swym kijem i zwrócil sie ku Alsimirowi. Alsimir zadal cios z góry, z latwos cia sparowany, uderzenie Hissune'a, wymierzone w mgnienie oka pózniej, równiez nie doszlo celu, sila odpowiedzi Alsimira niemal sparalizowal a mu reke od nadgarstka do ramienia. Otrzasnal sie jednak szybko, wykonal unik i odskoczyl w bok, usuwajac sie przed Stimionem. Teraz jednak wytworzyla sie nowa sytuacja, przeciwnicy stali bowiem nie przed nim, lecz po bokach. Z pewnoscia spróbuja zaatakowac jednoczesnie, pomyslal. Nie moge im na to pozwolic. Thani nauczal go: “Czas musi zawsze byc twym sluga, nigdy panem. Jes li brakuje ci czasu na wykonanie parady, podziel kazda chwile na mniejsze, a wtedy bedziesz mial czas na wszystko". Tak. Hissune wiedzial, ze nic nie dzieje sie naprawde równoczesnie. Tak jak to cwiczyl od wielu, wielu miesiecy, tak jak nauczyl go tego Thani, zmienil percepcje czasu, kazda sekunda, byla suma ulamków sekundy - tak czlowiek w dziesiec dni przekraczajacy pustynie moze spedzac kolejne noce w dziesieciu kolejnych jaskiniach. Wszystkie zmysly mial nieprawdopodobnie wrecz wyostrzone. Widzial Stimiona poruszajacego sie powolnymi, oddzielnymi ruchami jak jakis popsuty automat, próbujacego podniesc w góre kij i zadac cios. Z najwieksza latwoscia wylapal przerwe miedzy jednym ruchem i drugim, odtracajac jego bron na bok. Alsimir atakowal takze, lecz Hissune mial az nadto czasu, by usunac sie z zasiegu kija, a kiedy Alsirnir wyciagnal reke, dotknal jej lekko koncem kija, tuz nad lokciem. Wyszedlszy z transu, zwrócil sie ku Stimionowi, który znów próbowal ataku. Zamiast sparowac cios, Hissune sam zaatakowal, zaskakujac przeciwnika i niszczac jego obrone. Z tej pozycji wyprowadzil cios w góre, znów dotknal Alsimira, - a potem w pólobrocie dotknal takze calkowicie oszolomionego Stimiona. - Dotkniecie i podwójne dotkniecie! - krzyknal. - Pokonani! - Jak tys to zrobil? - Alsimir rzucil swój kij na mate. Hissune rozesmial sie. - Nie mam p ojecia. Szkoda tylko, ze Thani nie mógl tego zobaczyc! Padl na kolana. Pot splywal mu z czola na mate. Wiedzial, ze popisal sie zdumiewajaca zrecznoscia. Nigdy przedtem nie walczyl tak swietnie. Przypadek, lut szczescia? A moze rzeczywiscie osiagnal nowy poziom mistrzostwa? Przypomnial sobie Lorda Valentine'a opowiadajacego o zonglerce, która zaczal uprawiac calkiem zwyczajnie, po prostu, dla zarobku, kiedy zagubiony, nic o sobie nie wiedzac, wedrowal po Zimroelu. Zonglerka - powiedzial Koronal - pokazala mu prawdziwy sposób wykorzystania wszystkich sil umyslu. Posunal sie nawet do stwierdzenia, iz byc moze nie móglby odzyskac tronu, gdyby nie dyscyplina umyslowa, która narzucil sobie próbujac ja opanowac. Hissune zdawal sobie sprawe, ze sam nie powinien próbowac zonglerki - byloby to zbyt jawne schlebianie Koronalowi, zbyt oczywiste jego nasladownictwo - lecz zaczynal dostrzegac, ze podobne efekty moze osiagnac, walczac na kije. Pojedynek, który zakonczyl sie przed chwila, z pewnos cia wyniósl go na nie znany dotad poziom postrzegania. Ciekawe, czy potrafi powtórzyc to osiagniecie. Podniósl wzrok i zapytal: - To co, spróbujemy jeszcze raz? Dwóch na jednego? - Czy ty sie nigdy nie meczysz? - zdumial sie Stimion. - Oczywiscie, ze sie mecze! Ale czemu przerywac z tak marnego powodu jak zmeczenie? Przyjal pozycje i czekal. Jeszcze pietnascie minut walki, pomyslal, a potem poplywam troche i na Dziedziniec Pinitora, gdzie czeka mnie praca, a potem... - No i co? Zaczynajcie! Nieco niepewnie Alsimir przyjal pozycje, gestem nakazujac Stimionowi zrobic to samo. Lecz gdy we trzech gotowali sie do pojedynku, czekajac, az ciala i umysly osiagna konieczna równowage, sluzacy gimnazjum pojawil sie na balkonie nad ich glowami i wywolal imie Hissune'a. - Polecenie dla ksiecia - powiedzial - od ksiecia regenta Elidatha: ksiaze Hissune ma natychmiast stawic sie przed regentem w gabinecie Koronala. - Spotkamy sie innego dnia. - Tymi slowami Hissune pozegnal Alsimira i Stimiona, ubral sie szybko i ruszyl w góre kretym labiryntem Zamku, mijajac alejki i podwórza; minal balkon Lorda Ossiera, z którego rozciagal sie oszalamiajacy widok na ogromne zbocze Góry Zamkowej, minal Obserwatorium Kinnikena, pokój muzyczny Lorda Prankipina, szklarnie Lorda Confalume'a i kilkanascie innych budowli jak grona obwieszajacych wlasciwy Zamek. W koncu znalazl sie w jego centrum, tam gdzie znajdowaly sie biura rzadowe, i bez pukania wszedl do wielkiego gabinetu Koronala, pod nieobecnosc Valentine'a zajmowanego przez Najwyzszego Doradce Elidatha. Jak niespokojny niedzwiedz regent spacerowal tam i z powrotem przed rzezbionym globusem przedstawiajacym Majipoor, stojacym naprzeciw biurka Valentine'a. Stasilane przybyl pierwszy i siedzial przy stole rady. Sprawial wrazenie ponurego, na pozdrowienie Hissune'a odpowiedzial niemal niewidocznym skinieniem glowy. Niedbale, jakby nie calkiem zdawal sobie jeszcze sprawe z jego przybycia, Elidath wskazal Hissunowi miejsce obok niego. W chwile pózniej pojawil sie takze i Diwis; mial na sobie szate ustrojona klejnotami- oczami i maske z piór, jakby wezwanie przeszkodzilo mu w udziale w jakiejs powaznej ceremonii. Hissune poczul wzrastajacy niepokój. Jaki mógl miec powód Elidath, by wezwac rade tak nagle, tak nieoczekiwanie? I dlaczego jest nas tylko kilku sposród wielu ksiazat Góry? Elidath, Stasilane, Diwis - z pewnoscia trzech najpowazniejszych kandydatów do sukcesji po Lordzie Valentinie, najblizsi mu ludzie wewnetrznego kregu. Zdarzylo sie cos waznego, pomyslal Hissune. Byc moze zmarl wreszcie stary Pontifex? A byc moze Koronal... Niech to bedzie Tyeveras - modlil sie. Prosze, niech to bedzie Tyeveras. - Dobrze, jestesmy wszyscy. Zaczynajmy - oznajmil Elidath. Z kwasnym usmiechem Diwis zapytal: - A o co wlasciwie chodzi? Czyzby ktos dostrzegl dwuglowa milufte lecaca na pólnoc? - Jesli masz na mysli, ze nadszedl czas zlych wrózb, odpowiedz brzmi “tak". - Elidath byl bardzo powazny. - Co sie stalo? - spytal Stasilane. Regent postukal palcem w lezacy na biurku plik papierów. - Dwie wazne rzeczy. Po pierwsze, przyszly nowe raporty z zachodniego Zimroelu; sprawy wygladaja powazniej, niz sie nam zdawalo. Wszystkie ziemie przylegajace do Rozpadliny, od Mazadonne i okolic do terenów za zachód od samego Dulorn, ogarnal niepokój. Sytuacja jest coraz gorsza. Uprawy gina od tajemniczych chorób, brakuje zywnosci, setki tysiecy, byc moze miliony ludzi ruszyly w strone wybrzeza. Miejscowi urzednicy robia, co moga, by w trybie naglym zarekwirowac zapasy z regionów, do których kleska nie dotarla - najwyrazniej nic niezwyklego nie dzieje sie wokól Tilomon i Narabal, takze farmy wokól Ni-moya i Khyntor nie zostaly w sposób znaczacy dotkniete chorobami roslin - lecz odleglos ci sa tak wielkie, a wszystko stalo sie tak nagle, ze niewiele udalo sie im na razie dokonac. Jest takze sprawa jakiegos dziwnego nowego kultu, który pojawil sie na terenach nawiedzonych przez kleska, czegos zwiazanego z modlami do smoków morskich... - Co? - Stasilane az zbladl ze zdumienia. - Wiem, jak idiotycznie to brzmi - mówil dalej Elidath. - Z raportów wiadomo jednak, ze glosi sie, jakoby smoki morskie byly bogami, ze oswiadczyly, iz swiat dobiegl konca czy cos równie idiotycznego i... - To nie jest nowy kult - powiedzial cicho Hissune. Obecni jak jeden maz zwrócili sie w jego kierunku. - Wiesz, o czym mowa? - spytal Diwis. Hissune przytaknal skinieniem glowy. - Slyszalem o tym cos niecos, kiedy jeszcze mieszkalem w Labiryncie. Nic pewnego... szepty w ciemnych katach, jakies opowiesci, nikt nie traktowal tego szczególnie powaznie... o ile wiem. Wszystko dotyczylo wylacznie nizszych klas, takie cos, o czym opowiada sie za plecami wladzy. Niektórzy z moich przyjaciól troche o tym wiedzieli, moze nawet wiecej niz troche, choc nigdy w nic mnie nie wtajemniczyli. Pamietam, ze bardzo dawno temu wspomnialem o tym mojej matce, a ona rzekla, ze to niebezpieczna bzdura i powinienem trzymac sie od tego jak najdalej. Posluchalem. Mysle, ze wszystko zaczelo sie ws ród Liimenów, dawno temu i powoli rozprzestrzenialo wsród najnizszych warstw spolecznych; teraz wyznawcy wyszli wreszcie z podziemia, pewnie z powodu nowych klopotów. - A o co w ogóle w tym chodzi? - spytal Stasilane. - Jest mniej wiecej tak, jak powiedzial Elidath. Pewnego dnia smoki wyjda na brzeg, przejma rzady, skoncza z nieszczesciami i cierpieniem. - Jakimi nieszczes ciami? Jakim cierpieniem? - zdumial sie Diwis. - Nie wiem nic o wielkim cierpieniu i nieszczes ciach na tym swiecie, chyba ze mówisz o skargach i narzekaniach Zmiennoksztaltnych, ale oni... - Czyzbys sadzil, ze zycie konczy sie na Górze Zamkowej? - spytal Diwisa Hissune. - Sadze, ze nikogo nie zostawia sie bez pomocy, ze wszystkim zapewnia sie zaspokojenie podstawowych potrzeb, ze ludziom zyje sie szczesliwie i... - To prawda, Diwisie. Ale niektórzy mieszkaja w zamkach, a inni zmiataja z dróg odchody wierzchowców, niektórzy maja wielkie posiadlosci, a inni zebrza na rogach ulic, niektórzy... - Daj spokój. Nie mam zamiaru wysluchiwac od ciebie wykladu o nierównosciach spolecznych! - Wiec wybacz mi, ze cie znudzilem - odparl ostro Hissune. - Mialem wrazenie, iz chcesz sie dowiedziec, skad wzieli sie ludzie czekajacy, az królowie oceanu wybawia ich od trudów i cierpien. - Królowie oceanu? - zainteresowal sie Elidath. - Ci, którzy je czcza, nazywaja tak smoki morskie. - Doskonale - stwierdzil Stasilane. - Mamy glód na Zimroelu, a wsród klas nizszych rozprzestrzenia sie niepokojaca religia. Czy to te dwie wazne wiesci, o których wspomniales? Elidath potrzasnal glowa. - To dwie strony tego samego problemu. Druga istotna sprawa dotyczy Lorda Valentine'a. Otrzymalem wiesci od Tunigorna, który jest bardzo przygnebiony. Tunigorn twierdzi, ze podczas wizyty u swej matki na Wyspie Koronal mial cos w rodzaju objawienia, jest w wyjatkowo wznioslym, co najmniej dziwnym nastroju i jego czynów zupelnie nie da sie przewidziec. - Wiesz, jakiego rodzaju bylo to objawienie? - spytal Stasilane. - W transie, wiedziony przez Pania - wyjas nil Elidath - Valentine mial wizje, która objawila mu, ze problemy rolnicze na Zimroelu oznaczaja gniew Pani. - A któz osmielilby sie twierdzic cos innego? - krzyknal Stasilane. - Tylko co to ma wspólnego... - Wedlug Tunigorna Valentine jest zdania, ze choroby zbóz i niedostatek zywnosci - a wiemy, ze sa one znacznie powazniejsze, niz pozwalaly sie tego domyslac pierwsze raporty - maja okreslone nadnaturalne zródla... Diwis powoli pokrecil glowa i prychnal pogardliwie. - ...maja okreslone nadnaturalne zródla, bedac w istocie kara nalozona na nas przez Boginie za to, ze w ciagu wieków zle traktowalismy Metamorfów. - Przeciez to nic nowego - przemówil znów Stasilane. - Valentine powtarza cos takiego od lat. - Najwyrazniej jest w tym jednak jakis nowy element - powiedzial z naciskiem Elidath. - Tunigorn twierdzi, ze od czasu tego objawienia Valentine trzyma sie w odosobnieniu, spotyka sie wylacznie z Pania i z Carabella, a czasami z tym czarownikiem, Vroonem, i Tisana. Zarówno Sleetowi, jak i Tunigornowi trudno dostac sie przed jego oblicze, a kiedy juz sie z nim spotykaja, omawiane sa wylacznie zwykle, rutynowe dzialania. Tunigorn twierdzi, ze Valentine sprawia wrazenie opetanego jakas idea, czyms zupelnie zdumiewajacym, o czym nie chce z nimi rozmawiac. - Nie pasuje to do Valentine'a, którego znam - os wiadczyl ponuro Stasilane. - Mozna o nim wiele powiedziec, ale nigdy nie zachowywal sie irracjonalnie. Brzmi to tak, jakby nagle ogarnela go jakas goraczka. - Albo jakby znów go podmieniono - zauwazyl Diwis. - Czego wlasciwie obawia sie Tunigorn? - spytal Hissune. Elidath wzruszyl ramionami. - Sam nie wie. Twierdzi, ze Valentine mógl wpasc na jakis naprawde dziwny pomysl, któremu on i Sleet z pewnoscia by sie sprzeciwili. Ale nie mówi, jaki móglby byc ten pomysl. - Elidath podszedl do globusa i palcem dotknal swiecacego na czerwono swiatelka, oznaczajacego miejsce, w którym wlasnie przebywal Valentine. - Jest nadal na Wyspie - ciagnal - ale wkrótce odplywa na lad. Wyladuje w Piliploku, nastepnie ma plynac w góre Zimni do Ni-moya, a potem udac sie na dotkniete glodem terytoria na zachodzie. Tunigorn podejrzewa jednak, ze zdecydowal sie zmienic plany, ze ma obsesje na temat zemsty Bogini i moze planowac cos o charakterze duchowym, glodówke, pielgrzymke, restrukturyzacje spoleczenstwa, po której czynniki swieckie straca swój prymat... - A co bedzie, jesli ma cos wspólnego z tym kultem smoków? - przerwal mu Stasilane. - Nie wiem. To moze byc wszystko. Mówie wam tylko, ze Tunigorn wydawal sie wyjatkowo zaniepokojony, naciskal, bym dolaczyl do objazdu tak szybko, jak to tylko mozliwe, w nadziei, ze moze zdolam powstrzymac go przed jakims pochopnym krokiem. Mysle, ze moze mi sie udac tam, gdzie nie udalo sie nikomu, nawet Tunigornowi. - Co? - krzyknal Diwis. - Przeciez jest o tysiace mil stad! Jak spodziewasz sie go... - Wyjezdzam za dwie godziny - odparl Elidath. - Sztafeta szybkich s lizgaczy powiezie mnie na zachód przez doliny Glayge do Treymone; zajalem juz lódz, która zabierze mnie na Zimroel droga poludniowa, wzdluz Archipelagu Rodamaun. Tymczasem Tunigorn bedzie próbowal opóznic wyjazd z Wyspy tak dalece, jak to tylko mozliwe, a jesli uzyska pomoc admirala Asenharta, sprawi, ze podróz z Wyspy do Piliploku bedzie bardzo powolna. Przy odrobinie szczescia moge dotrzec do Piliploku w jakis tydzien po Koronalu; byc moze nie bedzie jeszcze za pózno, by przemówic mu do rozsadku. - Nie masz szans zdazyc na czas - stwierdzil Diwis. - Nim przeplyniesz Morze Wewnetrzne, on bedzie juz w pól drogi do Ni-moya. - Musze spróbowac. Nie mam wyboru. Gdybys wiedzial, jaki zaniepokojony byl Tunigorn, jak bal sie, ze Valentine moze cos pochopnie uczynic... - A rzad? - spytal cicho Stasilane. - Co z rzadem? Jestes regentem, Elidathu. Nie mamy Pontifexa, twierdzisz, ze Koronal oszalal na punkcie jakies wizji, a teraz proponujesz jeszcze zostawic Zamek bez przywódcy? - W wypadku gdy regent musi opuscic Zamek, moze powolac Rade Regencyjna do rozpatrywania spraw, które normalnie znajduja sie w jurysdykcji Koronala. To wlasnie mam zamiar zrobic. - A sklad rady? - zainteresowal sie Diwis. - Rada bedzie skladala sie z trzech osób. Z ciebie, Diwisie, Stasilane'a oraz ciebie, Hissunie. Zdumiony, Hissune wyprostowal sie w krzesle. - Mnie?! Elidath us miechnal sie. - Musze przyznac, ze z poczatku nie rozumialem, dlaczego Koronal zdecydowal sie tak szybko awansowac mlodzienca z Labiryntu na tak wysoka pozycje w samym centrum wladzy, lecz powoli pojalem jego intencje, zwlaszcza w swietle tego kryzysu. My, mieszkancy Góry, stracilismy zdolnosc rozumienia rzeczywistos ci Majipooru. Siedzimy sobie spokojnie na szczycie Góry Zamkowej, a kolo nas rodza sie tajemnice, z których istnienia nie zdajemy sobie nawet sprawy. Slyszalem, jak powiedziales, Diwisie, ze na Majipoorze wszyscy sa szczes liwi, z wyjatkiem moze Metamorfów, i przyznaje, ze sam tez w to wierzylem, lecz najwyrazniej wsród nieszczesliwców zrodzila sie religia, a my nie mielismy o tym zielonego pojecia. Skads wziela sie prawdziwa armia maszerujaca na Pidruid w imie nie znanych nam bogów. - Spojrzal na Hissune'a. - Sa rzeczy, Hissunie, które ty wiesz, a których my musimy sie dopiero nauczyc. Podczas mej nieobecnos ci, wraz z Diwisem i Stasilane'em bedziesz podejmowal decyzje - wierze, ze rady twe okaza sie madre. Co na to powiesz, Stasilanie? - Moim zdaniem madrze wybrales. - A ty, Diwisie? Twarz Diwisa plonela z trudem powstrzymywana furia. - Co moge powiedziec? To ty podejmujesz decyzje. Wyznaczyles czlonków rady, a ja musze sie zgodzic z twym wyborem, prawda? - Powstal sztywno i wyciagnal dlon ku Hissune'owi. - Moje gratulacje, ksiaze? W ciagu krótkiego czasu doskonale przysluzyles sie... samemu sob ie. Hissune spojrzal w oczy Diwisa i nie opuscil wzroku. - Z radoscia bede sluzyl w radzie wraz z toba, ksiaze - powiedzial niezwykle formalnie. - I bede bral przyklad z twej madros ci. - Po czym ujal wyciagnieta ku niemu dlon. Odpowiedz, której zamierzal udzielic Diwis, najwyrazniej utknela mu oscia w gardle. Powoli cofnal dlon, która s ciskal Hissune, spojrzal na niego wsciekle i wyszedl z sali. 11 Wiatr wial z poludnia, mocny, goracy; tego rodzaju wiatr kapitanowie statków lowców smoków nazywali “Przeslaniem", wial on bowiem od pustynnego Suvraelu, na którym mieszkal Król Snów. Byl to wiatr wysuszajacy dusze, spalajacy serce, lecz Valentine nie zwracal nan najmniejszej uwagi, s niac o tym, czego mial jeszcze dokonac. Przez ostatnie dni godzinami stal na królewskim pokladzie “Lady Thiin", wypatrujac na horyzoncie pierwszych oznak zblizajacego sie ladu i nie zauwazajac nawet szarpiacych mu szate silnych, ostrych, suchych powiewów Przeslania. Podróz z Wyspy na Zimroel wydawala sie nie miec konca. Asenhart mówil o przeciwnych pradach i wiatrach, o koniecznosci skrócenia zagli i obrania drogi ciagnacej sie bardziej na poludniu. Valentine, nie bedac zeglarzem, nie mógl sie z nim sprzeczac, lecz pomalu tracil cierpliwosc, w miare jak mijaly dni, a zachodni kontynent wydawal sie wcale nie przyblizac. Kilkakrotnie juz musieli zmieniac kurs, by ominac stada smoków, których po tej stronie Wyspy bylo mnóstwo. Niektórzy ze Skandarów z zalogi twierdzili, ze to najwieksza migracja od pieciu tysiecy lat. Niezaleznie od tego, czy byla to prawda, czy nie, smoków rzeczywiscie nie brakowalo, woda az sie od nich gotowala - przerazajacy widok; podczas swego ostatniego, tak nieszczesliwie zakonczonego rejsu, kiedy to smok staranowal po prostu “Brangalyn" kapitana Gorzvala, Valentine nie dostrzegl niczego nawet choc troche podobnego. Zazwyczaj smoki plywaly w grupach po trzydziesci, piecdziesiat sztuk, oddalonych wiele mil od siebie. Od czasu do czasu widywano jednak pojedyncze, wielkie okazy, prawdziwych królów wedrujacych samotnie, szybko, jakby pograzonych w wazkich medytacjach. Jednak po pewnym czasie nie spotkano juz zadnych smoków, ani wielkich, ani malych, wiatr wzmógl sie, a flota pomknela ku Zimroelowi. Pewnego dnia z bocianiego gniazda rozlegl sie krzyk: Piliplok na horyzoncie! Piliplok! Wielki port pojawil sie nagle, oszalamiajacy i wspanialy w swym oniesmielajacym ogromie, zbudowany na wysokim, poludniowym brzegu uchodzacego w tym miejscu do morza Zmiru. Tu, gdzie nieprawdopodobnie szeroka rzeka zaczerniala morskie wody na setki mil szlamem, wymywanym z samego serca kontynentu, stalo miasto liczace sobie jedenascie milionów mieszkanców, zbudowane wedlug sztywnych, skomplikowanych, bezkompromisowych, genialnych planów, idealne luki alej przecinane szprychami bulwarów, rozchodzacych sie od nabrzeza. Valentine pomyslal, ze trudno jest pewnie pokochac Piliplok, mimo pieknosci szerokiego, przyjaznego wedrowcom portu, a jednak kiedy tak stal i patrzyl, dostrzegl swego towarzysza, Skandara Zalzana Kavola, urodzonego w Piliploku, patrzacego na miasto z czulym wyrazem zachwytu i radosci na ponurej, smutnej twarzy. - Nadplywaja statki lowców smoków! - krzyknal ktos, gdy “Lady Thiin" zblizyla sie nieco do brzegu. - Patrzcie, jest ich chyba cala flota! - Valentinie, spójrz, jakie s liczne - szepnela stojaca obok Koronala Carabella. Rzeczywiscie, byly s liczne. Az do tej chwili Valentine nie podejrzewal nawet, by statki, na których zeglarze z Piliploku wyruszali na polowania na smoki, mozna bylo nazwac ladnymi. Wygladaly dziwnie: pekate kadluby, dekorowane obrzydliwymi figurami na dziobach, groznymi, ostrymi ogonami na rufach., a na burtach namalowane jaskrawa farba rzedy klów - pojedynczo wygladaly odstreczajaco, barbarzynsko. Lecz cala ich wielka flotylla - a mialo sie wrazenie, ze wszystkie kotwiczace w Piliploku wyplynely na spotkanie okretowi Koronala - pelna byla jakiegos dziwnego dostojenstwa. Wzdluz linii horyzontu zagle, czarne w szkarlatne pasy, wydymaly sie na wietrze jak flagi wciagniete na maszt z okazji wielkiej uroczystosci. Kiedy zblizyly sie, otoczyly okret wladcy wedlug jakiegos z pewnoscia dokladnie przemyslanego planu. Wzdluz burt pojawily sie proporce w kolorach Koronala: zielonym i zlotym, a w powietrzu rozlegl sie niesiony wiatrem okrzyk: “Valentine! Lord Valentine! Pozdrowienia Lordowi Valentine!" Zupelnie inne powitanie, pomyslal z humorem Valentine, niz podczas poprzedniej wizyty w Piliploku. Wtedy on, Zalzan Kavol i reszta zonglerów wedrowali od jednego kapitana do drugiego, próbujac bez powodzenia sklonic któregos do zabrania ich na Wyspe Snu. Zdolali wreszcie wynajac najmniejszy, najbardziej zaniedbany i najbardziej pechowy ze statków. Lecz od tamtej chwili wiele sie zmienilo. Najwiekszy ze statków smoczych zblizyl sie teraz do “Lady Thiim", a nastepnie spus cil lódz, w której znajdowal sie Skaradar i dwoje ludzi. Kiedy lódz sie zblizyla, z pokladu “Lady Thiin" opuszczono kosz, lecz na poklad wszedl tylko Skandar, a ludzie pozostali w lodzi, przy wioslach. Skandarka, gdyz okazalo sie, ze to kobieta, wygladala na twarda, doswiadczona zeglarke. Brakowalo jej dwóch wielkich klów, futro zas miala szare, jakby splowiale. “Jestem Guidrag" powiedziala, a Valentine dopiero po chwili przypomnial ja sobie: najstarsza i najbardziej szanowana z kapitanów statków lowców smoków odmówila wziecia na poklad zonglerów, lecz odmówila im uprzejmie i odeslala do kapitana Gorzvala z jego “Brangalyn". Ciekaw byl, czy go pamieta - najprawdopodobniej nie. Valentine odkryl juz dawno, ze szaty Koronala najczesciej czynia odzianego w nie czlowieka niewidzialnym. Guidrag wyglosila prosta, lecz bardzo grzeczna mowe, witajac Koronala w imieniu czlonków swej zalogi i innych lowców smoków, po czym wreczyla mu naszyjnik wykonany z bogato zdobionych, laczacych sie ze soba bez zadnych dodatkowych elementów smoczych kos ci. Valentine podziekowal jej za pokaz zeglarskiej zrecznosci i spytal, dlaczego flota znajduje sie w porcie, a nie na oceanie, poszukujac smoków, na co Skandarka odparla, ze w tym roku smoki pojawily sie w tak nieoczekiwanej obfitosci, ze statki dokonaly prawnie zezwolonych odlowów w ciagu pierwszych kilku tygodni sezonu, konczac go, nim sie wlasciwie zaczal. - Byl to dziwny rok - dodala Guidrag. - Boje sie, ze czeka nas jeszcze wiele dziwniejszych rzeczy. Statki lowców smoków towarzyszyly okretowi Koronala wplywajacemu do portu, otaczajac go ciasna formacja. Valentine wraz z towarzyszacymi mu osobami wysiadl na lad na Nabrzezu Malibora, znajdujacym sie posrodku portu, gdzie czekalo ich oficjalne powitanie: stal tam ksiaze prowincji z wielkim dworem, burmistrz miasta w towarzystwie równie wielkiej grupy urzedników oraz delegacja kapitanów ze statków, towarzyszacych “Lady Thiin" przy wejsciu do portu. Valentine oddal sie powitalnym ceremoniom i rytualom jak czlowiek, który sni, ze sie przebudzil; odpowiadal powaznie i uprzejmie wtedy, gdy okolicznosci wymagaly od niego odpowiedzi, zachowywal sie dostojnie lecz pogodnie, mial jednak wrazenie, ze porusza sie wsród tlumów tak, jakby skladaly sie wylacznie z duchów. Droga z portu do wielkiego ratusza miejskiego, gdzie mial sie zatrzymac, ogrodzona byla grubymi szkarlatnymi sznurami, majacymi powstrzymywac napierajace tlumy; wszedzie takze widzialo sie strazników. Valentine, siedzacy wraz z Carabella w otwartym s lizgaczu, pomyslal, ze nigdy jeszcze nie slyszal takiego huku, ciaglego, oszalamiajacego, niepojetego radosnego ryku, tak przerazliwego, ze wrecz paralizujacego zmysly, który kaze mu zapomniec, przynajmniej na chwile, o rozwijajacym sie na planecie kryzysie. Lecz powitanie trwalo krótko, po chwili byl juz w swym apartamencie, rozkazal dostarczyc najnowsze wiesci, a wszystkie, bez najmniejszego wyjatku, byly zle. Dowiedzial sie, ze zaraza lusavenderu dotarla w jakis sposób do prowincji objetych kwarantanna. Tegoroczne zbiory sajji mialy byc mniejsze o polowe. Owad zwany druciakiem, dlugi czas uwazany za wytepionego, zaatakowal farmy, na których uprawiano na pasze thuyol; wkrótce zagrozone mialy byc takze dostawy miesa. Grzybek zagrozil winnicom Khyntor i Ni-moya, powodujac opadanie niedojrzalych jeszcze owoców. Caly Zimroel znalazl sie nagle we wladzy tej czy innej plagi, wyjawszy moze najdalszy zakatek poludniowego zachodu wokól tropikalnego miasta Narabal. Gdy Valentine pokazal Y-Uulisaanowi raporty, ten powiedzial powaznie: - Nie sposób juz powstrzymac tej kleski. Wydarzenia sa ze soba sprzezone; na Zimroelu po prostu zabraknie zywnosci, mój panie. - Na Zimroelu zyje osiem miliardów ludzi! - Rzeczywiscie. A kiedy to samo stanie sie z Alhanroelem. Valentine poczul, jak robi mu sie zimno. - Sadzisz, ze to prawdopodobne? - Ach, panie, uwazam, ze pewne! Ile statków plynie z kontynentu na kontynent w kazdym tygodniu roku? Ile ptaków - ba! - nawet owadów, przedostaje sie z jednego na drugi? Morze Wewnetrzne nie jest w koncu az tak wielkie, a Wyspa i Archipelag stanowia dogodne przystanki po drodze. - Z dziwnie radosnym us miechem ekspert rolny dodal jeszcze: - Mówie ci, panie, plagom tym nie sposób sie oprzec, nie mozna ich tez zwalczyc. Nadejdzie glód. Nadejda zarazy. Majipoor jest skazany na zaglade. - Nie. Niemozliwe. - Gdybym mógl cie pocieszyc, panie, nie zawahalbym sie ani chwili. Jednak nie moge, Lordzie Valentinie. Koronal spojrzal wprost w dziwne oczy Y-Uulisaana. - Pani sprowadzila na nas te kleske. Pani pomoze nam zwyciezyc - powiedzial. - Byc moze. Ale szkody beda wielkie. Panie, pozwól mi odejsc. Czy móglbym przestudiowac te papiery przez jakas godzine? Gdy ekspert odszedl, Valentine przez dluga chwile siedzial spokojnie, po raz ostatni powtarzajac sobie, co ma zamiar zrobic i co teraz, w swietle nowych, nieszczesnych wiesci wydawalo sie pilniejsze niz kiedykolwiek. Potem wezwal Sleeta, Tunigorna i Deliambera. - Zamierzam zmienic trase objazdu - rzekl bez wstepów. Wszyscy trzej wymienili miedzy soba ostrozne spojrzenia, jakby od tygodni spodziewali sie tego rodzaju klopotliwej wiesci. - Tym razem nie odwiedzimy Ni-moya. Nalezy odwolac wszystkie przygotowania w tym miescie, dalej. - Valentine dostrzegl, jak patrza na niego, ponuro, z napieciem i wiedzial juz, ze nie zdobedzie ich poparcia bez walki. - Na Wyspie Snu - mówil dalej - objawiono mi, ze kleski, które spadly na Zimroel i które wkrótce ogarnac moga takze Alhanroel, sa bezposrednia manifestacja niezadowolenia Bogini. Ty, Deliamberze, juz dawno temu, w ruinach Velalisier, poruszyles ten temat i zwróciles ma uwage na fakt, ze kleski, sprowadzone na królestwo przez uzurpacje mego tronu, moga byc poczatkiem splaty dlugu wystawionego nam za przesladowanie Metamorfów. Osiagnelismy wiele tu, na Majipoorze - powiedziales - nie placac za grzech pierworodny jego zdobywców, a teraz grozi nam chaos, przeszlosc bowiem wystawila nam rachunek za dawny dlug i dodala do niego nalezne odsetki. - Pamietani. Panie, niemal dokladnie cytujesz moje slowa. - A ja obiecalem - kontynuowal Valentine - ze poswiece me rzady splacie odszkodowania za niesprawiedliwosci, które dotknely Metamorfów z naszej reki, lecz tego nie zrobilem. Zajmowaly mnie inne sprawy i wykonywalem tylko najbardziej zdawkowe gesty majace doprowadzic do porozumienia ze Zmiennoksztaltnymi. Marnowalem czas, a nasza kara stawala sie coraz straszliwsza. Teraz skoro juz jestem na Zimroelu, mam zamiar natychmiast udac sie do Piurifayne... - Do Piurifayne, panie? - spytali Sleet i Tunigorn doslownie jednym glosem. - Do Piurifayne, do stolicy Zmiennoksztaltnych w Ilirvoyne. Spotkam sie z Danipiur. Wyslucham jej zadan i rozpatrze je. Wy... - Zaden Koronal w historii nie udal sie jeszcze na terytorium Metamorfów - przerwal mu Tunigorn. - Byl taki Koronal, owszem - odparl Valentine. - Kiedy zajmowalem sie zonglerka, bylem w Piurifayne i nawet tam wystepowalem. Wystepowalem przed Metamorfami, przed sama Danipiur... - To przeciez co innego - powiedzial Sleet. - Zongler moze robic, co mu sie zywnie spodoba. Kiedy udales sie miedzy Zmiennoksztaltnych, nie w pelni zdawales sobie nawet sprawe, kim w istocie jestes, panie. Lecz teraz z cala pewnoscia jestes Koronalem... - Pojade tam. W pielgrzymce pokory, rozpoczynajac tym akt pojednania. - Panie! - Glos Sleeta zalamal sie. Valentine spojrzal na niego z usmiechem. - Prosze, mów. Przytocz wszystkie argumenty przeciw temu planowi. Od tygodni oczekuje dlugiej, gorzkiej dyskusji z wami trzema, teraz chyba przyszedl na nia czas. Lecz pozwólcie mi powiedziec jedno: kiedy juz skonczycie, i tak pojade do Piurifayne. - Nic cie nie przekona? - spytal Tunigorn. - Mówimy o niebezpieczenstwie, o naruszeniu protokolu, o mozliwych wrogich reakcjach politycznych i... - Nie, nie, nie. Nic nie jest w stanie mna wstrzasnac, tylko klekajac przed Danipiur, moge polozyc kres nieszczesciom szerzacym sie na Zimroelu. - Czy jestes pewny, panie - zabral glos Deliamber - ze bedzie to az tak proste? - W kazdym razie trzeba spróbowac. Tego jestem pewien. Nie potraficie zmienic mego postanowienia. - Panie - powiedzial Sleet - to Zmiennoksztaltni czarami pozbawili cie tronu, o ile dobrze pamietam i ty chyba takze. Teraz swiat pograza sie w szalenstwie, a ty zamierzasz oddac sie w ich rece, w ich wlasnych, nieprzebytych lasach. Czy wydaje ci sie to... - Rozsadne? Nie. Konieczne? Tak, Sleecie, tak. Jeden Koronal mniej czy wiecej nie stanowi róznicy. Jest wielu, którzy moga zajac moje miejsce i rzadzic równie dobrze, jesli nie lepiej. Liczy sie tylko przeznaczenie Majipooru. Musze jechac do Ilirivoyne. - Blagam cie, panie... - To ja blagam ciebie - odparl Valentine. - Rozmawialismy na ten temat wystarczajaco dlugo. Podjalem decyzje. - Pojedziesz do Piurifayne, panie - powiedzial z niedowierzaniem Sleet. - Oddasz sie w rece Metamorfów. - Tak - przytaknal Valentine. - Oddam sie w rece Metamorfów. KSIEGA PIEKNEGO NIEBA 1 Millilain na zawsze zapamietala dzien, w którym pojawil sie pierwszy z nowych Koronalów, tego wlas nie bowiem dnia zaplacila piec koron za dwie smazone kielbaski. Bylo poludnie. Szla spotkac sie z mezem, Kristofonem, w jego sklepie na esplanadzie kolo Mostu Khyntor. Zaczal sie trzeci miesiac “braków"; tego wlasnie slowa uzywali wszyscy mieszkancy Khyntor: “braki", lecz Millilain w myslach stosowala odpowiedniejsze okreslenie: “glód". Wprawdzie nie umieralo sie z glodu - jeszcze nie - ale nikt tez nie jadl do syta, a sytuacja pogarszala sie z dnia na dzien. Wczoraj wieczorem jedynym ich posilkiem byl poridz, który Kristofon przyrzadzil z calimbotów i odrobiny korzeni ghumba, dzisiaj zjedza pudding ze stajji, a jutro... kto wie? Kristofon zaczal przebakiwac cos o tym, ze w Parku Prestimiona latwo mozna upolowac male zwierzatka: drole, mintuny, cos w tym rodzaju. Filet z mintuna? Pieczona piers drola. Pózniej przyjdzie najprawdopodobniej czas na pieczen jaszczurcza. Z gotowanymi liscmi drzewa kabaczkowego zamiast salatki. Bulwarem Ossiera dotarla do miejsca, w którym przechodzil on w Trakt Zimru prowadzacy ku esplanadzie. Kiedy mijala biura Strazy, dobiegl ja wyrazny i niezwykle kuszacy zapach smazonych kielbasek. Mam halucynacje, pomyslala. A moze snie? Niegdys na esplanadzie widywalo sie kilkunastu, sprzedawców kielbasek naraz. Od kilku tygodni Millilain nie spotkala ani jednego. Ostatnio trudno bylo w ogóle dostac mieso, podobno na ranczach zachodu bydlo zdychalo z braku paszy, a transporty z Suvraelu, gdzie, jak sie zdaje, wszystko bylo w porzadku, nie docieraly z powodu smoków atakujacych statki na najbardziej uczeszczanych szlakach zeglugowych. Lecz zapach tych kielbasek wydawal sie najzupelniej autentyczny. Millilain stanela i rozejrzala sie wokól, szukajac jego zródla. Tak! Tam! Nie miala halucynacji. Nie snila. Nieprawdopodobne to i zdumiewajace, ale na esplanadzie pojawil sie autentyczny sprzedawca kielbasek, maly, przygiety do ziemi Liimen z pogietym wózkiem; dlugie, czerwone kielbaski wisialy, nabite na rozen, nad goracymi wegielkami. Stal tak sobie, jakby nigdy nic. Jakby nie bylo “braków". Jakby sklepy z jedzeniem otwarte byly dluzej niz trzy godziny dziennie; ostatnio mniej wiecej tyle zajmowalo wyprzedanie calego towaru. Millilain pobiegla. Inni takze zaczeli biec. Ze wszystkich stron ludzie pedzili w kierunku handlarza, jakby rozdawal dziesieciorojalówki. Oczywiscie to, co mial do sprzedania, bylo cenniejsze niz najpiekniej lsniaca srebrna moneta. Biegla, jak jeszcze nigdy w zyciu, machala rekami, wysoko podnosila nogi. Co najmniej setka ludzi galopowala pedem w strone Lumena i jego wózka. Nie wystarczy mu kielbasek dla wszystkich, lecz ona byla najblizej, ona pierwsza go dostrzegla, ona byla najszybsza ze wszystkich. Tuz za jej plecami biegla dlugonoga Hjortka, a z boku, postekujac, doganial ich Skandar w absurdalnym, eleganckim garniturze. Czy ktos z nas kiedys wyobrazal sobie, pomyslala, ze ludzie beda scigac sie, kto pierwszy dobiegnie do ulicznego handlarza kielbasek? Braki - glód - zaczely sie gdzies na zachodzie, w okolicach Rozpadliny. Najpierw wydawaly sie Millilain czyms niewaznym, niemal nierealnym, wszystko dzialo sie bowiem tak daleko, w miejscach, które same w sobie byly dla niej nierealne. Nigdy nie wyjechala na zachód dalej niz do Thagobar. Kiedy pojawily sie pierwsze raporty, czula cos w rodzaju abstrakcyjnego wspólczucia dla ludzi z Mazadone, Dulorn i Falkynkip, o których mówiono, ze gloduja, ale trudno jej bylo zrozumiec, ze dzieje sie to rzeczywiscie - w koncu przeciez na Majipoorze nikt nigdy nie byl glodny - i kiedy przychodzily wies ci o kolejnych kryzysach: rozruchy, masowe migracje, zdarzenia te wydawaly sie jej odlegle nie tylko w przestrzeni, lecz takze i w czasie. Nie potrafila uswiadomic sobie, ze dzieje sie to tu i teraz; mialy one posmak historii, niczym cos , co dzialo sie, powiedzmy, w czasach Lorda Stiamota, tysiace lat temu. Lecz pózniej zaczela sobie uswiadamiac, ze w sklepach, w których zwykle robila zakupy, brakuje czasami niyku, hingamortu i gleinu. To z powodu chorób roslin na zachodzie - tlumaczyl sprzedawca - nie dostajemy juz niczego z farm Rozpadliny, a z innych terenów trudno jest sprowadzic towary, no i wychodzi to drogo. Potem zaczeto nagle racjonowac towary tak podstawowe jak rikka i stajja, choc uprawiano je na miejscu, a okoliczne farmy nie mialy zadnych klopotów. Tym razem tlumaczono, ze nadwyzki zywnosci wysyla sie do regionów objetych zaraza; wszyscy musimy zgodzic sie na wyrzeczenia w czasach tak trudnych, i tak dalej, i tak dalej - glosil imperialny edykt. Potem przyszla wiadomosc, ze niektóre z chorób roslin pojawily sie takze w prowincji Khyntor i na wschód od Khyntor az po Ni-moya. Racje thuyolu, rikki i stajji obcieto o potowe, lusavender w ogóle przestal pojawiac sie w sklepach, zaczely sie klopoty z miesem. Mówilo sie o transportach z Alhaniroelu i Suvraelu, gdzie wszystko bylo najwyrazniej w porzadku, ale Millilain zdawala sobie sprawe, ze to wylacznie plotki. Nie istniala flota handlowa tak wielka, by przetransportowac zywnosc w ilosciach majacych jakies praktyczne znaczenie, ale nawet gdyby istniala, transport kosztowalby zbyt wiele. - Wszyscy umrzemy z glodu - powiedziala Kristofonowi. Braki w zaopatrzeniu pojawily sie wreszcie takze w Khyntor. Kristofon nie wierzyl, by ktos mial rzeczywiscie umrzec. Jak zawsze byl optymista. “Jakos sobie poradzimy" - powiedzial. Jakos. A tymczasem setka ludzi biegla ku ulicznemu sprzedawcy smazonych kielbasek. Hjortka próbowala ja wyprzedzic. Millilain uderzyla ja ramieniem tak mocno, ze kobieta az sie przewrócila. Nigdy jeszcze nie zdarzylo sie jej nikogo uderzyc. Poczula dziwne oszolomienie, ucisk w gardle. Hjortka lezala, wrzeszczac i przeklinajac, lecz Millilain sie nie zatrzymala. Pedzila. Serce bilo jej jak oszalale, czula ból w oczach. Odtracila jeszcze kogos, po czym lokciami wypracowala sobie miejsce w formujacej sie wlas nie kolejce. U jej szczytu Liimen zaczal wlasnie sprzedawac kielbaski, zachowujac ten szczególny, liimenski, beznamietny spokój, jakby wcale go nie obchodzilo, ze otacza go tlum walczacych ze soba ludzi. Pelna napiecia obserwowala, jak kolejka posuwa sie powoli. Przed nia bylo siedem, moze osiem osób - czy wystarczy i dla niej? Trudno bylo dostrzec, co sie wlasciwie dzieje, czy na ruszcie w miare ubywania starych pojawiaja sie nowe kielbaski. Czy cos jeszcze zostanie i dla niej? Czula sie jak lakome dziecko, przerazone, ze zabraknie dla niego ciasteczek. Kompletnie oszalalam, powiedziala sobie. Czemu tak bardzo pragne zwyklej kielbasy? Lecz przeciez znala odpowiedz na to pytanie. Od trzech dni nie miala w ustach miesa, jes li nie liczyc pieciu pasków suszonego, solonego miesa smoka morskiego, które znalazla, przegladajac spizarnie... lecz trudno je bylo nazwac miesem. Zapach smazacych sie kielbasek spowodowal, ze slina naplynela jej do ust. Kupic kilka - nagle to stalo sie sprawa najwazniejsza pod sloncem, byc moze jedyna wazna sprawa. Stala przy wózku. - Dwie - poprosila. - Jedna na osobe. - Wiec prosze jedna! Liimen skinal glowa. Troje plonacych oczu patrzylo na nia bez zainteresowania. - Piec koron. Millilain az westchnela ze zdumienia. Na piec koron musiala pracowac pól dnia. Pamietala, ze przed “brakami" kielbaska kosztowala dziesiec wag. No, ale w koncu to bylo kiedys. - Pan nie mówi powaznie! - zaprotestowala. - Nie moze pan zadac piecdziesiat razy wiecej niz normalnie! Nawet w tak trudnych czasach. Za jej plecami ktos krzyknal: - Niech pani placi albo sie wynosi! Liimen powiedzial spokojnie: - Dzis piec koron. W przyszlym tygodni - osiem koron. Za dwa tygodnie - rojal. Za trzy - piec rojali. Za miesiac - nie ma kielbasek za zadna cene. Chce pani? Tak czy nie? - Chce - szepnela Millilain. Drzacymi rekami wreczyla sprzedawcy pieciokoronówke. Kolejna zaplacila za kufel starego, zwietrzalego piwa. Wyczerpana i oszolomiona wyszla z kolejki. Piec koron! Jeszcze niedawno tyle kosztowac mogla wystawna kolacja w dobrej restauracji, lecz wiekszosc restauracji byla juz zamknieta, a w tych kilku, które pozostaly otwarte, na stoliki czekalo sie tygodniami. Jedna Bogini wie, jakie wystawiano w nich rachunki. Piec koron za kielbaske! Nagle poczula sie straszliwie winna. Co powie Kristofonowi? Powiem mu prawde, postanowila. Powiem mu, ze nie potrafilam oprzec sie pokusie. Ze zareagowalam impulsywnie, szalenczo impulsywnie. Poczulam zapach i nie potrafilam mu sie oprzec. Co by bylo, gdyby Liimen zazadal osmiu koron? Albo rojala? Albo pieciu rojali? Na to pytanie nie potrafila odpowiedziec, podejrzewala jednak, ze zaplacilaby, ile tylko by zechcial, tak straszna czula pokuse. Ugryzla wielki kawal kielbasy, jakby bala sie, ze ktos moze jej ja wyrwac. Okazala sie zaskakujaco smaczna, soczysta, dobrze przyprawiona. Nagle stwierdzila, ze zastanawia sie, z jakiego zrobiono ja miesa. Moze lepiej o tym nie mys lec, powiedziala sobie. Pewnie nie tylko Kristofon wpadl na pomysl polowania w parku. Pociagnela lyk piwa i znów podniosla do ust kielbaske. - Millilain? Obejrzala sie, zaskoczona. - Kristofon! - Mialem nadzieje, ze cie tu znajde. Zamknalem sklep i przyszedlem zobaczyc, co tu robia te tlumy. - Pojawil sie sprzedawca kielbasek, jak spod ziemi. Jakby wyczarowal go jakis czarownik! - Aha. Tak, rozumiem. Patrzyl na nie dojedzona kielbase w jej dloni. Millilain usmiechnela sie z wysilkiem. - Przepraszam, Kris. Chcesz kawalek? - Kawaleczek. Chyba juz nie warto ustawiac sie w kolejce. - Pewnie ich zaraz zabraknie. - Podala mu kielbaske, bardzo starajac sie ukryc, z jaka niechecia to robi. Pelnym napiecia wzrokiem patrzyla, jak odgryza z niej niewielki kawalek. Poczula ulge, kiedy oddal jej reszte, i bardzo sie zawstydzila. - Na Pania, ale dobra! - Powinna ci smakowac. Kosztowala piec koron. - Piec...! - Nie potrafilam sie powstrzymac, Kris. Kiedy poczulam w powietrzu ich zapach... pedzilam do kolejki jak dzikie zwierze. Przepychalam sie, odtracalam ludzi, walczylam. Chyba zaplacilabym kazda sume, jakiej by ode mnie zazadano. Och, Kris, tak mi przykro! - Nie przepraszaj. Na co wlasciwie mamy teraz wydawac pieniadze? A poza tym wszystko wkrótce sie zmieni. Slyszalas wiadomosc, która przyszla rano? - Jaka wiadomosc? - O nowym Koronalu! Moze sie tu pojawic lada chwila, lada chwila moze pojawic sie na Mos cie Khyntor! - Wiec Lord Valentine zostal Pontifexem? - spytala zdumiona. Kristofon potrzasnal glowa. - Valentine juz sie nie liczy. Mówia, ze zniknal, Metamorfowie go porwali albo cos takiego. W kazdym razie jakas godzine temu ukazaly sie proklamacje gloszace, ze Koronalem jest teraz Sempeturn. - Sempeturn? Ten kaznodzieja? - Tak, on. Pojawil sie w Khyntor zeszlej nocy. Burmistrz go popral. Slyszalem, ze ksiaze uciekl do Ni-moya. - To niemozliwe, Kris! Zaden czlowiek nie moze po prostu wstac i powiedziec: “jestem Koronalem". Koronal musi byc wybrany, namaszczony, musi pochodzic z Góry Zamkowej... - Wszyscy tak myslelismy. Ale teraz przyszly nowe czasy. Sempeturn naprawde rozumie ludzi. Potrzebujemy kogos takiego jak on. Bedzie wiedzial, jak mamy odzyskac laske Bogini. Millilain patrzyla na meza, nie wierzac wlasnym uszom. W palcach trzymala kielbaske, o której na chwile zapomniala. - Niemozliwe! To jakies szalenstwo! Lord Valentine jest naszym Koronalem. Lord... - Sempeturn mówi, ze to oszust, ze cala ta historia ze zmiana cial to glupota, ze Bogini karze nas chorobami i glodem za jego grzechy. Mozemy sie ocalic tylko w jeden sposób: obalic falszywego Koronala i oddac tron komus, kto powiedzie nas droga prawdy. - Sempeturn twierdzi oczywiscie, ze on jest tym kims, wiec mamy sie przed nim poklonic, zaakceptowac go i... - Jedzie! - krzyknal Kristofon. Twarz mial czerwona, wyraz oczu dziwny. Millilain nie pamietala, by kiedykolwiek widziala swego meza w takim stanie, tak podniecen, ego. Wygladal, jakby mial goraczke. Ona takze poczula sie tale, jakby miala goraczke, zmieszana i oszolomiona. Nowy Koronal? Maly, czerwony na twarzy, wrzaskliwy Sempeturn siedzacy na tronie Confalume'a? Nie potrafila pojac tego, co sie dzieje. Miala wrazenie, ze ktos kazal jej czerwien nazywac zielenia, ze ktos zdecydowal, iz rzeki maja od tej chwili plynac pod góre. Nagle rozlegly sie dzwieki halasliwej muzyki. Z mostu na esplanade zbiegala klusem orkiestra ubrana w zielono-zlote stroje z emblematem Koronala - znakiem gwiazdy. Po orkiestrze pojawil sie burmistrz i inni dostojnicy, a po nich maly, przesadnie wystrojony czlowieczek o gestych, potarganych wlosach. Siedzial sztywno we wspaniale zdobionym o twardym palankinie, usmiechal sie, przyjmujac holdy ogromnych tlumów towarzyszacych mu z Goracego Khyntor na druga strone rzeki. - Sempeturn! - ryknal tlum. - Sempeturn! Niech zyje Lord Sempeturn! - Niech zyje Lord Sempeturn! - ryknal Kristofon. To jakis sen, pomyslala Millilain. To przeslanie, którego sensu nie rozumiem. Krzyczeli juz wszyscy zgromadzeni na esplanadzie. Wsród ludzi rozpetalo sie szalenstwo. Millilain machinalnie skonczyla jesc kielbaske; przelknela mieso, nie czujac nawet jego smaku, i upuscila na ziemie patyczek, na która bylo nadziane. Swiat wydawal sie drzec pod jej stopami. Kristofon krzyczal nadal ochryplym juz glosem: - Sempeturn! Niech zyje Lord Semp eturn! Palankin mijal ich wlasnie; nowego Koronala, jesli nim wlasnie byl ten czlowiek, dzielilo od nich najwyzej dwadziescia jardów. Sempeturn obrócil sie, przez chwile patrzyl wprost w oczy Millilain, która z przerazeniem uslyszala swój krzyk: - Sempeturn! Niech zyje Lord Semp eturn! 2 - Dokad sie wybiera? - spytal zdumiony Elidath. - Do Ilirivoyne - po raz którys z kolei powtórzyl Tunigorn. - Wyruszyl trzy dni temu. Elidath potrzasnal glowa. - Slysze twe slowa, ale zupelnie nie potrafie ich zrozumiec. Mój umysl po prostu ich nie akceptuje. - Na Pania, mój takze! Ale nie staja sie przez to mniej prawdziwe! Valentine zamierza spotkac sie z Danipiur, blagac ja o przebaczenie za wszystkie grzechy popelnione wobec jej ludu lub zrobic cos równie szalonego. Od chwili gdy statek Elidatha przybil do portu w Piliploku, minela zaledwie godzina. Elidath popedzil natychmiast do wielkiego ratusza miejskiego z nadzieja, ze znajdzie tam Valentine'a lub - w najgorszym razie - dowie sie, iz wlas nie wyruszyl on w góre rzeki do Ni- moya. Lecz w ratuszu nie bylo nikogo z otoczenia wladcy, oprócz Tunigorna, siedzacego w malym, brudnawym gabinecie i ponuro przekladajacego papiery z jednej sterty na druga. A jego opowiesc: Wielki Objazd zawieszony, Koronal wyprawia sie w dzika, zamieszkana przez Zmiennoksztaltnych dzungle... nie, nie, tego bylo za wiele, to po prostu nie mies cilo sie w glowie! Zmeczenie i rozpacz przytloczyly dusze Elidatha jak wielki glaz, czul, ze ugina sie pod tym ciezarem. Cichym glosem powiedzial: - Gonilem za nim przez polowe swiata wlasnie dlatego, by czemus takiemu zapobiec. Czy wiesz, jak wygladala moja podróz, Tunigornie? Dzien i noc w pedzacym ku wybrzezu s lizgaczu, bez przerwy, bez najmniejszej przerwy! Potem przeprawa przez morze pelne wscieklych smoków; trzy razy podplywaly tak blisko lodzi, iz myslalem, ze w koncu ja zatopia. Wreszcie docieram do Piliploku pólzywy ze zmeczenia i dowiaduje sie, ze spóznilem sie o trzy dni, ze Valentine zdecydowal sie na niebezpieczna i bezsensowna wyprawe, a gdybym podrózowal tylko odrobine szybciej, gdybym wyjechal kilka dni wczesniej... - Nie przemówilbys mu do rozsadku, Elidathu. Nikomu sie to nie udalo. Ani Sleetowi, ani Deliamberowi, ani Carabelli... - Nawet Carabelli? - Nawet Carabelli - potwierdzil Tunigorn. Rozpacz Elidatha jeszcze sie poglebila. Walczyl z nia z calej sily, nie pozwalajac, by opanowaly go strach i watpliwosci. Po chwili powiedzial: - Mimo wszystko Valentine by mnie wysluchal. Jestem pewien, ze zasialbym w jego duszy ziarno zwatpienia. - Mam wrazenie, ze sam sie oszukujesz, stary przyjacielu - rzekl smutno Tunigorn. - Wiec dlaczego mnie wzywales ? Zebym wypelnil zadanie, które uwazasz za niemozliwe? - Kiedy cie wzywalem - wyjasnil Tunigorn - nie mialem pojecia, co zamierza Valentine. Wiedzialem tylko, ze jest podniecony i ze planuje cos dziwnego, cos nie przemys lanego. Wydawalo mi sie, ze gdybys byl przy jego boku podczas objazdu, móglbys go uspokoic i odwiesc od tego, co sobie zamierzyl. Gdy zwierzyl sie nam ze swych planów, gdy okazal wyraznie, ze nic go od nich nie odwiedzie, od dluzszego czasu podrózowales juz na zachód. Zmarnowales mnóstwo czasu i z tego powodu moge ci tylko wspólczuc. - Mimo wszystko jade do niego. - Obawiam sie, ze niczego nie osiagniesz. Elidath wzruszyl ramionami. - Scigalem go az tu - jak teraz mam zaniechac pogoni? Moze mimo wszystko istnieje jakis sposób, by przywolac go do rzeczywistosci. Mówisz, ze zamierzasz ruszyc za nim jutro? - Tak, w poludnie. Gdy tylko zalatwie ostatnia wysylke, podpisze ostatni dekret, z którego powodu tu zostalem. Elidath pochylil sie gwaltownie w kierunku Tunigorna. - Zabierz mnie ze soba! Musimy wyruszyc jeszcze dzis ! - To nie byloby rozsadne. Przeciez powiedziales mi przed chwila, ze podróz cie wyczerpala, sam widze zmeczenie na twej twarzy. Odpocznij tej nocy tu, w Piliploku, najedz sie, wys pij, snij dobrze, a jutro... - Nie! - krzyknal Elidath. - Wyruszymy dzis, Tunigornie. Kazda zmarnowana przez nas godzina zbliza go do terytorium Zmiennoksztaltnych! Nie rozumiesz, jakie to ryzyko? - Obrzucil Tunigorna chlodnym spojrzeniem. - Wyjade bez ciebie, jesli bede musial! - Nie pozwole na to! Brwi Elidatha uniosly sie lekko. - Czyzby wiec moja podróz zalezala od twojego zezwolenia? - Przeciez wiesz, co chcialem powiedziec. Nie pozwole ci pojechac w nieznane samemu. - Wiec wyjedz dzis ze mna. - Poczekaj. Do jutra? - Nie. Tunigorn przymknal oczy. - Dobrze. Niech bedzie. Jedziemy dzis - powiedzial cicho po chwili. Elidath skinal glowa. - Wynajmiemy mala, szybka lódz i przy odrobinie szczescia dogonimy go jeszcze przed Ni-moya. - On nie kieruje sie do Ni-moya, Elidathu - powiedzial Tunigorn bezdzwiecznym glosem. - Nie rozumiem. Znam tylko jedna droge stad do Dirivoyne: rzeka za Ni-moya do Verf, a stamtad na poludnie do Wrót Piurifayne. - Gdyby tylko wybral te droge! - A co, istnieje jakas inna? - Elidath byl najwyrazniej zdumiony. - Nie taka, w której bylaby choc odrobina sensu. Ale Valentine wymyslil ja sam: na poludnie do Gihorny, a potem, po przekroczeniu Steiche, wprost na tereny Metamorfów. Elidath wytrzeszczyl na niego oczy. - Jak to mozliwe? Gihorna to dzika pustynia. Steiche nie da sie przekroczyc. Valentine powinien o tym doskonale wiedziec, a jesli nie on, to z pewnoscia ten maly Vroon wie! - Deliamber zrobil, co mógl, by wybic mu z glowy ten pomysl. Valentine wcale go nie sluchal. Twierdzil, ze gdyby plynal przez Ni-moya do Verf, musialby zatrzymywac sie w kazdym miescie po drodze, odprawiac wszystkie te ceremonie zwiazane z objazdem, a nie ma zamiaru tak opózniac pielgrzymki do Metamorfów. Elidath poczul rozczarowanie i niepokój. - Wiec ma zamiar stawic czolo burzom piaskowym i innym niebezpieczenstwom Gihorny... potem przeprawic sie przez rzeke, w której juz raz omal nie utonal... - Tak, tylko po to, by spotkac sie z ludem, który dziesiec lat temu pozbawil go tronu... - Szalenstwo! - Rzeczywiscie, szalenstwo - przytaknal Tunigorn. - Zgodziles sie. Wyjezdzamy dzis. - Tak, dzis. Tunigorn wyciagnal dlon. Elidath us cisnal ja mocno; przez dluga chwile stali w milczeniu. Po chwili powiedzial: - Odpowiedz mi na jedno pytanie, dobrze, Tunigornie? - Slucham. - Kilkakrotnie uzyles slowa szalenstwo, mówiac o tej wyprawie Valentine'a, ja uzylem go takze. Bo to jest szalenstwo. Lecz ja nie widzialem Koronala od ponad roku, a ty byles u jego boku od chwili, gdy opuscil Góre. Powiedz mi, czy naprawde uwazasz, ze oszalal? - Oszalal? Nie, nie sadze. - Mianowanie Hissune'a ksieciem? Pielgrzymka do Metamorfów? - Ty albo ja nigdy nie zrobilibysmy niczego takiego, lecz sadze, ze nie sa to oznaki szalenstwa Valentine'a, lecz czegos innego: dobroci, slodyczy, czegos w rodzaju swietosci, których to cech zaden z nas nigdy w pelni nie pojmie. Zawsze pewni bylismy jednego - pod niektórymi wzgledami Valentine bardzo sie od nas rózni. Elidath zmarszczyl brwi. - No, cóz... chyba lepiej, zeby byl swiety niz szalony. Ale dobroc, swietosc... czy sadzisz, ze to cechy, które sa najpotrzebniejsze Koronalowi Majipooru, zwlaszcza w obliczu czekajacej walki i wszystkich tych zdumiewajacych rzeczy, które wlasnie sie dzieja? - Na to pytanie nie znam odpowiedzi, stary przyjacielu. - Ja tez. Zywie jednak pewne obawy. - I ja - powiedzial Tunigorn. - Ja równiez. 3 W ciemnosciach Y-Uulisaan lezal zdenerwowany, nie spal, sluchal wiatru wyjacego wsród pustki Gihorny; ostrego, tnacego wschodniego wiatru podrywajacego w powietrze wilgotny piasek i miotajacego nim bezustannie o sciany namiotu. Królewska karawana, z która wedrowal tak dlugo, znajdowala sie wiele setek mil na poludniowy zachód od Piliploku. Rzeka Steiche oddalona byla zaledwie o kilka dni drogi, a za rzeka czekalo Piurifayne. Y-Uulisaan tesknil rozpaczliwie do chwili, kiedy ja przekroczy i znów odetchnie powietrzem rodzinnej prowincji; im bardziej zblizala sie do niej karawana, tym wieksza stawala sie jego tesknota. Znów znalezc sie w domu, miedzy swymi, uwolnic sie od ciaglego napiecia tej maskarady... Juz wkrótce... juz wkrótce. Lecz najpierw musi w jakis sposób ostrzec Faraatae o planach Valentine'a. Minelo szesc dni od czasu, gdy Faraataa po raz ostatni skontaktowal sie z Y- Uulisaanem, a szesc dni temu Y-Uulisaan nie mial pojecia o tym, ze Koronal zamierza odbyc pielgrzymke do krainy Piurivarów. Faraataa z pewnoscia powinien o tym wiedziec. Y- Uulisaan nie dysponowal jednak zadnym pewnym kanalem lacznosci, ani oficjalnym - takie po prostu nie istnialy w tym surowym, niemal nie zamieszkanym kraju - ani wspóltworzonym przez królów oceanu. Potrzeba bylo wielu umyslów, by zwrócic ich uwage, a te misje Y- Uulisaan wykonywal samotnie. Mimo wszystko moze jednak spróbowac. Tak jak robil to od trzech nocy, skoncentrowal energie umyslu i wyslal ja. w ciemnosc, bardzo starajac sie zainicjowac cos w rodzaju lacznosci z przywódca rebelii, oddalonym od niego o ponad pietnascie tysiecy kilometrów. Faraatao... Faraatao? To beznadziejne. Bez udzialu królów oceanu jako posredników ten rodzaj przekazu byl niemozliwy. Y-Uulisaan zdawal sobie z tego sprawe. A jednak próbowal. Byc moze - niemal zmusil sie, by w to uwierzyc - istnieje jakas niewielka szansa, ze przeplywajacy niedaleko smok uchwyci transmisje i wzmocni ja. Malenka szansa, prawie nie istniejaca, ale nie os mielil sie ryzykowac, ze ja przegapi. Faraatao! Ksztalt Y-Uulisaana rozmyl sie nieco z wysilku, nogi wydluzyly sie, nos zmalal. Szybko poprawil zmiany, nim zdolal je zauwazyc ktokolwiek ze spiacych wraz z nim w namiocie ludzi., oblekl sie na powrót w ludzka postac. Od chwili gdy po raz pierwszy przybral ja na Alhanroelu, nie osmielil sie zrzucic jej ani na moment, by nikt nie odkryl w nim piurivarsliiego szpiega. Zrodzilo to napiecie, które z wolna stawalo sie nieznosne., ale do tej pory zdolal jakos wytrwac w wybranej formie. Bezustannie wysylal swego ducha w ciemnosc. Faraatao? Faraatao? Nic. Cisza. Samotnosc. Jak zwykle. Po chwili zaprzestal wysilków i próbowal zasnac. Ranek nadal byl jeszcze bardzo odlegly. Y-Uulisaan odprezyl sie, zamknal szczypiace go oczy. Sen jednak nie nadchodzil. W tej podrózy pojawial sie bardzo rzadko. Czasami udalo mu sie zdrzemnac. Zbyt wiele dzialo sie wokól: wial ostry wiatr, niesiony nim piasek uderzal o sciany namiotu, ludzie z otoczenia Koronala, z którymi dzielil kwatere, oddychali ciezko. Lecz przede wszystkim dokuczal mu wszechobecny tepy ból izolacji, znajdowal sie ws ród obcych, wrogich istot. Napiety, niespokojny, czekal nadejscia s witu. A potem gdzies miedzy Godzina Szakala i Godzina Skorpiona poczul, jak o jego umysl ociera sie natretna, brzeczaca muzyka. Y-Uulisaan byl tak spiety, ze na moment pozbawila go ona zdolnosci utrzymania ksztaltu, poczal w sposób nie kontrolowany przyjmowac rózne formy, najpierw nasladujac dwoje ze spiacych obok ludzi, a potem przyjmujac swa naturalna postac, krótkiej chwili zdolal sie jednak opanowac. Usiadl, serce walilo, oddech mial urywany, próbowal uchwycic te muzyke powtórnie. Tak. Jest. Wysoki dzwiek, przedziwnie przebiegajacy po skali. Rozpoznal go teraz jako dzwiek umyslu króla oceanu, brzmienie i skala byly nie do pomylenia, choc tego szczególnego króla nie slyszal nigdy przedtem. Otworzyl swój umysl na kontrakt i w chwile pózniej, ku jego wielkiej uldze, uslyszal glos umyslu Faraatay: Y-Uulisaan? Nareszcie, Faraatao. Jakze dlugo na ciebie czekalem! Nadszedl czas wyznaczony na kontakt, Y-Uulisaanie. Tak, wiem. Mam dla ciebie pilne wiadomosci. Wzywalem cie kazdej nocy, próbowalem polaczyc sie z toba wczesniej. Nic nie slyszales? Nic nie slyszalem. To rutynowa rozmowa. Ach! Gdzie jestes , Y-Uulisaanie i jakie przynosisz wies ci? Jestem gdzies w Gihornie, sporo ponizej Piliploku i w glebi ladu, niedaleko Steiche. Nadal podrózuje w otoczeniu Koronala. Jak to mozliwe, by Wielki Objazd zawiódl go na Gihorne? Koronal zrezygnowal z objazdu, Faraatao. Zdaza teraz ku Ilirivoyne, by rozpoczac rozmowy z Danipiur. W odpowiedzi uslyszal tylko cisze, cisze tak ciezka, ze az trzeszczala niczym powstrzymywana sila energia, az syczala cicho. Y-Uulisaan zaniepokoil sie, czy kontakt nie zostal aby przerwany, lecz w koncu Faraataa odezwal sie: Rozmowy z Danipiur? Czego od niej chce? Przebaczenia. Przebaczenia za co, Y-Uulisaanie? Przebaczenia za zbrodnie swego ludu dokonane na naszym ludzie. Czyzby wiec oszalal? Niektórzy z jego otoczenia tak wlasnie uwazaja. Inni mówia, ze to bardzo podobne do Valentine'a, tak na nienawisc odpowiedziec miloscia. Na dluzsza chwile znów zapadla cisza. Nie moze z nia rozmawiac, Y-Uulisaanie. Ja tez tak sadze. To nie czas przebaczenia, lecz walki, inaczej poniesiemy kleske. Nie dopuszcze do tego spotkania. Nie moze sie z nia spotkac! Prawdopodobnie zechce z nia rozmawiac, szukac kompromisu, a my nie mozemy pozwolic na zaden kompromis! Rozumiem. Juz niemal zwyciezylismy. Struktura rzadu wali sie. Nadszedl kres panowania ladu i porzadku. Czy wiesz, Y-Uulisaanie, ze pojawilo sie trzech falszywych Koronalów? Jeden mianowal sie wladca w Khyntor, jeden w Ni-moya, jeden w Dulorn. Czyz moze to byc prawda? Z cala pewnos cia. Nic nie slyszales? Nie. I nie sadze, by Valentine cos wiedzial. Jestesmy tu bardzo oddaleni od cywilizacji. Trzech falszywych Koronalów! To poczatek ich konca, Faraatao. My tez tak sadzimy. Zarazy atakuja nadal. Z twoja pomoca, Y-Uulisaanie, zdolalismy zneutralizowac zabiegi rzadu, jeszcze pogarszajac sytuacje. Pierwsze oznaki powaznych klopotów pojawily sie na Alhanroelu. Zwyciezylis my! Zwyciezylismy, Faraatao! Lecz musimy przechwycic Koronala w drodze do Iliryvoyne. Jesli mozesz, powiedz mi dokladnie, gdzie jestescie. Od trzech dni jedziemy s lizgaczami z Piliploku na poludniowy wschód, w strone Steiche. Slyszalem, jak wczoraj wieczorem ktos powiedzial, ze od rzeki dziela nas zaledwie dwa dni drogi, moze mniej. Wczoraj sam Koronal i kilka osób z jego otoczenia wysforowali sie przed karawane. Zapewne dojezdzaja juz na miejsce. Jak zamierzaja przebyc Steiche? Tego nie wiem, ale... - Teraz! Trzymajcie go! W jednej szokujacej chwili kontakt z Faraataa zostal zerwany. W ciemnos ci pojawily sie dwie wielkie postacie i zaatakowaly go. Y-Uulisaan, zaskoczony, nie przygotowany, az sapnal ze zdumienia. Dostrzegl, ze atakuje go wielka wojowniczka, Lisamon Hultin, i okrutny, wlochaty Skandar, Zalzan Karol. Vroon Deliamber trzymal sie ostroznie z daleka, macki splecione mial w skomplikowany wzór. - Co wy wlasciwie sobie myslicie!? - krzyknal Y-Uulisaan. - To oburzajace! - Alez oczywiscie - odparla wesolo Amazonka. - Wiecej niz oburzajace. - Macie mnie zaraz puscic! - Niewielkie masz na to szanse, szpiegu - warknal Skandar. Y-Uulisaan rozpaczliwie próbowal wyrwac sie z ich uscisku, ale w rekach tych istot byl jak lalka. Nagle poczul panike i natychmiast stracil kontrole nad swa forma. Nie potrafil jej utrzymac, choc zmiana ksztaltu byla najlepszym dowodem jego winy. Trzymali go, a on skrecal sie i wil, i zmienial gwaltownie z jednego potwora w innego, byl stworzeniem skladajacym sie wylacznie z pokreconych odnózy, byl wielkim wezem. Nie mógl sie uwolnic, kontakt z Faraataa pozbawil go energii w stopniu uniemozliwiajacym zastosowanie zdolnosci defensywnych, na przyklad szoku elektrycznego, wiec tylko wrzeszczal i ryczal gniewnie, az nagle Vroon przycisnal macke do jego czola. Y-Uulisaan poczul oszolomienie, znieruchomial i lezal, pólprzytomny. - Zabierzcie go do Koronala - rozkazal Deliamber. - Przesluchamy go w obecnosci Lorda Valentine'a. 4 Jadac w kierunku Steiche, na zachód, w awangardzie królewskiej karawany, Valentine obserwowal, jak krajobraz wokól zmienia sie z kazda chwila, jak ponura, pustynna Gihorna tajemniczo przechodzi w tropikalna dzungle Piurifayne. Za soba pozostawil nadbrzezne lancuchy wydm i piach, nedzne kepki trawy o pedach ostrych jak brzytwa i male, pokrecone, skapo porosniete zóltymi liscmi drzewa. Tu ziemia nie byla juz tak piaszczysta, robila sie coraz ciemniejsza, coraz zyzniejsza, sprzyjajaca orgii kwitnienia; w powietrzu nie czulo sie tez ostrego zapachu morza, stlumionego slodkim, egzotycznym zapachem dzungli. A jednak Valentine doskonale wiedzial, ze znajduja sie w pasie przejs ciowym. Prawdziwa dzungla czekala na nich tam, na drugim brzegu Steiche, w królestwie mgly i dziwów; gesta ciemnozielona sciana, tonace we mgle wzgórza i góry - takie bylo królestwo Zmiennoksztaltnych. Rzeke osiagneli na godzine przed zmrokiem. Najpierw na brzeg zjechal slizgacz Koronala, dwa pozostale pojawily sie w chwile pózniej. Nakazano im zatrzymac sie tuz przy pierwszym, a potem Valentine wysiadl i podszedl az nad sama wode. Mial powody, by doskonale pamietac Steiche. Dotarl do niej podczas lat wygnania, kiedy wraz z przyjaciólmi- zonglerami uciekal przed gniewem Metamorfów z Ilirivoyne. Teraz, wpatrujac sie w bystry nurt, przypomnial sobie dawne czasy, szalencza ucieczke przez blotniste Piurifayne, krwawa bitwe z ukrytymi w zasadzce w glebi dzungli Metamorfami; malych, podobnych do malpek lesnych braciszków, którzy ocalili ich, wskazujac droge ku Steiche. A potem przerazajacy, pechowy splyw tratwami po niespokojnych wodach, wsród glazów, bystrzyn i wodospadów, z nadzieja, ze uda sie dotrzec bezpiecznie do Ni-moya... Lecz tu nie bylo bystrzyn, spod wody nie wygladaly ostre glazy, brzeg nie byl skalisty, wysoki. Rzeka toczyla swe wody szybko, lecz koryto jej bylo szerokie, umozliwiajace przeprawe. - Czy to naprawde Steiche? - spytala Carabella. - Zupelnie nie przypomina rzeki, która narazila nas na tak straszne niebezpieczenstwa. Valentine skinal glowa. - To wszystko zostalo na pólnocy. Tu Steiche wydaje sie bardziej... uglaskana. - Ale bynajmniej nie spokojna. Zdolamy sie przeprawic? - Musimy - oswiadczyl Valentine, przygladajac sie dalekiemu zachodniemu brzegowi i lezacemu za nim Piurifayne. Zmierzchalo juz, w coraz glebszym mroku prowincja Metamorfów wydawala sie niedostepna, niepojeta, niezrozumiala. Koronal znów popadl w ponury nastrój. Czyzby rzeczywiscie, mys lal, ta dzika ekspedycja w dzungle byla niczym wiecej niz glupota? Absurdalna, naiwna, z góry skazana na niepowodzenie? Byc moze. Byc moze jedynym skutkiem tej nie przemyslanej wyprawy bedzie kpina i wstyd. Byc moze najlepiej zrobilby rezygnujac z korony, której nigdy tak naprawde nie pragnal, oddajac ja w rece bardziej zdecydowanego, brutalniejszego czlowieka? Byc moze. Byc moze. Dostrzegl, ze z wody wypelzla na pr zeciwlegly brzeg jakas dziwna, oslizgla bestia. Szla powoli wzdluz rzeki - dlugie, nieksztaltne stworzenie o bladoniebieskiej skórze i jednym wielkim, smutnym oku na szczycie topornego, gruszkowatego lba. Na oczach Valentine'a, litujacego sie nad jego brzydota i niezgrabnoscia, zwierze wsadzilo pysk w blotnista ziemie i zaczelo kiwac sie w przód i w tyl, jakby chcialo wygrzebac sobie dziure. Zblizyl sie Sleet. Valentine, zafascynowany tym, co widzial, pozwolil mu czekac dluzsza chwile w milczeniu, nim wreszcie obrócil sie w jego strone. Lecz gdy zwrócil uwage na swego glównego doradce, dostrzegl, ze ma on na twarzy wyraz zmartwienia, a moze nawet strachu. - Mielis my zamiar rozbic tu obóz na noc, prawda, panie? I zaczekac do rana, nim stwierdzimy, czy s lizgacze zdolaja por uszac sie na wodzie tak bystrej jak ta? - Tak. Tak to zaplanowalem. - Z calym szacunkiem, panie, chcialbym prosic, bys rozwazyl mozliwosc przekroczenia rzeki dzisiaj, jes li to tylko mozliwe. Valentine zmarszczyl brwi. Czul dziwna obojetnosc, jakby slowa Sleeta dobiegaly go z bardzo daleka. - O ile dobrze pamietam, mielismy spedzic ranek, eksperymentujac ze slizgaczami, lecz przeciez zamierzalismy czekac po tej stronie na reszte karawany i wkroczyc do Piurifayne dopiero wtedy, kiedy bedziemy wszyscy. Czy tak? - Tak, panie, ale... Valentine przerwal mu. - A wiec nalezaloby wydac rozkaz rozstawiania namiotów, prawda, Sleecie? - Koronal natychmiast zapomnial o rozmowie i znów obrócil sie w strone rzeki. - Widzisz to dziwne zwierze na tamtym brzegu? - Masz, panie, na mysli gromwarka? - A wiec tak sie nazywa? Jak myslisz, co robi, dlaczego wtyka pysk w bloto? - Powiedzialbym, ze pragnie sobie wykopac nore. Zeby miec sie gdzie skryc, kiedy nadejdzie burza. One zyja w wodzie, panie, ale ten chyba doszedl do wniosku, ze rzeka bedzie zbyt wzburzona... - Burza? - W glosie Valentine'a zabrzmialo zdziwienie. - Tak, panie. Wlas nie to próbowalem ci powiedziec, panie. Prosze, spójrz na niebo. - Jest ciemne. Nadchodzi noc. - Panie, prosze, spójrz na wschód. Valentine obrócil sie i spojrzal w strone Gihorny. Tam powinno juz byc niemal calkiem ciemno, o tej porze dnia nalezalo oczekiwac, ze niebo bedzie szare, moze nawet czarne, lecz nie - Valentine mial wrazenie, ze slonce zachodzi na wschodzie, zupelnie wbrew naturze i to wsród dziwnych, pastelowych kolorów: pomaranczowozóltego i bladozielonego. Barwy wydawaly sie zbyt jaskrawe, niemal pulsujace. S wiat jakby znieruchomial w oczekiwaniu: slyszal szum plynacej wody, lecz poza nim nic, ani zegnajacego dzien spiewu ptaków, ani wysokiego dzwieku wydawanego przez male, szkarlatne zabki drzewne, których zyly tu tysiace. Powietrze wydalo mu sie suche jak na pustyni, w kazdej chwili gotowe wybuchnac plomieniem. - Burza piaskowa, panie - powiedzial cicho Sleet. - Jestes pewien? - Juz pewnie wybuchla na wybrzezu. Caly dzien wial wiatr ze wschodu, a stamtad wlasnie, od morza, nadchodza burze Gihorny. Suchy wiatr znad oceanu - potrafisz to sobie wyobrazic, panie? - Nienawidze suchego wiatru - wtracila cicho Carabella. - Na przyklad tego, który lowcy smoków nazywaja “Przeslaniem". Cala jestem jak podminowana. - Slyszales o burzach piaskowych Gihorny, panie? - spytal Sleet. Valentine odpowiedzial na to pytanie krótkim skinieniem glowy. Koronal musi szczególowo znac geografie. Wielkie burze Gihorny zdarzaly sie nieczesto, lecz slynely z przerazajacej sily: wiatry tnace wydmy jak noze, porywajace tony piasku i miotajace nimi z szalona furia w glab ladu. Zdarzaly sie dwu-lub trzykrotnie w ciagu zycia czlowieka, ale gdy nadeszly, pamietano je latami. - Co sie stanie z ludzmi, którzy zostali za nami? - Burza z pewnoscia ich zlapie - odparl Sleet. - Byc moze juz zlapala, a jesli nie, nie trzeba bedzie dlugo czekac. Burze piaskowe przemieszczaja sie tu blyskawicznie. Posluchaj, panie! Sluchaj! Zrywal sie wiatr. Valentine uslyszal jego niskie wycie, nadal odlegle i dopiero teraz wyodrebniajace sie ze smiertelnej ciszy. Bylo jak pierwsza oznaka budzacej sie furii giganta; furii, która z pewnoscia za chwile wyrwie mu z gardla dziki ryk. - Co z nami? - spytala Carabella. - Czy burza dojdzie az tu? - Gromwark jest wlasnie tego zdania, pani - powiedzial Sleet. - Zamierza przeczekac niebezpieczenstwo pod ziemia. - I zwracajac sie do Valentine'a, dodal: - Czy wolno mi udzielic ci rady, panie? - Jesli zechcesz cos poradzic? - Powinnis my przekroczyc rzeke natychmiast, póki jeszcze jestesmy w stanie. Jesli zdecydujemy sie czekac, burza moze zniszczyc slizgacze, albo co najmniej tak powaznie je uszkodzic, ze nie beda w stanie poruszac sie w wodzie. - Przeszlo polowa moich ludzi jest nadal na pustyni Gihorny! - Moga juz nie zyc, panie. - Deliamber... Tisana... Shanamir... - Zdaje sobie z tego sprawe, panie. Ale w zaden sposób nie potrafimy im teraz pomóc. Jes li mamy kontynuowac wyprawe, musimy przekroczyc rzeke, co za chwile najprawdopodobniej nie bedzie juz mozliwe. Po drugiej stronie mozemy schronic sie w dzungli, mozemy sie tam zatrzymac, póki inni do nas nie dotra, jesli ktos w ogóle przezyje. Jes li pozostaniemy tutaj, to juz najprawdopodobniej na zawsze, bez mozliwosci ruszenia przed siebie ani wycofania sie. Ponura perspektywa, pomyslal Valentine. Lecz przeciez calkiem prawdopodobna. Mimo wszystko wahal sie, nie chcial ruszac w glab Piurifayne, gdy tak wielu bliskich mu, kochanych ludzi pozostalo na lasce losu, wiatrów i smagajacego bezlitosnie piasku Gihorny. Przez moment czul pokuse, by zarzadzic powrót na wschód, poszukiwania reszty karawany. Wystarczyla chwila trzezwosci umyslu, by pojal glupote takiego rozkazu. Wracajac teraz, nie osiagnalby niczego, oprócz narazenia na niebezpieczenstwo kolejnych kilku ludzi. Byc moze burza nie dotarla jeszcze tak daleko na zachód; w takim razie najlepiej byloby przeczekac, az wyczerpie sie jej sila, a dopiero potem powrócic na Gihorne w poszukiwaniu ocalonych. Stal milczacy, nieruchomo, wpatrujac sie ponuro w rozciagajace sie na wschodzie królestwo ciemnos ci, tak przerazajaco rozswietlone teraz niszczycielska energia. Wiatr wzmagal sie. Valentine zdal sobie nagle sprawe z tego, ze burza musi dotrzec az tu. Przeleci nad nimi, nim jej moc zmaleje, by uderzyc w Piurifayne. Nagle zmruzyl oczy, zamrugal ze zdumienia i wyciagnal dlon. - Widzisz zblizajace sie s wiatla? Swiatla slizgacza? - Na Pania! - szepnal ochryple Sleet. - Czyzby zdazyli dotrzec az tu? - spytala Carabella. - Moze zdolali sie wyrwac? - To tylko jeden slizgacz, panie - stwierdzil cicho Sleet. - I nie sadze, by nalezal do naszej karawany. Valentine dokladnie w tej samej chwili doszedl do identycznego wniosku. Slizgacze z jego floty byly wielkimi maszynami, zdolnymi przenosic wielu ludzi wraz z ladunkiem. Ten, który zblizal sie teraz do nich od strony Gihorny, wydawal sie raczej malym, prywatnym pojazdem, modelem dwu- lub czteroosobowym; z przodu mial tylko dwa, dosc slabe swiatla, podczas gdy wieksze mialy trzy - i to silne. Slizgacz zatrzymal sie w odleglosci zaledwie dziesieciu jardów od stojacego nad brzegiem rzeki Koronala. Straznicy z gwardii Valentine'a natychmiast otoczyli go, trzymajac miotacze w pogotowiu. Drzwi pojazdu otworzyly sie - zataczajac sie, wysiadlo z niego dwóch zmordowanych do granic mozliwosci ludzi. Valentine az westchnal ze zdumienia. - Tunigorn? Elidath? Wydawalo mu sie to niemozliwe - zludzenie, sen na jawie. Tunigorn powinien przeciez byc w Piliploku i zalatwiac rutynowe sprawy administracyjne. A Elidath? Skad wzial sie tu Elidath? Elidath jest przeciez o tysiace mil stad, na Górze. Na granicy mrocznych lasów Piurifayne Valentine predzej spodziewal sie spotkac swa matke, Pania. A jednak ten wysoki mezczyzna o gestych brwiach, z kwadratowa szczeka to z pewnos cia Tunigorn, a ten drugi, jeszcze wyzszy, o przenikliwych oczach i szerokiej, kos cistej twarzy... to musi byc Elidath. Chyba... Chyba... Wiatr stawal sie coraz silniejszy. Valentine'owi wydawalo sie, ze niesie ostre ziarna piasku. - Jestescie prawdziwi? - spytal przybyszów. - Czy tez to tylko sprytni Zmiennoksztaltni w przebraniu? - Jestes my prawdziwi, Valentinie, najzupelniej prawdziwi! - krzyknal Elidath, wyciagajac ramiona w strone Koronala. - Na Pania, to prawda - przemówil Tunigorn. - Nie jestes my Metamorfami, podrózowalis my bez przerwy dzien i noc, panie, by wreszcie spotkac cie w tym miejscu. - Tak. Sadze, ze jestescie prawdziwi - doszedl do wniosku Valentine. Wpadlby w wyciagniete do uscisku ramiona Elidatha, gdyby nie jego straznicy, którzy - niepewni, co robic - nie rozstapili sie. Valentine ze zloscia rozkazal im zejsc z drogi, a potem mocno przycisnal do siebie Elidatha. Po chwili zrobil krok do tylu i przyjrzal sie swemu najstarszemu, najblizszemu przyjacielowi. Minal przeszlo rok od chwili, kiedy widzieli sie po raz ostatni, lecz Elidath wygladal na starszego o dziesiec lat. Sprawial wrazenie slabszego, zmeczonego, wyczerpanego. Czyzby wplynely tak na niego trudy rzadów, zastanowil sie Valentine, czy tez dluga podróz z Alhanroelu? Uznawal go niegdys za prawdziwego brata, byli bowiem w jednym wieku i mieli podobne charaktery, lecz teraz brat wydawal mu sie starym, zmeczonym czlowiekiem. - Panie, burza... - wtracil Sleet. - Za chwile! - Krótkim gestem Valentine nakazal mu milczenie. - Musze sie wiele dowiedziec. Jakim cudem sie tu znalezliscie? - spytal Elidatha. - Przybylem, panie, blagac cie, bys nie szedl dalej na spotkanie smiertelnego niebezpieczenstwa. - Skad przekonanie, ze jestem w smiertelnym niebezpieczenstwie, ze ide na jego spotkanie? - Dotarla do mnie wiesc, ze planujesz udac sie do Piurifayne na rozmowy z Metamorfami. - Ta decyzja zapadla niedawno. Musiales opuscic Góre cale tygodnie - ba, miesiace! - wczesniej. Nim w ogóle wpadlo mi to do glowy. - Troche zly, Valentine kontynuowal: - Wiec tak mi sluzysz, Elidathu? Opuszczasz swe miejsce w Zamku i nieproszony wyruszasz w podróz przez pól swiata, by sprzeciwic sie podjetym przez twego wladce decyzjom? - Moje miejsce jest przy tobie, Valentinie. Koronal zmarszczyl brwi. - Z czystej milosci przywitalem cie, wzialem w ramiona. Lecz wolalbym, by cie tu nie bylo. - Ja takze pragnalbym byc gdzie indziej - wyznal Elidath. - Panie - wtracil Sleet z wielkim naciskiem. - Burza jest tuz-tuz. Blagam cie... - Tak, burza - zabral glos Tunigorn. - Burza piaskowa Gihorny, która niewielu przezylo. Slyszelis my, jak szaleje na wybrzezu, kiedy ruszalismy na poszukiwanie - sciga nas od tamtej chwili. Godzina, pól godziny, byc moze nawet mniej, i spadnie na nas, panie. Valentine poczul, jak niepokój sciska mu serce niczym stalowa obrecz. Burza, burza, burza! Tak, Sleet ma calkowita racje, trzeba koniecznie cos zrobic! Ale tyle chcial jeszcze zadac pytan, tyle musial sie dowiedziec! Zwrócil sie do Tunigorna. - Musieliscie przejezdzac przez glówny obóz! Lisamon, Deliamber, Tisana... czy sa bezpieczni? - Robia, co moga, by przezyc. I my musimy zrobic to samo. Ruszajmy na zachód, spróbujmy skryc sie w glebi dzungli, nim burza zacznie sie na dobre. - Radzilem to samo - rzekl Sleet. - Doskonale - zgodzil sie Valentine. Spojrzal na Sleeta i powiedzial: - Przygotuj s lizgacze do przekroczenia rzeki. - W tej chwili, panie. - Sleet oddalil sie szybko. - Skoro jestes tutaj, kto rzadzi na Górze? - spytal Valentine Elidatha. - Wybralem trzech czlonków Rady Regencyjnej: Stasilane'a, Diwisa i Hissune'a. - Hissune'a? Elidath zarumienil sie lekko. - Mam wrazenie, ze zyczyles sobie, by szybko wspinal sie po szczeblach wladzy. - Oczywis cie. Doskonale postapiles, Elidathu. Podejrzewam tylko, ze nie wszyscy entuzjastycznie przyjeli ten wybór? - Owszem. Ksiaze Manganot z Banglecode, diuk Halanx i... - Mniejsza o nazwiska. Wiem, kto protestowal najglosniej. Ale sadze, ze wkrótce i oni zmienia zdanie. - Ja juz zmienilem. To wyjatkowy chlopak, Valentinie. Zauwaza wszystko. Uczy sie zdumiewajaco szybko. Ma pewne ruchy. Kiedy sie pomyli, wie, jak czerpac nauke z wlasnego bledu. Nieco przypomina ciebie, gdy byles w jego wieku. Valentine potrzasnal glowa. - Nie, Elidathu - powiedzial. - On wcale nie przypomina mnie i chyba to najbardziej w nim cenie. Widzimy to samo, ale kazdy z nas patrzy inaczej. - Us miechnal sie i ujal Elidatha za przedramie. - Wiesz, jakie mam wobec niego plany? - spytal cicho. - Chyba tak. - Czy to cie martwi? Elidath spojrzal mu prosto w oczy. - Doskonale wiesz, ze nie, Valentinie. - Tak. Wiem, ze nie - powtórzyl Koronal, mocniej scisnal ramie Elidatha, a potem wypuscil je i odwrócil sie, nim ktokolwiek mógl dostrzec wilgotny blysk w jego oczach. Wiatr, z cala pewnoscia niosacy piasek, wyjac niesamowicie, spadl na lasek delikatnych drzew oslaniajacy ich od wschodu, tnac ich szerokie lis cie niczym mnóstwo niewidzialnych nozy. Valentine poczul na twarzy deszcz piasku; mnóstwo drobinek dotkliwie zadlilo. Odwrócil sie plecami i naciagnal plaszcz w poszukiwaniu oslony. Inni postapili podobnie. Na brzegu, gdzie Sleet nadzorowal przestrojenie napedzajacych slizgacze mechanizmów - wykorzystujacych energie obrotu planety wokól osi - tak by mogly pracowac na wodzie, ludzie zaczeli krzatac sie wyraznie szybciej. Odezwal sie Tunigorn. - Mamy dla ciebie dziwne wies ci, Valentinie. - Mów, prosze. - Ten ekspert rolny, który podrózowal z toba od Alaisor... - Y-Uulisaan? Co z nim? Chyba nic mu sie nie stalo? - To szpieg Zmiennoksztaltnych, panie. Slyszac te slowa, Valentine zatoczyl sie jak uderzony. - Co? - Deliamber odkryl to w nocy. Poczul, ze dzieje sie cos dziwnego, szukal, szukal, az wreszcie stwierdzil, ze to Y-Uulisaan jest z kims w kontakcie umyslowym. Rozkazal Amazonce i temu twojemu Skandarowi, by go obezwladnili, a gdy to zrobili, wiezien zaczal zmieniac ksztalty jak schwytany w sidla demon. Valentine splunal, wsciekly. - To przechodzi ludzkie pojecie! - krzyknal. - Przez caly ten czas podrózowalismy w towarzystwie szpiega, zdradzalismy mu wszystkie plany dotyczace przeciwdzialania zarazom i chorobom ros lin... No, nie! Nie! Co z nim zrobili? - Przyprowadziliby go do ciebie na przesluchanie jeszcze tej nocy, ale nadeszla burza i Deliamber uznal, ze bezpieczniej bedzie przeczekac jaw obozie. - Panie! - krzyknal stojacy nad brzegiem rzeki Sleet. - Jestesmy gotowi do próby przekroczenia rzeki! - To nie koniec - dodal Tunigorn. - Chodzmy. Opowiesz mi o wszystkim podczas przeprawy. Pos pieszyli do slizgaczy. Wiatr dal bez litosci, pod jego ciezarem drzewa przyginaly sie do samej ziemi. Idaca obok Valentine'a Carabella potknela sie i bylaby sie przewrócila, gdyby jej nie podtrzymal. Przytulil ja mocno; byla tak krucha i lekka, ze mógl ja porwac byle podmuch. - Wlasnie opuszczalem Piliplok, gdy dotarla do mnie wiadomosc o nowych nieszczesciach. W Khyntor mezczyzna imieniem Sempeturn, wedrowny kaznodzieja, mianowal sie Koronalem. Niektórzy z obywateli miasta uznali go. - Ach! - Valentine skulil sie, jakby ktos uderzyl go w zoladek. - To nie wszystko. Podobno inny Koronal pojawil sie w Dulorn; Ghayrog imieniem Ristimaar. Mówi sie takze o trzecim w Ni-moya, choc jego nazwisko nie jest mi znane. Mamy przynajmniej jednego samozwanczego Pontifexa w Velathys, drugi - byc moze - jest w Narabal. I nie wiemy, czy to wszystko, panie. Kanaly komunikacyjne zostaly czesciowo przerwane. - Jest dokladnie tak, jak myslalem. - Glos Valentine'a byl smiertelnie powazny. - Bogini rzeczywiscie obrócila sie przeciwko mnie. Ludzi nie laczy juz wspólne dobro. Niebo peklo i lada chwila zwali sie na nas. - Panie, wsiadz do slizgacza! - krzyknal Sleet. - Za pózno - szepnal Koronal. - Nie ma juz dla nas przebaczenia. Burza uderzyla w nich z pelna sila, kiedy wsiadali do slizgaczy. Najpierw zapadla przerazajaca, calkowita cisza, jakby samo powietrze zniklo, uciekajac ze strachu przed wiatrem, a wraz z powietrzem znikla takze jego zdolnosc do przenoszenia dzwieków. W nastepnym momencie rozlegl sie odglos przypominajacy gluchy, bezdzwieczny grzmot; krótki, tepy lomot. Zwiastowal on nadejscie prawdziwej burzy piaskowej, wyjacego, s wiszczacego wichru, niosacego piasek, od którego powietrze stracilo swa przejrzystosc. Valentine siedzial juz w s lizgaczu, majac u boku Carabelle, a nieco dalej Elidatha. Pojazd, powoli, kiwajac sie niezgrabnie niczym wielki potwór, przebudzony ze snu na wydmie, podjechal do rzeki i ruszyl po powierzchni wody. Zapadl mrok, a z wnetrza czarnej ciemnosci swiecilo dziwne, purpurowo-zielone s wiatlo. Woda w rzece byla czarna jak noc, wydymala sie i opadala gwaltownie, w miare jak nagle zmiany cisnienia powietrza to wsysaly ja, to znów wypychaly. Niesiony wirujacym wiatrem piach uderzal w nia, tworzac na falach siec drobniutkich kraterów. Carabella krztusila sie i dlawila, Valentine walczyl z ogarniajaca go slaboscia, s lizgacz wznosil sie i opadal w szalonych, dzikich podskokach; dziobem uderzal w wode raz za razem, klap, klap, klap. Piach ryl w oknach wzory zaskakujacej pieknosci, lecz wkrótce niewiele dalo sie dostrzec przez porysowane szklo, choc Valentine'owi wydawalo sie, ze pojazd po ich lewej strome nagle stanal na ogonie, znieruchomial w tej nieprawdopodobnej pozycji na dluga chwile, a potem powoli zeslizgnal sie w nurt Steiche. Pózniej nie widac juz bylo niczego, natomiast slyszalo sie tylko wycie wichru i niezmienny, szarpiacy nerwy stuk piasku uderzajacego o oslony. Valentine'a ogarnial powoli przedziwny spokój. Mial wrazenie, ze slizgacz kolysze sie rytmicznie w przód i w tyl, jednoczes nie gleboko i gwaltownie szarpiac sie na boki. Zdal sobie sprawe, ze to najprawdopodobniej silniki traca moc na niestabilnej powierzchni wody i za moment pojazd z pewnoscia sie przewróci. - To przekleta rzeka - powiedziala Carabella. Tak, pomyslal Valentine. Najwyrazniej. Nad rzeka ciazy jakis czar lub to ona sama jest zlym duchem pragnacym go zniszczyc. A teraz utoniemy wszyscy, pomyslal. Ale byl przedziwnie spokojny. Rzeka, która raz miala mnie juz w swej mocy, lecz z jakichs powodów pozwolila mi wydostac sie z matni, powiedzial sobie, przez caly ten czas czekala na druga szanse. I teraz wreszcie ja ma. To bylo bez znaczenia. W ostatecznym rozrachunku nic nie mialo znaczenia. Zycie, s mierc, pokój, wojna, radosc, smutek niczym sie od siebie nie róznily, slowa bez sensu, zwykle dzwieki, puste pochrzakiwanie. Valentine niczego nie zalowal. Powolano go do sluzby, wiec sluzyl. Z pewnoscia staral sie najlepiej, jak potrafil. Nie uchylal sie przed zadnym zadaniem, ani razu nie zdradzil zaufania, nie zlamal danego slowa. A teraz powróci do Zródla, gdyz wiatr wzburzyl dzika rzeke, która pozre ich wszystkich; niech tak bedzie, przeciez to bez znaczenia. Bez znaczenia. - Valentinie! Twarz... o milimetry od jego twarzy. Oczy wpatrzone w jego oczy. Glos wolajacy imie, które kiedys chyba znal, powtarzajacy je: “Valentinie! Valentinie!" Jakas dlon lapie go za ramie. Trzesie nim, popycha. Czyja to twarz? Czyje oczy? Czyj glos? Czyja dlon? - Chyba jest w transie, Elidathu. Inny glos. Wyzszy, czystszy, dobiegajacy gdzies z boku. Carabella? Tak, Carabella. Ale kto to taki Carabella? - Tu brak powietrza! Piach zapchal otwory wentylacyjne - jesli nie utoniemy, mozemy sie udusic! - Zdolamy wyjsc? - Tak, przez wlaz bezpieczenstwa. Ale musimy go ocucic. Valentinie! Valentinie! - Kim jestes? - To ja, Elidath. Co sie z toba dzieje? - Przeciez nic. Nic. - Wydawales sie na pól przytomny. Zaraz, pozwól, ze ci rozepne pas. Wstan, Valentinie. Wstan! Slizgacz zatonie w ciagu pieciu minut. - Ach! - Valentinie, prosze, posluchaj go. - Powiedzial to drugi glos, ten wyzszy, glos Carabelli. - Krecimy sie w kólko. Musimy opuscic pojazd, musimy doplynac do brzegu. To nasza jedyna szansa. Jeden S lizgacz juz zatonal, drugi znikl przed chwila... och, Valentinie, prosze! Wstan! Odetchnij gleboko. Doskonale. I jeszcze raz. I jeszcze. No, podaj mi reke... zlap go za druga, Elidathu, doprowadzimy go do wlazu... doskonale, ruszaj sie, Valentinie. No tak. Musi sie ruszyc. Valentine zdal sobie sprawe z tego, ze na twarzy czuje delikatny prad powietrza. Slyszal z góry szum uderzajacego o Slizgacz wiatru. Tak. Tak. Pelznij w góre, musisz sie tu przecisnac, stope postaw tu, druga tutaj... krok... i jeszcze jeden... przytrzymaj sie reka, podciagnij... podciagnij! Pelzl w góre jak automat, nadal tylko czesciowo swiadomy tego, co sie dzieje, az wreszcie wspial sie po drabince na szczyt wlazu bezpieczenstwa i wystawil glowe na zewnatrz. Nagly powiew s wiezego powietrza - goracego, suchego, pelnego piasku - brutalnie uderzyl go w twarz. Zachlysnal sie, wciagnal piach w pluca, przelknal go, zacharczal i splunal. Nareszcie byl w pelni przytomny. Trzymajac sie obramowania wlazu, rozejrzal sie wokól. Burza szalala, ciemnosc byla nieprzenikniona, dziwny blask przygasl, w powietrzu nadal unosil sie piach niesiony wiatrem z niesamowita predkoscia, jeden ws ciekly podmuch gonil z wyciem nastepny, drobiny kwarcu zatykaly mu oczy, nos i usta. Nie widzial wlasciwie niczego. Znajdowali sie gdzies posrodku rzeki, oba jej brzegi byly jednak niewidoczne. Slizgacz tkwil w wodzie krzywo, z jednym koncem uniesionym wysoko w powietrze, balansowal w bardzo niepewnej pozycji, wynurzony niemal do polowy. Po innych nie pozostal zaden slad. Valentine mial wrazenie, ze widzi jakies glowy nad powierzchnia wody, lecz nie mógl byc tego pewien, piach bowiem przyslanial wszystko, otwarcie oczu powodowalo niewymowne cierpienia. - Tu! Skacz, Valentinie! - krzyknal Elidath. - Zaraz! - zawolal i obejrzal sie. Carabella stala na drabinie tuz pod nim, blada, przestraszona, pólprzytomna. Wyciagnal ku niej dlon; usmiechnela sie, kiedy zobaczyla, ze odzyskal przytomnosc. Wciagnal ja wyzej. Pomogla mu, odbijajac sie mocno; stanela na krawedzi wlazu, nie tracac równowagi ani na chwile, zreczna jak akrobatka, równie silna i sprawna jak wtedy, kiedy zonglerka zarabiala na zycie. Nie sposób bylo zniesc dluzej dlawiacego piachu. Ujeli sie za dlonie i skoczyli. Uderzyli w wode jak w beton. W powietrzu tulil sie do Carabelli, lecz sila uderzenia przy ladowaniu rozerwala uscisk. Valentine czul, jak caly pograza sie w wodzie; gwaltownie poruszyl nogami, obrócil sie i wyplynal. Wolal Carabelle, Elidatha, Sleeta, lecz nie slyszal zadnej odpowiedzi. Nawet tu nie bylo ucieczki przed piaskiem, padajacym jak ciezki deszcz, zageszczajacy wode w jakis szatanski kisiel. Móglbym niemal przejsc po niej do brzegu, pomyslal. Po lewej dostrzegl ciemna sylwetke slizgacza, powoli pograzajacego sie w nurcie Steiche; zamkniete w nim powietrze zwiekszalo jego plywalnosc; dziwna, gesta woda podtrzymywala go na powierzchni, lecz pojazd z pewnoscia tonal. Valentine zdawal sobie sprawe, ze kiedy wreszcie utonie, wywola potezna fale, zaczal wiec plynac, caly czas rozgladajac sie za innymi. Slizgacz znikl mu z oczu. Fala uderzyla go brutalnie. Dostal sie pod wode, wyplynal na chwile, znów zaczal tonac - to uderzyla druga fala - poczul wir ciagnacy go do dna. Targal nim prad, pluca plonely; od wody, od piasku? Apatia, która ogarnela go na pokladzie tonacego slizgacza, znikla bez sladu, wierzgal, wil sie, robil wszystko, byle tylko utrzymac sie na powierzchni. Zderzyl sie z kims w ciemnos ci, chwycil go, lecz nie potrafil utrzymac, znów poszedl pod wode. Tym razem dostal strasznych mdlosci; myslal, ze juz nigdy nie wyplynie, ale poczul, jak chwytaja go silne dlonie i zaczynaja holowac. Przestal sie wówczas szarpac, zrozumial bowiem, ze bledem jest rozpaczliwa walka z zywiolem. Zaczal oddychac glebiej, swobodnie unosil sie na powierzchni. Dlonie zwolnily uscisk; czlowiek, który go uratowal, znikl, lecz Valentine dostrzegl, ze jest blisko jednego z brzegów, wiec oglupialy ze zmeczenia zaczai plynac, az pod ciezkimi od wody butami poczul dno. Powoli, jakby maszerowal przez rzeke syropu, ruszyl w strone ladu, wydostal sie na blotnisty brzeg i upadl na twarz. Zalowal, ze nie moze jak gromwark zakopac sie w wilgotnej ziemi, ukryc sie w niej az do konca burzy. Po jakims czasie, kiedy mógl juz normalnie oddychac, usiadl i rozejrzal sie dookola. W powietrzu nadal unosil sie piach, nie byl jednak juz tak gesty, by musial zaslaniac twarz; wiatr wyraznie sie uspokajal. W odleglos ci kilkunastu jardów od niego, w dól rzeki, lezal wyrzucony na brzeg Slizgacz; po pozostalych dwu nie zostal nawet slad. Na ziemi dostrzegl kilka bezwladnych postaci; nie wiedzial, czy zyja. Z dala dobiegaly go slabe, niezrozumiale glosy. Nie mial pojecia, na którym brzegu rzeki sie znajduje, choc przypuszczal, ze to raczej Piujrifayne niz Gihorna, gdyz wydawalo mu sie, ze tuz za nim rozciaga sie nieprzebyta sciana dzungli. Powstal. - Panie! Panie! - uslyszal. - Sleet? Tu jestem! Z ciemnosci wylonila sie drobna, szczupla postac Sleeta. Byla z nim Carabella, a nieco za nimi szedl Tunigorn. Carabella nie mogla powstrzymac drzenia, choc noc byla ciepla, a powietrze stawalo sie coraz wilgotniejsze, w miare jak cichl suchy, pustynny wiatr. Przytulil ja, próbowal strzepnac mokry piasek z jej ubrania, do którego, tak jak do jego plaszcza, przywarl on niczym schnacy cement. - Panie, stracilismy dwa s lizgacze - zameldowal Sleet. - Moim zdaniem utonelo w nich wielu ich pasazerów. Valentine ponuro skinal glowa. - Tego sie obawialem. Ktos jednak musial przezyc! - Niektórzy ocaleli. Idac do ciebie, slyszalem glosy. Wyrzucilo ich na oba brzegi rzeki i nie mam pojecia, ilu ich jest. Jednak, panie, musisz przygotowac sie na straty. Tunigorn i ja widzielismy zwloki, innych niewatpliwie porwal prad i utoneli daleko stad. Kiedy nadejdzie dzien, bedziemy wiedzieli wiecej. - Oczywiscie - przytaknal Valentine. Umilkl, usiadl po turecku na ziemi - raczej jak zmeczony robotnik niz wladca - i przez dluga chwile milczal, bezmys lnie przesiewajac piasek miedzy palcami, jakby byl to jakis dziwny rodzaj sniegu, lezacego na ziemi kilkunastocalowa warstwa. Jednego pytania nie mial odwagi zadac, lecz gnebilo go ono bezlitosnie, wiec w koncu podniósl wzrok na Sleeta i Tunigorna. - Wiecie, co z Elidathem? - Nie wiem, panie - odparl lagodnie Sleet. - Nic? Zupelnie nic? Nikt go nie widzial? Nie slyszal? - Byl obok nas w wodzie - przypomniala mu Carabella - nim zatonal slizgacz. - Tak. Pamietam. Ale potem? - Nic - odezwal sie Tunigorn. Valentine obrzucil go podejrzliwym spojrzeniem. - Czyzbys cie znalezli jego cialo i próbowali to przede mna zataic? - Na Pania, Valentinie, tak samo jak ty nie wiem, co sie z nim stalo! - wyrzucil z siebie Tunigorn. - Tak. Tak. Wierze ci. Przeraza mnie to, ze nie znam jego losu. Wiesz, ile dla mnie znaczyl, prawda? - Sadzisz, ze musisz mi o tym przypominac? - spytal Tunigorn. Valentine us miechnal sie smutno. - Wybacz mi, stary przyjacielu - powiedzial. - Ta noc, jak sadze, nie sprzyja spokojowi mego umyslu. - Wilgotna, zimna dlonia Carabella przykryla jego dlon, on z kolei przykryl jej dlon swoja. Cichym glosem powtórzyl: - Prosze, wybacz mi. Tunigornie. I wy, Sleecie, Carabello. - Mamy ci wybaczyc, panie? - spytala zdumiona Carabella. - Co wybaczyc? - Nie mówmy o tym, kochanie - poprosil, smutno potrzasajac glowa. - Winisz sie za wydarzenia minionej nocy? - Winie sie za bardzo wiele. To, co sie dzis stalo, jest tylko drobna czastka tego, za co sie winie, choc dla mnie to wielka katastrofa. Oddano mi swiat pod opieke, a ja poprowadzilem go ku zagladzie. - Valentinie, nie! - krzyknela Carabella, a Sleet powiedzial: - Panie, jestes dla siebie o wiele za surowy. - Doprawdy? - Valentine rozesmial sie. - Polowa Zimroelu gloduje, pojawilo sie trzech falszywych Koronalów - a moze czterech, nie wiem - Metamorfowie domagaja sie splaty bardzo starego dlugu, a my siedzimy na granicy Piurifayne po pachy w piasku, polowa naszych ludzi utonela, kto wie, jaki straszny los spotkal druga polowe i... i... - glos mu sie zalamal. Z wysilkiem odzyskal panowanie nad soba. - To byla straszna noc, jestem bardzo zmeczony i z przerazeniem mys le o tym, dlaczego Elidath jeszcze sie nie pojawil. Ale to, co mówie, nie pomoze w odnalezieniu go, prawda? Prawda? Dobrze, odpocznijmy, poczekajmy na ranek, a kiedy nadejdzie, zaczniemy naprawiac to, co jeszcze mozna naprawic. Zgoda? - Doskonale. To madra decyzja, Valentinie - stwierdzila Carabella. Nie mieli nadziei na sen. Ulozyli sie we czwórke blisko siebie, rozciagnieci na piasku, i spedzili noc, czuwajac, wsluchujac sie w bogactwo dobiegajacych z dzungli dzwieków i szum plynacej wody. W koncu od strony Gihorny nadszedl swit; w jego szarym swietle Valentine dostrzegl, jak straszne zniszczenia spowodowal wiatr. Od strony Gihorny, a takze w pierwszych szeregach drzew puszczy Piurifayne nie ocalal zaden lisc, jakby burza plula nie powietrzem, lecz ogniem, zostawiajac tylko zalosne, nagie pnie. Na ziemi lezal piasek, gdzieniegdzie przykrywal ja cienko, w innych zas miejscach utworzyl miniaturowe wydmy. S lizgacz, którym przyjechali Elidath i Tunigorn, stal na miejscu, lecz jego oslony, wysmagane piaskiem, byly szare i matowe. Jedyny pojazd, który dotarl na drugi brzeg rzeki, lezal na boku jak smok morski, cisniety na plaze przez fale. Grupka ocalalych - moglo ich byc czterech lub pieciu - siedziala na przeciwleglym brzegu rzeki, kilku innych, glównie Skandarów z osobistej strazy Koronala, znajdowalo sie tuz ponizej miejsca, z którego patrzyl, inni wedrowali wzdluz brzegu, najwyrazniej szukajac cial. Zwloki ukladano w schludnych, równych rzedach obok przewróconego slizgacza. Nie dostrzegl miedzy nimi Elidatha, ale nie bardzo juz wierzyl, ze spotka starego przyjaciela wsród zywych, i nie poczul niemal nic, tylko dotyk paralizujacego chlodu kolo serca, kiedy wkrótce po wschodzie slonca pojawil sie jeden ze Skandarów, niosac potezne cialo Elidatha w czterech ramionach, jakby trzymal lalke. - Gdzie go znaleziono? - Jakies pól mili stad w dole rzeki, panie, moze nieco dalej. - Zlóz go i zacznij myslec o grobach. Wszystkich naszych zmarlych pochowamy dzis rano, na tym malym wzgórzu przy brzegu. - Tak, panie. Valentine spojrzal na cialo przyjaciela. Elidath mial zamkniete oczy, a lekko rozchylone usta wydawaly sie niemal usmiechac, choc - z czego zdawal sobie sprawe - równie dobrze mógl byc to grymas agonii. - Wczoraj wygladal tak staro - powiedzial do Carabelli. A potem, zwracajac sie do Tunigorna, dodal: - Czy i ty zauwazyles, jak bardzo postarzal sie przez ostatni rok? Lecz teraz znów sprawia wrazenie mlodego. Zmarszczki znikly; móglby znów miec dwadziescia kilka lat. Czy nie odnosisz takiego wrazenia? - Obwiniam sie za jego smierc - powiedzial Tunigorn ponuro. - Jak to? - spytal ostro Valentine. - To ja wezwalem go z Góry Zamkowej. Przyjedz, powiedzialem mu, pospiesz na Zimroel, Valentine snuje jakies dziwne plany, choc dokladnie nic o nich nie wiem, ty jeden potrafisz sklonic go, by ich zaniechal. Przyjechal... a teraz... Gdyby zostal na Górze Zamkowej... - Nie, Tunigornie. Zamilcz, prosze. Oszolomiony niczym we snie, Tunigorn mó wil jednak nadal, jakby nie potrafil przestac: - ...stalby sie Koronalem po twym odejsciu do Labiryntu, zylby dlugo i szczesliwie na Zamku, rzadzilby madrze, a teraz... teraz... - Nie zostalby Koronalem, Tunigornie - powiedzial lagodnie Valentine. - Wiedzial o tym i byl szczesliwy. Daj spokój, stary przyjacielu, mówiac te nonsensy, sprawiasz, ze jego s mierc jest dla mnie jeszcze wiekszym ciezarem. Elidath stoi juz u Zródla; z calego serca zyczylbym sobie, by nie nastapilo to przed uplywem kolejnych siedemdziesieciu lat, lecz jednak sie zdarzylo, nic nie poradzimy, niezaleznie od tego, jak dlugo bedziemy sie zastanawiali, co by bylo, gdyby... My przezylismy i mamy wiele do zrobienia. Zacznijmy wiec, Tunigornie, dobrze? Dobrze? Czy wezmiemy sie do roboty? - Co musimy zrobic, panie? - Najpierw: pogrzebac zwloki. Jego grób wykopie wlasnorecznie i niech nikt nie próbuje mnie od tego odwiesc. A kiedy juz wszystkich pogrzebiemy, musisz przeprawic sie przez rzeke i tym waszym malym slizgaczem pojechac na wschód, wzdluz Gihorny, by sprawdzic, co dzieje sie z Deliamberem, Tisana, Lisamon i reszta mego orszaku. Jesli przezyli, masz przyprowadzic ich do mnie. - A ty, Valentinie? - Jesli uda nam sie uruchomic ten slizgacz, rusze w glab Piurifayne, nadal bowiem musze spotkac sie z Danipiur, nadal musze powiedziec jej kilka rzeczy, które dawno juz powinny zostac powiedziane. Znajdziesz mnie w Elirivoyne; od poczatku tam wlasnie chcialem sie udac. - Panie... - Blagam, nie mów nic. Chodzcie wszyscy! Musimy wykopac groby, musimy wylac nad nimi lzy. I musimy takze skonczyc podróz. - Valentine jeszcze raz spojrzal w twarz Elidatha, myslac: Nie potrafie uwierzyc, ze nie zyje, ale wkrótce uwierze. I wtedy zrozumiem, ze i za to bede potrzebowac przebaczenia. 5 Wczesnym popoludniem, przed regularnymi zebraniami rady, Hissune mial w zwyczaju spacerowac po zewnetrznych okregach Zamku, badajac jego najwyrazniej nie zbadane bogactwo. Mieszkal na szczycie Góry wystarczajaco dlugo, by Zamek go nie oniesmielal, w rzeczywistosci czul sie tu jak u siebie w domu - zycie w Labiryncie bylo juz zamknieta ksiega, zapakowana, zapieczetowana i odeslana do najdalszych magazynów pamieci - wiedzial jednak, ze chocby przezyl tu piecdziesiat lat, lub nawet i piecset, nigdy nie pozna wszystkich sekretów nowego domu. Nikt ich nie znal. Hissune podejrzewal, ze w rzeczywistos ci nikt nigdy nie poznal ich do konca. Mówia, ze Zamek ma czterdziesci tysiecy sal. Czyzby? Czy ktos je kiedys policzyl? Mieszkal tu kazdy Koronal od czasów Lorda Stiamota i kazdy z nich próbowal pozostawic tu jakis slad swej osobowosci - legenda glosila, ze co roku dodawano piec sal, a od czasu gdy Lord Stiamot pierwszy zamieszkal na Górze, minelo osiem tysiecy lat, wiec rzeczywiscie - Zamek moze liczyc sobie czterdziesci tysiecy sal... lub piecdziesiat, lub nawet osiemdziesiat. Któz to wie? Gdyby ktos liczyl nawet i sto sal dziennie, nie wystarczyloby mu roku, by zliczyc wszystkie, a po roku przybyloby gdzies kilka nowych, trzeba byloby odszukac je i dodac... niemozliwe. Niemozliwe. Dla Hissune'a Zamek byl najcudowniejszym miejscem na swiecie. Na poczatku staral sie poznac tylko jego czesc centralna, gdzie znajdowal sie glówny dziedziniec, biura wladcy i najslynniejsze gmachy: Twierdza Stiamota, Dom Kronik Lorda Prestimiona, Wieza Straznicza Lorda Arioca, Kaplica Lorda Kinnikena oraz wielkie sale audiencyjne, otaczajace wspaniala, umieszczona centralnie sale królewska, posrodku której znajdowal sie tron Confalume'a. Jak kazdy oniemialy turysta z zapadlej prowincji Zimroelu, Hissune odwiedzil wszystkie te miejsca oraz wiele innych, których nigdy nie pozwolono by obejrzec turyscie, az kazdy kat poznal równie dobrze co przewodnicy, którzy przez dziesieciolecia oprowadzali wycieczki. Owa centralna czesc Zamku byla przynajmniej kompletna i miala taka pozostac na wieki; nikt nie zdolalby dodac tu niczego znaczacego, nie burzac przedtem czegos, co postawil poprzedni Koronal, a to przeciez bylo nie do pomyslenia. Sala Trofeów Lorda Malibora byla ostatnia wzniesiona w centralnej czesci Zamku - takie przynajmniej mial wrazenie. Lord Voriax podczas swych krótkich rzadów postawil tylko sale gimnastyczna we wschodniej czesci Zamku, Lord Valentine zas nie zdazyl postawic niczego, choc od czasu do czasu mówil cos o stworzeniu wielkiego ogrodu botanicznego, znalazlyby sie w nim wszystkie te dziwne i cudowne rosliny, które widzial podczas swej wlóczegi po Majipoorze. Twierdzil, ze zrealizuje ten plan, jak tylko ciezar wladzy nieco zmaleje i bedzie mial czas powazniej o nim pomyslec. Sadzac z nadchodzacych z Zimroelu raportów o kolejnych kleskach, czekal byc moze za dlugo - zarazy niszczyly nie tylko rosliny uprawne, lecz takze wiele niezwyklych dzikich gatunków. Gdy tylko Hissune poznal rejon centralny, rozciagnal wedrówke na oszalamiajace i pozornie nieskonczone bogactwo otaczajacych go budynków. Odwiedzil podziemia, w których trzymano maszyny klimatyczne, zaprojektowane w bardzo dawnych czasach, gdy jeszcze podobnymi sprawami zajmowano sie na Majipoorze ze zrozumieniem i zamilowaniem; te maszyny utrzymywaly na Górze wieczna wiosne, choc jej szczyt, siegajacy trzydziestu mil ponad poziom morza, wbijal sie w chlodna pustke kosmosu. Wedrowal po gigantycznej bibliotece, wijacej sie z jednego konca Zamku na drugi w ogromnych, wezowych splotach - mówiono, ze znajduje sie tu kazda ksiazka opublikowana we Wszechs wiecie. Odwiedzal stajnie - trzymane w nich szlachetne wierzchowce, wspaniale, rasowe sztuczne zwierzeta w niczym nie przypominajace swych kuzynów, uzywanych jako sila pociagowa w miastach i na wsiach Majipooru, tanczyly i parskajac bily przednimi kopytami powietrze w oczekiwaniu na kolejny trening. Znalazl tunele Lorda Sangamora, serie polaczonych ze soba sal otaczajacych zachodni szczyt Góry niczym sznur kielbasek; ich s ciany i sklepienia plonely przedziwnym swiatlem - w jednej granatowym, w innej cynobrowym, w jeszcze innej pomaranczowym, w kolejnej olsniewajaco jaskrawozóltym, a w nastepnej ponurym, rdzawym... i tak dalej, i tak dalej. Nikt nie wiedzial, dlaczego tunele te w ogóle zostaly wybudowane ani jakie jest zródlo swiatla zapalajacego sie samorzutnie w wielkich glazach. Gdziekolwiek szedl, wpuszczano go natychmiast. W koncu byl jednym z trzech wladców królestwa - w pewnym sensie tego slowa zastepczym Koronalem, a przynajmniej powaznym fragmentem zastepczego Koronala. Lecz aura wladzy otoczyla go na dlugo przedtem, nim Elidath wybral go na czlonka triumwiratu. Czul, jak ludzie sie w niego wpatruja. Wiedzial, co oznaczaja te spojrzenia: “Oto faworyt Lorda Valentine'a. Pojawil sie znikad, juz jest ksieciem, ma nieograniczone mozliwos ci kariery. Szanujcie go. Badzcie mu posluszni. Prawcie mu komplementy. Bójcie sie go". Kiedys wydawalo mu sie, ze moze pozostac nie zmieniony, ale oczywiscie bylo to niemozliwe. “Nadal jestem tylko Hissune'em, który kantowal przybywajacych do Labiryntu turystów, który przekladal papiery w tamtejszym Domu Kronik, z którego przyjaciele kpili, ze sie «nadyma»". To, oczywis cie, nigdy nie przestanie byc prawda, lecz prawdziwy byl takze fakt, ze dawno skonczyl dziesiec lat, ze spojrzenie w zycie obcych kobiet i mezczyzn, których spotkal w Rejestrze Dusz, zmienilo go i poglebilo jego rozumienie swiata tak, jak zrobil to trening na Górze Zamkowej, zaszczyty i odpowiedzialnosc - przede wszystkim odpowiedzialnosc - jaka obciazyl go Elidath w czasie swej regencji. Nawet poruszal sie inaczej, nie jak arogancki, lecz ostrozny chlopiec z Labiryntu, z oczami dookola glowy, szukajacy jakiegos oszolomionego turysty, na którym mozna by nabic sobie kabze, nie jak przepracowany urzedniczyna niskiego szczebla trzymajacy sie wprawdzie swego miejsca, lecz pracowicie intrygujacy, by zasiasc za biurkiem zwierzchnika, nie jak neofita przepraszajacy za to, ze zyje, kaprysem losu rzucony w towarzystwo Poteg Majipooru, niepewny, jak sie wsród nich zachowac, lecz jak mlody, obiecujacy ksiaze, który maszeruje godnie i pewnie korytarzami Zamku, znajacy swa sile i pewny jej, swiadomy swego przeznaczenia, celu, do którego dazy. Mial nadzieje, ze nie stal sie arogancki, zarozumialy, nazbyt pewny siebie, lecz akceptowal samego siebie i spokojnie, bez wymuszonej pokory majacej zadoscuczynic tej mu, kim juz sie stal i kim jeszcze moze zostac. Dzis trafil do tej czes ci Zamku, która odwiedzal rzadko: skrzydlo pólnocne, schodzace tarasami po dlugim, zaokraglonym zboczu wierzcholka Góry, obróconym w strone dalekich miast Huine i Gossif. Znajdowaly sie tu koszary gwardii, kilkanascie przypominajacych ule budynków z czasów Lorda Dzimaule'a i Lorda Arioca, których przeznaczenia zapomniano juz dawno, i siec niskich, niemal calkowicie zrujnowanych, pozbawionych dachów konstrukcji, których przeznaczenia w ogóle nie znano. Kiedy byl tu po raz ostatni, przed kilkoma miesiacami, napotkal badajaca je grupe archeologów, dwóch Ghay rogów i Vroonke nadzorujacych robotników - Skandarów, przesiewajacych ziemie w poszukiwaniu skorup dzbanków; Vroonka powiedziala mu wówczas, ze jej zdaniem jest to pozostalosc antycznych fortów z czasów Lorda Damlanga, nastepcy Stiamota. Zdecydowal sie sprawdzic, czy archeolodzy jeszcze pracuja, i spytac, czego sie dowiedzieli, lecz nie spotkal nikogo, a wykopy wypelnione byly ziemia. Przez chwile stal na szczycie starego, zrujnowanego muru, patrzac na nieprawdopodobnie daleki horyzont, w polowie ukryty za gigantycznym garbem Groty. Jakie lezaly tam miasta? Gossif, oddalone o pietnascie, Mnoze dwadziescia mil, ponizej Gossif Tentag, a potem, pomyslal., albo Minimool, albo Greel, nizej zas, oczywis cie, Stee, liczace sobie trzydziesci milionów mieszkanców, któremu swietnoscia dorównywalo tylko Ni-moya. Nigdy nie odwiedzil zadnego z tych miast, prawdopodobnie nigdy zadnego z nich nie odwiedzi. Sam Valentine powtarzal czasami, ze spedzil na Górze cale zycie, a nie mial okazji odwiedzic Stee. Swiat byl zbyt wielki, by ktokolwiek zdolal poznac go dobrze, majac do dyspozycji tylko jedno zycie; zbyt wielki, by w ogóle dalo sie go pojac. Trzydzies ci milionów mieszkanców Stee, trzydziesci milionów mieszkanców Ni-moya, jedenascie milionów mieszkanców Pidruid, miliony w Alaisor, w Treymone, w Piliploku, w Mazadone, w Velathys, w Narabal... co dzieje sie z nimi w tej wlasnie chwili? - mys lal Hissune. Glód, panika, nowi prorocy, samozwanczy Koronalowie i Pontifexowie... Wiedzial, ze sytuacja jest krytyczna. Na Zimroelu panowalo takie zamieszanie, ze nie sposób bylo w ogóle dojsc, co sie tam dzieje, choc z pewnoscia nie dzialo sie nic dobrego. W dodatku calkiem niedawno przyszla wiadomosc, ze wolki, rdza i sniec, i Bogini jedna wie, co jeszcze, tajemniczo pojawily sie na Alhanroelu, wiec wkrótce zapanuje tu najprawdopodobniej podobne szalenstwo. Plotki juz krazyly, slyszalo sie opowiesci o jawnych ceremoniach kultu smoków odprawianych w Treymone i Stoien, o pojawieniu sie tajemniczych nowych zakonów rycerskich: Rycerzy Dekkereta i Stowarzyszenia Góry, zakladanych w Amblemorn, w Normork, na samej Górze Zamkowej. Grozne, zlowrogie oznaki zblizajacej sie burzy. Byli i tacy, którzy wnioskowali, iz Majipoor cieszy sie jakas wewnetrzna odpornoscia na zmiany tylko dlatego, ze jego system spoleczny nie zmienil sie pod zadnym istotnym wzgledem od czasu uformowania sie przed tysiacami lat. Hissune jednak wystarczajaco dobrze znal historie zarówno swej rodzimej planety, jak i Ziemi, by wiedziec, iz nawet tak lagodni ludzie jak obywatele Majipooru, od tysiacleci spokojni i zadowoleni z zycia, uspokojeni lagodnos cia klimatu i zyznoscia ziemi, zdolnej utrzymac niemal dowolnie wielka populacje, pograza sie w anarchii i chaosie z oszalamiajaca szybkoscia, gdy tylko zabraknie im tego, do czego sie przyzwyczaili. A brakowac zaczynalo i mialo byc jeszcze gorzej. Skad wziely sie te plagi? Hissune nie mial pojecia. Co robiono, by je zwalczyc? Najwyrazniej za malo. Co mozna zrobic? Wladcy chyba istnieja po to, by dbac o dobro swych poddanych. A on, w koncu do pewnego stopnia wladca, przynajmniej tymczasowy, zyje sobie wygodnie na Górze Zamkowej, odizolowamy od swiata, daleko poza zasiegiem walacej sie w gruzy cywilizacji, nie doinformowany, nie majacy o niczym pojecia, bezradny. Oczywiscie, w ostatecznym rozrachunku to nie on odpowiedzialny jest za przezwyciezenie tego kryzysu. Cóz z wlasciwymi wladcami Majipooru? Hissune mial Pontifexa, pogrzebanego w trzewiach Labiryntu, za slepego kreta, niezdolnego wyrobic sobie jakiegokolwiek pojecia o tym, co naprawde dzieje sie na swiecie - kazdego Pontifexa, nawet tego, który w odróznieniu od starego Tyeverasa bylby przecietnie zdrowy i normalny. W rzeczywistosci Pontifex nie musial pilnie sledzic biezacych wydarzen, w teorii mial od tego Koronala. A jednak Hissunie zaczynal rozumiec, ze i Koronal nie ma wiekszego pojecia o rzeczywistosci, siedzac tak na szczycie przyslonietej mgielka Góry Zamkowej, odciety od swiata równie skutecznie co Pontifex w swej jamie. No, Koronal odprawial co jakis czas Wielki Objazd, by znalezc sie wsród poddanych. Czy nie to robi wlasnie Valentine i jak ma to pomóc swiatu, z którego serca cieknie zywa krew? A wlasciwie, to gdzie Valentine znajduje sie w tej chwili? Jakie dzialania podejmuje? Czy w ogóle jakies podejmuje? Kto z rzadu w ciagu ostatnich kilku miesiecy odebral od niego jakas wiadomosc? Jestesmy inteligentnymi, os wieconymi ludzmi, pomys lal. I z najlepszych w swiecie intencji robimy same glupstwa. Zblizal sie czas codziennego posiedzenia rady. Hissune obrócil sie i niemal biegiem ruszyl ku centralnym rejonom Zamku. Gdy zaczal wchodzic na Dziewiecdziesiat Dziewiec Schodów, dostrzegl Alsimira, którego mianowal niedawno swym Najwyzszym Doradca, gestykulujacego dziko i krzyczacego cos w jego kierunku. Przeskakujac dwa i trzy stopnie, Hissune ruszyl w góre; Alsimir pobiegl mu na spotkanie równie szybko. - Wszedzie cie szukamy! - krzyknal, zdyszany, gdy jeszcze kilkanascie stopni dzielilo go od Hissune'a. Wydawal sie zdumiewajaco podniecony. - Wlasnie mnie znalazles! - rzucil niecierpliwie Hissune. - O co wlasciwie chodzi? Alsimir przerwal, uspokoil sie i oznajmil: - Wszyscy sa strasznie zdenerwowani. Godzine temu przyszla dluga wiadomosc od Tunigorna, z Gihorny... - Gihorny? - Hissune spojrzal na niego, nic nie rozumiejac. - A co na milosc Pani robi on wlasnie tam! - Nie mam p ojecia. Wiadomo tylko, ze przyslal wiadomosc wlas nie stamtad i... - Dobrze. Dobrze. - Chwytajac Alsimira za ramie, Hissune dodal jeszcze ostro: - Powiedz mi, co bylo w tej wiadomosci! - Mys lisz, ze wiem? Czy kogos takiego jak ja wprowadza sie w wielkie sekrety stanu? - A wiec jest to sekret stanu? - Diwis i Stasilane spotkali sie w sali rady co najmniej czterdzies ci piec minut temu. Rozeslali gonców, gdzie sie tylko dalo, próbujac cie odnalezc, wiekszosc najwazniejszych panów królestwa poszla na sesje, inni wlas nie tam ida... Valentine musial umrzec, pomyslal Hissune i poczul chlód. - Chodz ze mna! - krzyknal na przyjaciela i w szalenczym tempie pobiegl w góre schodami. Przed sala rady dzialy sie przerazajace sceny; trzydziestu czy czterdziestu pomniejszych lordów wraz z doradcami krecilo sie w kólko, nic nie wiedzac, a przybywalo ich jeszcze wiecej. Gdy pojawil sie Hissune, bezwiednie odsuneli sie, ustepujac mu z drogi. Ruszyl przed siebie niczym statek dostojnie przecinajacy ton zarosnieta dryfujaca trawa morska. Pozostawil Alsimira przed drzwiami, zlecajac, by dowiedzial sie od innych, czego tylko mozna, po czym wszedl. Stasilane i Diwis siedzieli przy stole na podwyzszeniu; Diwis twarz mial nieruchoma, ponura, Stasilane byl powazny, blady i niezwykle przygnebiony - zgarbil sie, dlonia nerwowo przygladzal geste, potargane wlosy. Wraz z nimi byli tu takze najwazniejsi panowie królestwa: Mirigant, Elzandir, Manganot, Cantalis, diuk Halanx, Nimian z Dundilmir oraz pieciu, moze szesciu innych, razem z tym, którego Hissune widzial dopiero drugi raz w zyciu: starym, pomarszczonym ksieciem Ghizmaile, wnukiem Pontifexa Ossiera, poprzednika Tyeverasa w Labiryncie. Oczy wszystkich zwrócily sie na wchodzacego Hissune'a, on zas stanal na chwile niczym przykuty do podlogi wzrokiem tych mezczyzn, z których najmlodszy byl od niego starszy o dziesiec albo i pietnascie lat; mezczyzn, którzy cale swe zycie spedzili w poblizu zródel wszelkiej wladzy. Patrzyli na niego, jakby tylko on mógl udzielic odpowiedzi na jakies straszne, niepokojace pytanie. - Panowie... - odezwal sie w koncu. Diwis, krzywiac sie, popchnal ku niemu dlugi arkusz papieru. - Przeczytaj - powiedzial. - Chyba ze juz wiesz. - Wiem tylko, ze nadeszly wiadomosci od Tunigorna. - Wiec czytaj. Siegajac po karte, Hissune zorientowal sie ze zloscia, ze drza mu rece. Popatrzyl na nie, jakby sie przeciw niemu zbuntowaly, i zmusil sie do zachowania spokoju. Z papieru skoczyly ku niemu oderwane zdania: ...Valentine rusza do Piurifayne blagac Danipiur o wybaczenie... ...szpieg Metamorfów zdemaskowany wsród najblizszych towarzyszy Koronala... ...przesluchanie ujawnia, ze to Metamorfowie stworzyli i rozprzestrzeniaja zarazy szalejace na terenach rolniczych... ...wielka burza piaskowa... Elidath nie zyje, wraz z nim zginelo wielu... Koronal znikl w Piurifayne... ...Elidath nie zyje... ...Koronal znikl... ...szpieg w jego najblizszym otoczeniu... ...Metamorfowie stworzyli zarazy... ...Koronal znikl... ...Elidath nie zyje... .. .Koronal znikl... ...Koronal znikl... ...Koronal znikl... Hissune, zdumiony i przerazony, podniósl wzrok. - Czy mozemy byc pewni autentycznosci tych wies ci? - Co do tego nie ma watpliwosci - odparl Stasilane. - Otrzymalismy je sekretnym kanalem komunikacyjnym. Szyfr byl bezbledny. Styl i slownictwo Tunigorna, to gwarantuje osobis cie. Uwierz, Hissunie, to wiadomosc absolutnie autentyczna. - A wiec mamy do czynienia nie z jedna katastrofa, lecz z dwoma lub trzema - stwierdzil Hissune. - Najwyrazniej tak - przytaknal Diwis. - I co o tym sadzisz, Hissunie? Hissune zmierzyl syna Voriaxa dlugim, uwaznym spojrzeniem. W jego pytaniu nie wyczul kpiny. Mial wrazenie, ze zazdrosc i pogarda, jakie zywil do niego Diwis, zmalaly nieco w ciagu tych kilku miesiecy, podczas których wspólnie pracowali, ze Diwis nabral respektu dla jego zdolnosci, lecz dzis dopiero posunal sie az tak daleko; okazal, ze szczerze chce uslyszec jego zdanie - i to w obecnosci wszystkich zgromadzonych lordów. Odpowiedzial, ostroznie dobierajac slowa: - Po pierwsze, musimy zdac sobie sprawe, ze mamy do czynienia nie ze straszliwa w swych skutkach kleska naturalna, lecz buntem. Tunigorn pisze, ze Metamorf Y-Uulisaan, przesluchiwany przez Deliambera i Tisane, zeznal, iz to Zmiennoksztaltni odpowiedzialni sa za gnebiace nas plagi. Sadze, ze wszyscy tu obecni wierza w skutecznosc metod Deliambera, wszyscy wiemy równiez, ze Tisana ma dar otwierania dusz, nawet Metamorfów. Sytuacja wiec jest dokladnie taka, jaka opisal niegdys w mej obecnosci Sleet, gdy na poczatku objazdu przebywalismy w Labiryncie, a w co Koronal nie chcial uwierzyc: Zmiennoksztaltni wypowiedzieli nam wojne! - Z doniesienia Tunigorna wiemy jednak - zauwazyl Diwis - ze w odpowiedzi Koronal ruszyl z pielgrzymka do Piurifayne, by na rece Danipiur zlozyc królewskie przeprosiny za niedole, które przez wieki cierpial jej lud. Oczywiscie doskonale zdajemy sobie sprawe, ze Valentine uwaza siebie za czlowieka pokoju, pokazala nam to lagodnosc, z jaka potraktowal tych, którzy przed wielu laty go obalili. To oczywiscie szlachetna cecha charakteru. Ja jednak dzis tu twierdzilem, ze Valentine przekroczyl granice pacyfizmu, wkraczajac w królestwo szalenstwa. Twierdze, ze Koronal, jesli nadal zyje, jest szalony. Mamy wiec oszalalego Pontifexa, szalonego Koronala i to w chwili, w której smiertelny wróg chwycil nas za gardlo. A co ty o tym sadzisz, Hissunie? - Sadze, ze zle interpretujesz fakty dostarczone nam przez Tunigorna. Po twarzy Diwisa przemknal wyraz zaskoczenia i czegos w rodzaju gniewu. Glos jednak nie zadrzal mu ani odrobine: - Ach, doprawdy? Hissune postukal palcem w lezacy przed nim papier. - Tunigorn twierdzi, ze Koronal udal sie do Piurifayne i ze w jego otoczeniu odkryto szpiega, który zlozyl zeznania. Nigdzie nie znalazlem wzmianki o tym, ze Valentine ruszyl do Piurifayne po wysluchaniu jego zeznan. Sadze, iz mozna by bylo udowodnic, ze zdarzylo sie odwrotnie: Lord Valentine zdecydowal sie na podjecie misji pokoju, czego logike z pewnos cia mozna by kwestionowac, lecz co w pelni pasuje do jego charakteru, i dopiero gdy sie oddalil, wyszly na jaw nowe fakty. Byc moze z powodu burzy Tunigorn nie mógl sie z nim skontaktowac, choc sadze, ze Deliamber znalazlby jednak jakis sposób. - Spogladajac na wielki globus, spytal jeszcze: - Co wiemy o obecnym miejscu pobytu Koronala? - Nic - burknal Stasilane. Hissune spojrzal na niego szeroko rozwartymi oczami. - Jaskrawoczerwone swiatelko oznaczajace miejsce pobytu Koronala zgaslo - wyjasnil Stasilane. - Zgaslo - szepnal. - Co to znaczy? Ze Valentine nie zyje? - Byc moze - wyjasnil Stasilane. - A moze zgubil lub uszkodzil nadajnik, który przekazuje nam dane o jego ruchach. Hissune skinal glowa. - Znalezli sie w burzy piaskowej, która pochlonela wiele ofiar. Choc nie wynika to bezposrednio z otrzymanych informacji, potrafie uwierzyc, ze w te sama burze wpadl takze kierujacy sie do Piurifayne od strony Gihorny Koronal. Tunigorna i innych zostawil za soba... - I albo zginal, albo zgubil nadajnik; nie mamy sposobu, by stwierdzic, co sie rzeczywiscie stalo - orzekl Diwis. - Módlmy sie, by Bogini ocalila zycie mlodego Valentine'a - oznajmil nagle stary ksiaze Ghizmaile glosem tak suchym i drzacym, ze trudno bylo wrecz uwierzyc w to, iz slowa te wypowiedziala istota zyjaca. - Istnieje jednak problem, który musimy rozwiazac niezaleznie od tego, czy on zyje, czy nie. Musimy wybrac nowego Koronala. Zdumienie slowami wypowiedzianymi przez najstarszego z panów Zamku omal nie zbilo Hissune'a z nóg. Rozejrzal sie po sali. - Czyzbym sie przeslyszal? Dyskutujemy dzis o tym, jak obalic króla? - To zbyt mocne slowa - odparl gladko Diwis. - Rozmawiamy wylacznie o tym, czy Valentine powinien nadal pelnic sluzbe Koronala... w swietle znanych nam wrogich intencji Zmiennoksztaltnych i tego, jak zalatwia on wszelkie nieprzyjemne sprawy. Jesli prowadzimy wojne - a nikt tu juz nie watpi, ze ja rzeczywiscie prowadzimy - rozsadne wydaje sie twierdzenie, ze Valentine nie jest wlasciwym wladca na takie czasy... jesli zyje. Zastapic go nie znaczy jednak obalic. Istnieje legalny, konstytucyjny sposób usuniecia go z tronu Confalume'a bez wpedzania Majipooru w kryzys i bez okazywania braku milosci i szacunku. - Mozemy pozwolic umrzec staremu Tyeverasowi, o to ci chodzi? - Wlasnie. I co powiesz? Hissune nie odpowiadal. Jak Diwis, Ghizimaile i najprawdopodobniej wiekszosc zgromadzonych tu panów powoli i niechetnie dochodzil do wniosku, ze Valentine powinien zostac zastapiony przez kogos bardziej zdecydowanego, agresywniejszego, nawet bardziej wojowniczego. Myslal o tym nie od dzis, choc z nikim sie tymi myslami nie podzielil. No i oczywiscie istnial prosty sposób, by dokonac przekazania wladzy, awansujac Valentine'a, z jego zgoda lub bez niej, na Pontifexa. Lecz lojalnosc w stosunku do Lorda Valentine'a - przewodnika, nauczyciela, architekta jego kariery - byla wielka i gleboko zakorzeniona w duszy Hissune'a. Wiedzial takze, byc moze lepiej niz ktokolwiek inny, z jakim przerazeniem Koronal myslal o przeniesieniu sie do Labiryntu, co nie bylo dla niego awansem, lecz wtraceniem w najglebsze czeluscie. Postanowic to za jego plecami, gdy szczerze, choc niekoniecznie zrecznie, staral sie przywrócic pokój swiatu bez uciekania sie do walki... cóz, byloby to okrucienstwo, straszliwe okrucienstwo. A jednak wymagala tego racja stanu. Czy istnieje chwila, w której racja stanu usprawiedliwia okrucienstwo? Hissune doskonale wiedzial, co odrzeklby na to pytanie Lord Valentine. Nie byl jednak do konca pewien swej odpowiedzi. Po chwili powiedzial: - Byc moze Valentine rzeczywis cie nie jest odpowiednim Koronalem na te czasy, nie mam na ten temat zdania i wolalbym wiedziec wiecej, nim je sobie wyrobie. Jedno moge jednak powiedziec: nie chcialbym uczestniczyc w usunieciu go z tronu sila... czy cos takiego kiedykolwiek zdarzylo sie na Majipoorze? Zdaje sie, ze nie - ale na szczescie nie trzeba bedzie posunac sie az do tego. Uwazam jednak, ze kwestie zdolnosci Valentine'a do przezwyciezenia obecnego kryzysu mozemy przedyskutowac kiedy indziej. Powinnismy natomiast, bez ogladania sie na wszystkie inne sprawy, rozwazyc kwestie sukcesji. Napiecie w sali rady wyczuwalnie wzroslo. Diwis spojrzal w oczy Hissune'a, jakby próbowal odczytac z nich sekret jego duszy. Diuk Halanx zarumienil sie, ksiaze Banglecone wyprostowal sztywno w krzesle, diuk Chorg pochylil nagle; tylko dwaj najstarsi z obecnych: Cantalis i Ghizmaile, pozostali nieruchomi, jakby wybór osoby Koronala nie mial zadnego znaczenia dla ludzi wiedzacych, ze czeka ich juz tylko smierc. Hissune mówil dalej: - W naszej dyskusji s wiadomie pominelismy jedna, szalenie wazna informacje przekazana nam przez Tunigorna: Elidath, od dawna uwazany za nastepce Valentine'a, nie zyje. - Elidath nie chcial zostac Koronalem. - powiedzial Stasilane glosem tak cichym, ze niemal nieslyszalnym. - Byc moze - odparl Hissune. - Z pewnoscia nie sprawial wrazenia czlowieka pozadajacego tronu, kiedy zaznal juz rozkoszy regencji. Chcialem tylko uswiadomic wszystkim, ze jego tragiczna smierc usunela z kregu rozwazan czlowieka, któremu z pewnos cia ofiarowalibysmy korone, gdyby Lord Valentine przestal byc Koronalem. Wraz z nim znikla oczywista linia sukcesji; jutro mozemy dowiedziec sie, ze Lord Valentine nie zyje, ze zmarl wreszcie Tyeveras, ze sytuacja zmusza nas do usuniecia Valentine'a z zajmowanego dotychczas stanowiska. Powinnismy przygotowac sie na kazda z tych okolicznosci. To my wybierzemy nastepnego Koronala - czy wiemy, kto nim zostanie? - Czy proponujesz, bysmy glosowali na kandydatów do korony tu i teraz? - spytal ksiaze Manganot z Banglecode. - Kandydatów przeciez mamy - zabral glos Mirigant. - Udajac sie w Wielki Objazd Koronal mianowal regenta, regent zas przed opuszczeniem zamku mianowal z kolei - zakladam, ze za zgoda Valentine'a - trzech czlonków Rady Regencyjnej. Ci trzej rzadza nami od kilku miesiecy. Jesli musimy znalezc nowego Koronala, powinnismy szukac go ws ród tych trzech. - Przerazasz mnie, Mirigancie - odezwal sie Stasilane. - Kiedys sadzilem, ze wspaniale byloby byc Koronalem; wy pewnie tez tak mysleliscie jako chlopcy. Nie jestem juz chlopcem. Widzialem, jak zmienil sie Elidath, kiedy spoczal na nim ciezar wladzy - nie byla to zmiana na lepsze. Pozwólcie, ze pierwszy zloze hold nowemu Koronalowi... lecz niech bedzie nim ktos inny, nie Stasilane! - Koronal - powiedzial diuk Chorg - nie powinien byc czlowiekiem pozadajacym wladzy, lecz sadze, ze nie moze jej takze nienawidzic. - Dziekuje ci, Elzandirze. Nie kandyduje, czy wszyscy to zrozumieli? - Diwisie? Hissunie? - spytala Mirigant. Hissune poczul, jak drga mu policzek. Ramiona i rece mial jakby zdretwiale. Spojrzal na Diwisa; starszy od niego ksiaze tylko usmiechnal sie i wzruszyl ramionami. Milczal. W uszach Hissune slyszal huk, poczul, ze zaczyna go bolec glowa. Czy powinien zabrac glos? Co ma powiedziec? Teraz, gdy wreszcie do tego doszlo, czy zdola wstac i przed wszystkimi ksiazetami królestwa oznajmic z podniesionym czolem, ze pragnie zostac Koronalem? Czul, ze Diwis rozgrywa jakas gre przekraczajaca zdolnosc jego pojmowania; po raz pierwszy od chwili, gdy tego popoludnia przekroczyl drzwi sali, nie mial pojecia, jaki kurs obrac. Cisza wydawala sie trwac bez konca. I nagle Hissune uslyszal swój glos - spokojny, równy, obojetny: - Sadze, ze nie ma potrzeby omawiania tej sprawy bardziej szczególowo. Mamy dwóch kandydatów, powinnismy rozwazyc ich zalety. Lecz nie tu. Nie teraz. Zrobilismy wystarczajaco wiele. Co na to powiesz, Diwisie? - Przemówiles madrze i z wielkim zrozumieniem sytuacji. Jak zwykle. - A wiec zglaszam wniosek o zakonczenie obrad - powiedzial Mirigant. - Rozwazymy problemy, przed którymi stanelis my, czekajac na kolejne informacje o losie Koronala. Hissune podniósl dlon. - Jest jeszcze inna sprawa - powiedzial i przerwal czekajac, by zgromadzeni ucichli i zwrócili na niego uwage. W koncu mógl mówic dalej: - Od pewnego czasu nosze sie z mysla o odwiedzeniu Labiryntu, rodziny i przyjaciól. Uwazam takze, ze byloby wskazane, by ktos z nas przeprowadzil rozmowy z przedstawicielami Pontyfikatu, poznal stan Tyeverasa z pierwszej reki; moze sie zdarzyc, ze w ciagu kilku najblizszych miesiecy bedziemy musieli wybrac zarówno Pontifexa, jak i Koronala; powinnis my sie przygotowac na tak niezwykly obrót spraw. Proponuje ustanowic poselstwo Góry Zamkowej w Labiryncie i zglaszam sie na posla. - Popieram - powiedzial natychmiast Diwis. Odbyla sie jeszcze dyskusja i glosowanie, potem przeglosowano wniosek o zakonczenie obrad, wreszcie rada podzielila sie na male, zawziecie dyskutujace grupki. Hissune stal, samotny, zastanawiajac sie, kiedy wreszcie przebudzi sie z tego snu. Po chwili uswiadomil sobie, ze obok niego stoi wielki, jasnowlosy Stasilane, jednoczesnie zmartwiony i us miechniety. Stasilane powiedzial cichym glosem: - Byc moze popelniasz pomylke, wyjezdzajac z Labiryntu w tej wlasnie chwili, Hissunie. - Byc moze, ale mialem wrazenie, ze tak wlasnie powinienem postapic. Zaryzykuje. - Wiec oglos sie Koronalem, nim odjedziesz! - Mówisz powaznie, Stasilanie? A co bedzie, jes li Valentine zyje? - Jesli zyje, wiesz, jak zrobic go Pontifexem. Jes li nie zyje, musisz zajac jego miejsce, póki mozesz. - Tego nie zrobie. - Musisz. Inaczej po powrocie mozesz zastac na tronie Diwisa. Hissune us miechnal sie. - Z tym latwo bedzie sobie poradzic. Jesli Valentine nie zyje i Diwis go zastapi, dopilnuje, by Tyeveras zasnal wreszcie w spokoju. Diwis natychmiast zostanie Pontifexem i bedzie musial udac sie do Labiryntu, zwalniajac miejsce dla nowego Koronala... przy jednym tylko kandydacie. - Na Pania, zdumiewasz mnie! - Naprawde? Mnie wydalo sie to calkiem oczywiste. - Hissune mocno scisnal dlon starszego mezczyzny. - Dziekuje ci za poparcie, Stasilanie. Obiecuje, ze w koncu wszystko sie ulozy. Jesli zajme miejsce Koronala z Diwisem jako Pontifexem... niech bedzie, sadze, ze potrafimy ze soba wspólpracowac. Lecz teraz módlmy sie o zycie i sukces Valentine'a i pozostawmy na boku te rozwazania, dobrze? - Alez oczywiscie - zgodzil sie Stasilane. Us cisneli sie krótko, po czym Hissune opus cil sale rady. W korytarzu przed drzwiami panowalo zamieszanie takie jak przedtem, choc teraz zebrala sie tu chyba z setka pomniejszych lordów; patrzyli na wychodzacego Hissune'a z niezwyklym napieciem, on jednak nie powiedzial zadnemu z nich ani slowa, zadnemu z nich nie spojrzal nawet w oczy, po prostu przecisnal sie przez tlum. Odnalazl Alsimira; przyjaciel gapil sie na niego z otwartymi ustami. Hissune wezwal go gestem i rozkazal mu przygotowac sie do podrózy do Labiryntu. Mlody rycerz odpowiedzial pelnym strachu spojrzeniem i slowami: - Powinienem ci powiedziec, panie, ze pare minut temu w tlumie pojawila sie wiesc, jakobys mial zostac Koronalem. Mozesz mi powiedziec, ile jest w niej z prawdy? - Naszym Koronalem jest Lord Valentine - odparl krótko Hissune. - A teraz idz i przygotuj sie do odjazdu. Zamierzam wyruszyc do Labiryntu o swicie. 6 Bedac jeszcze dosc daleko, kilkanascie przecznic od domu, Millilain uslyszala dochodzace z ulicy rytmiczne krzyki: “ Ja-ta, ja-ta, bum!" czy cos takiego, jakies dzwieki bez znaczenia, belkot wykrzykiwany gromkim glosem, raz za razem, raz za razem, niczym przez tysiace szalenców naraz. Przystanela i przytulila sie w strachu do starej, zrujnowanej, kamiennej s ciany; czula sie jak w pulapce. Za nia, na placu, szalala banda pijanych górali z Wyzyny, rozbijajac wystawy w sklepach i napastujac przechodniów, gdzies na wschodzie Rycerze Dekkereta odbywali mityng ku czci Lorda Sempeturna, a teraz jeszcze i to szalenstwo. “Ja-ta, ja-ta, bum". Nie miala juz gdzie uciec. Nie miala sie gdzie schronic. Pragnela tylko bezpiecznie dotrzec do domu i zamknac drzwi na wszystkie zamki. Swiat oszalal. “Ja-ta, ja-ta, bum". Przypominalo to przeslanie Króla Snów, lecz z jednym wyjatkiem: ciagnelo sie godzinami, dzien po dniu, miesiac po miesiacu. Nawet najgorsze przeslanie, choc wstrzasa sama podstawa duszy, trwa niedlugo. To nigdy nie mialo sie skonczyc. I z czasem robilo sie jeszcze gorsze. Rozruchy i rozboje. Bez przerwy. Brak zywnos ci, pozostaly tylko okruchy i ochlapy, i - czasami - kawalek miesa, który kupowalo sie od górali. Górale zeszli ze swych gór z miesem zarznietych zwierzat, sprzedawali je po spekulacyjnych cenach, przepijali zarobione pieniadze, szaleli na ulicach, a potem wracali do domów. Co dzien pojawiala sie jakas nowa kleska. Mówiono, ze smoki morskie atakuja kazdy statek, który odwazy sie wyjsc w morze; handel miedzy kontynentami skonczyl sie wiec definitywnie. Mówiono, ze Lord Valentine nie zyje. W Khyntor zamiast jednego bylo juz dwóch Koronalów: Sempeturn i ten Hjort, który nazwal sie Lordem Stiamotem. Obaj zgromadzili male armie, które maszerowaly tam i z powrotem ulicami, wykrzykujac jakies slogany i wszczynajac rozróby: Rycerze Dekkereta Sempeturna i cos jak Zakon Potrójnego Miecza tego Hjorta. Kristofon zostal Rycerzem Dekkereta. Nie widziala go od dwóch tygodni. Kolejny Koronal w Ni-moya i paru Pontifexów na dokladke. A teraz jeszcze i to. “Ja-ta, ja-ta, bum". Nie miala najmniejszej ochoty sprawdzac, o co wlas ciwie chodzi. Najprawdopodobniej to kolejny Koronal otoczony nowym tlumem rozhisteryzowanych zwolenników. Millilain rozejrzala sie wokól uwaznie, zastanawiajac sie, czy warto zaryzykowac przejscie ciemna alejka do ulicy Dizimaule'a, która doprowadzi ja do innej ulicy biegnacej blisko Alei Voriaxa. Alejka stanowila problem. Mówiono, ze ostatnio zaczely sie tam dziac dziwne rzeczy... Nadchodzila noc. Zaczal padac lekki deszcz, niewiele wiecej niz wilgotna mgla. Millilain byla pólprzytomna i oszolomiona z glodu, choc powoli zaczynala sie do niego przyzwyczajac. Ze wschodu, z przedmiescia Goracego Khyntor, gdzie znajdowaly sie termy, dobiegl huk - to wybuchl punktualny jak zwykle Gejzer Confalume'a, wybijajac godzine. Millilain spojrzala na niego machinalnie i dostrzegla gigantyczna kolumne pary wznoszaca sie w góre, otoczona grzywa siarkowego, zóltego dymu, przyslaniajacego polowe nieba. Cale zycie przezyla w poblizu gejzerów Goracego Khyntor, zawsze traktowala je jako cos naturalnego, lecz z jakichs powodów akurat dzis wybuch jednego z nich przerazil ja jak nigdy przedtem; kilkakrotnie uczynila znak Pani, az wszystko sie skonczylo. Pani. Czy Pani nadal czuwa nad Majipoorem? Gdzie sie podzialy jej kojace przeslania, pelne tak dobrych rad, pocieszajace w trudnych chwilach. A jesli juz jestesmy przy tym, to gdzie podzial sie Król Snów? Niegdys, w spokojniejszych czasach, te dwie Potegi utrzymywaly zycie kazdego mieszkanca Majipooru w równowadze, doradzajac, napominajac, a kiedy trzeba bylo, takze karzac. Byc moze panuja nadal, pomyslala Millilam, lecz sytuacja tak dalece wymknela sie spod kontroli, ze i Król, i Pani nie potrafia juz sobie z nia poradzic, choc próbuja od switu do zmierzchu. System ten mial dzialac - i dzialal doskonale - w s wiecie, w którym wiekszosc obywateli rados nie stosowala sie do obowiazujacych praw. Dzis niemal nikt sie do niczego nie stosowal. Nie bylo praw. Ja-ta, ja-ta, bum! A z drugiej strony: - Lord Sempeturn. Slawcie Lorda Sempeturna! Slawcie go, slawcie, slawcie! Deszcz padal coraz gesciej. Ruszaj sie, powiedziala sobie Millilain. Górale na placu, Bogini jedna wie, jakie szalenstwo przed toba, Rycerze Dekkereta sroza sie gdzies z tylu - klopoty, nic tylko klopoty. Nawet jes li miedzy rycerzami byl Kristofon, nie chciala go widziec, nie chciala widziec jego nieprzytomnych, przepelnionych oddaniem oczu, nie chciala widziec dloni wzniesionej w nowej wersji znaku gwiazdy. Zaczela biec. Przez Malibor do Dizimaule, wzdluz Dizimaule do tej alejki laczacej ja z Malamola... czy osmieli sie wejsc w alejke? Ja-ta, ja-ta, bum! Nagle z ulicy Dizimaule wylonil sie pracy wprost na nia tlum. Maszerujacy szli niczym bezduszne maszyny - dostrzegla dziewieciu czy dziesieciu w rzedzie, podnosili i opuszczali rece, lewa, prawa, lewa, prawa i ten krzyk wydobywajacy sie z ich gardel w ciaglym, nachalnym, rwanym rytmie. Przejda po niej i nawet tego nie zauwaza! Zanurkowala z powrotem w alejke tylko po to, by przy jej drugim koncu zobaczyc horde mezczyzn i kobiet ze zloto-zielonymi opaskami na ramionach, wrzeszczacych na chwale nowego Lorda Stiamota. Jest w pulapce! Tej nocy z ukrycia wyszli wszyscy szalency! Millilain rozejrzala sie rozpaczliwie, po lewej stronie dostrzegla na wpól otwarte drzwi i natychmiast w nie wskoczyla. Znalazla sie w ciemnym korytarzu, konczacym sie sala, z której dobiegl do niej cichy spiew i ostry zapach jakiegos niezwyklego kadzidla. Czy to cos w rodzaju swiatyni? Pewnie którys z tych nowych kultów. Przynajmniej tu chyba nikt nie zrobi jej krzywdy. Moze uda sie jej pozostac wsród jego wyznawców, az oszalale, panujace na ulicach tlumy przeniosa sie w inna czesc miasta. Ostroznie przeszla korytarzem. Zajrzala do sali. Ciemnosc. Przyjemny zapach. Po jednej stronie cos w rodzaju balkonu, po którego obu stronach umieszczono niczym maszty flagowe suszone ciala dwóch malych smoków morskich. Stal miedzy nimi Liimen, ponury i cichy, troje oczu plonelo mu jak wegielki. Millilain miala wrazenie, ze go rozpoznaje - uliczny handlarz, który sprzedal jej raz kielbaske za piec koron. A moze to nie on? Nielatwo przeciez odróznic jednego Liimena od drugiego. Okryta plaszczem z kapturem postac, pachnaca jak Ghayrog, podeszla do niej i powiedziala szeptem: - Nadeszlas w czas zlaczenia, siostro. Witaj i niech bedzie z toba pokój królów oceanu. Królów oceanu? Ghayrog wzial ja delikatnie pod ramie i równie delikatnie popchnal w glab sali, by mogla zajac miejsce wsród kleczacej, szepczacej kongregacji. Nikt na nia nie spojrzal, nikt nie patrzyl tu na nikogo, oczy wszystkich utkwione byly w Liimenie stojacym miedzy dwoma malymi, suszonymi smokami. Millilain takze patrzyla na niego. Nie chciala widziec nikogo sposród otaczajacych ja ludzi - bala sie, ze moze rozpoznac przyjaciól. - Bierzcie... pijcie... zlaczcie sie... - rozkazal Liimen. Wsród rzedów kleczacych postaci krazyly czary wina. Katem oka Millilain dostrzegla, ze kazdy, gdy przychodzi jego kolej, przyklada czare do ust i bierze z niej gleboki lyk; naczynia byly bezustannie napelniane. Najblizsze z nich znajdowalo sie teraz trzy czy cztery rzedy przed nia. Liimen powiedzial: - Pijemy. Laczymy sie. Ruszamy w objecia królów oceanu. Przypomniala sobie - Liimeni nazywaja smoki morskie królami oceanu. Mówi sie, ze maja je za bóstwa. Cóz, pomyslala, moze w tym cos jest? Wszystko inne zawiodlo, wiec oddajmy s wiat smokom. Dostrzegla, ze czara jest od niej o dwa rzedy, lecz wedruje bardzo powoli. - Weszlis my pomiedzy królów oceanu, polowalismy na nich, wyciagalis my ich z morza - mówil dalej Liimen. - Jedlismy ich cialo, pilismy ich mleko. Taki byl ich dar dla nas, taka byla dobrowolna ofiara, sa bowiem bogami, a bogowie powinni dawac swemu ludowi cialo i mleko, by go wyzywic, by wiernych uczynic bogami. A teraz przyszedl czas, w którym nadejda. Bierz. Pij. Zlacz sie. Czara wedrowala w rzedzie, w którym kleczala Millilain. - Sa wielkimi tego swiata - zaintonowal Liimen. - Sa jego panami. Sa jego wladcami. Sa jego prawdziwymi potegami, do nich nalezymy. My i caly lud Majipooru. Bierzcie. Pijcie. Zlaczcie sie. Kleczaca po jej lewej rece kobieta pila wlasnie z czary. Millilain poczula szalona niecierpliwosc - byla taka glodna, taka spragniona! - i zaledwie zdolala powstrzymac sie, by nie wyrwac czary tej kobiecie w strachu, ze dla niej nic nie zostanie. Powstrzymala sie jednak i czara w koncu trafila w jej rece. Spojrzala w jej glab: ciemne wino, ciezkie, ls niace. Wypila maly lyk. Trunek byl slodki, ostry, ciezki na jezyku; najpierw pomyslala, ze nie przypomina zadnego wina, które pila do tej pory, a potem uswiadomila sobie, ze jest w nim jednak cos znajomego. Bierzcie. Pijcie. Laczcie sie. Alez oczywiscie! To wino, którego uzywaja tlumaczki snów, kiedy lacza sie z dusza i tlumacza jakies trudne do zrozumienia przeslanie! Oczywiscie, to wino snów! Choc sama Millilain byla u tlumaczki tylko piec czy szesc razy w zyciu, a ostatnio przed laty, rozpoznala niezapomniany smak wina. Lecz... Jak to mozliwe? Tylko tlumaczkom wolno bylo go uzywac, tylko im wolno bylo w ogóle je posiadac. Wino to potezny narkotyk. Mozna je pic tylko pod kontrola. Lecz jakims cudem w kaplicy tej znajdowaly sie go cale kadzie, kongregacja pochlaniala je niczym piwo... Bierzcie. Pijcie. Laczcie sie. Nagle zdala sobie sprawe z tego, ze przetrzymuje wedrujaca wsród ludzi czare. Obrócila sie z glupawym, przepraszajacym usmiechem ku kleczacemu po prawej stronie mezczyznie, lecz ów tylko patrzyl przed siebie, nie zwracajac na nia najmniejszej uwagi, wiec wzruszyla ramionami, wziela gleboki lyk, a po nim kolejny, nim przekazala naczynie dalej. Efekt poczula niemal natychmiast. Zachwiala sie, mrugnela nieprzytomnie, cala sila woli powstrzymywala opadajaca na kolana glowe. To dlatego, ze wypilam na pusty zoladek, pomyslala. Kleczac, nisko pochylona, zaczela spiewac wraz ze wszystkimi, pomruk bez slów, powtarzajacy sie raz za razem, “ooo-lach-wah-mah, ooo-lach-wah-mah", równie bezsensowny jak to, co inni wykrzykiwali na ulicach, lecz w jakis sposób lagodniejszy, delikatny, cichy, pelen tesknoty krzyk, “ooo-lach-wah-mah, ooo-lach-wah-mah". Kiedy tak sie modlila, wydalo sie jej nagle, ze slyszy cicha, odlegla muzyke, dziwna niczym z innego swiata, jakby dzwiek wielu bijacych w dali dzwonów, powtarzajacych nachodzace bezustannie na siebie tony, których nastepstwa nie sposób bylo sledzic dluzej niz chwile, gdyz jedna melodia natychmiast przeksztalcala sie w nastepna, a nastepna w kolejna. “Ooo-lach-wah-mah", zaspiewala i uslyszala dzwiek dzwonów, a potem poczula, ze gdzies blisko, byc moze nawet w tym pokoju, znajduje sie cos wielkiego, cos ogromnego, skrzydlatego, bardzo starego i nieprawdopodobnie madrego, cos, czego madrosc znacznie przekracza granice jej pojmowania, tak jak jej mózg przekracza granice pojmowania ptaka. To cos obracalo sie, obracalo, krazac niespiesznie po wielkiej orbicie, a za kazdym obrotem rozposcieralo olbrzymie skrzydla az po krance swiata, a kiedy zlozylo je po raz kolejny, otarly sie o wrota umyslu Millilain... musniecie najlzejsze z mozliwych, niczym dotkniecie piórka, a jednak poczula sie dzieki niemu przemieniona, wyniesiona, uczyniona czescia jakiegos organizmu o wielu umyslach, niewyobrazalnego i boskiego. Bierzcie. Pijcie. Laczcie sie. Kazde kolejne musniecie skrzydel wciagalo ja glebiej. Ooo-lach-wah-mah, ooo-lach-wah-mah. Zagubila sie, Nie byla juz Millilain. Istnial tylko król oceanu, którego mowa byla dzwiekiem dzwonów, umysl z wielu umyslów, którego Millilain stala sie drobna czastka. Ooo... Lach... Wah... Mah... Bala sie. Wciagano ja az na dno morza, jej pluca wypelnily sie woda, ból byl straszny. Walczyla. Nie pozwoli wiecej dotknac sie tym skrzydlom. Oderwala sie, bila piesciami, z wysilkiem ruszyla w góre, w góre, ku powierzchni... Otworzyla oczy. Usiadla, oszolomiona i przerazona. Wokól niej rozlegal sie spiew: ooo- lach-wah-mah, ooo-lach-wah-mah. Zadrzala. Gdzie jestem? Co zrobilam? Musze sie stad wydostac, pomys lala. W panice zerwala sie i potykajac, ruszyla do wyjs cia, roztracajac rzedy ludzi. Nikt nie próbowal jej zatrzymac. Umysl wciaz miala zmacony przez wino; zataczala sie, raz niemal przewrócila, musiala oprzec sie o sciane. Juz jest na korytarzu, biegnie chwiejnie przez jego wonna ciemnosc. Skrzydla nadal bija wokól niej, nadal ja otaczaja, nadal siegaja w jej umysl. Co ja zrobilam? Co ja zrobilam? Alejka, ciemnosc, deszcz. Czy nadal maszeruja - Rycerze Dekkereta, Zakon Potrójnego Miecza i Pani wie, kto tam jeszcze? Nic jej to nie obchodzilo. Niech nadejdzie, kto ma nadejsc. Biegla, nie znajac kierunku. Z dala dobiegl ja glosny huk - sluchala go z nadzieja, ze to tylko Gejzer Confalume'a. W glowie slyszala inny rytm. Ja-ta-bum! Ooo-lach-wah-mah. Czula, jak skrzydla zamykaja sie wokól niej. Biegla, potknela sie, upadla, podniosla sie i pobiegla dalej. 7 Im dalej w prowincje Metamorfów zaglebial sie Valentine, tym bardziej znajomy wydawal mu sie otaczajacy go swiat. A jednak czul rosnace przekonanie, ze popelnia straszny, potworny blad. Pamietal zapach tego miejsca: bogaty, ostry, zlozony z wielu pojedynczych zapachów; slodki aromat wzrostu i rozkladu, jedno i drugie odbywalo sie równie szybko w cieplym, ciaglym deszczu - skomplikowana mieszanka oszalamiajaca umysl z kazdym oddechem. Pamietal duszne, wilgotne, oblepiajace cialo powietrze, deszcze spadajace z nieba co godzine, bijace w galezie wynioslych drzew, sciekajace z jednego ls niacego liscia na drugi, az zaledwie kilka kropli docieralo do ziemi. Pamietal wspaniale bogactwo ros lin, rosnacych blyskawicznie jedna na drugiej, a jednak dziwnie zdyscyplinowanych, poniewaz wszystkie ukladaly sie w wyraznie widoczne warstwy: wysokie, delikatne drzewa pozbawione galezi az do trzech czwartych wysokosci, a potem strzelajace w niebo korona lisci przeplecionych lianami, dzikim winem i epifitami, pod nimi poziom nizszych, okraglejszych drzew lepiej znoszacych cien, nizej kolejny poziom gestych krzaczków, a potem ziemia, ciemna, tajemnicza, niemal naga; surowa i gabczasta, sprezyscie uginajaca sie pod nogami. Pamietal promienie s wiatla, intensywnego, obcego, przebijajacego zaslone koron najwyzszych drzew w najtrudniejszych do przewidzenia momentach, rozswietlajacego ciemnosc. Lecz puszcza Piurifayne zajmowala tysiace mil kwadratowych w sercu Zimroelu i prawdopodobnie wszedzie wygladala podobnie. Gdzies tu miesci sie stolica Zmiennoksztaltnych, Ilirivoyne, lecz jaki mam powód sadzic, myslal Valentine, ze jestem blisko niej, tylko dlatego ze dzungla wyglada, pachnie, wydaje dzwieki tak, jak moim zdaniem wygladala, pachniala i wydawala dzwieki przed laty. Kiedys, kiedy podrózowal tu z trupa zonglerów, którzy wpadli na szalony pomysl, by zarobic pare rojali, wystepujac na swiecie plonów Metamorfów, byl z nimi przynajmniej Deliamber, on potrafil rzucac Vroonskie czary ulatwiajace wybór sciezki na skrzyzowaniu, i dzielna Lisamon Hultin, znajaca dzungle od podszewki. Lecz podczas drugiej wyprawy do Piurifayne Valentine zdany byl na wlasne sily. Deliamber i Lisamon, jesli w ogóle jeszcze zyli - a Valentine nie bardzo w to wierzyl, gdyz przez wszystkie te tygodnie nie zdolal nawiazac z nimi zadnego kontaktu, nawet we snie - znajdowali sie gdzies setki mil stad, po drugiej stronie Steiche. Valentine nie mial tez zadnej informacji od Tunigorna, którego wyslal na ich poszukiwanie. Podrózowal teraz wylacznie z Carabella, Sleetem i gwardia Skandarów. Carabelli nie brakowalo zrecznosci i odwagi, ale nie radzila sobie z rola tropiciela, Skandarzy byli silni i dzielni, lecz nie najbystrzejsi, Sleet zas , choc zwykle trzezwy i praktyczny, odczuwal paniczny strach przed Zmiennoksztaltnymi, zaszczepiony mu przez sen, który mial jako bardzo mlody mezczyzna i z którego efektów nie wyleczyly go lata. Glupota ze strony Koronala bylo tak wlóczyc sie po dzungli z minimalnym orszakiem, lecz glupota byla najwyrazniej wspólna cecha kilku ostatnich Koronalów, mys lal Valentine, a zwlaszcza jego dwóch poprzedników, Malibora i Voriaxa, których spotkala przedwczesna smierc wlasnie podczas popelniania glupstw. Byc moze lekkomyslnosc wladców to rzecz normalna. Mial wrazenie, ze kolejne dni ani nie przyblizaja go do Ilirivoyne, ani od niego nie oddalaja; znajdowalo sie ono gdzies w dzungli, wszedzie i nigdzie; byc moze cale miasto ruszylo w droge tuz przed nim, zawsze tak samo dalekie, nieosiagalne. Albowiem stolica Metamorfów, co pamietal z poprzedniej swej podrózy, skladala sie z najprostszych, lekkich drewnianych domów, zaledwie kilka bylo nieco bardziej okazalych; sprawiala wrazenie upiora miasta, z latwoscia przenoszacego sie z miejsca na miejsce zgodnie z kaprysem jego mieszkanców - miasto nomadów, miasto sennego koszmaru, bledny ognik miasta. - Popatrz! - krzyknela Carabella. - To przeciez sciezka, Valentinie. - Byc moze tak - odparl. - A byc moze nie? - Slusznie, byc moze nie. Widzieli setki podobnych sciezek; ledwie dostrzegalne blizny w poszyciu dzungli, nieczytelne odciski czyjejs wczesniejszej obecnosci, pozostawione moze przed miesiacem, a moze w czasach Lorda Dekkereta, przed tysiacami lat. Kijek wbity w ziemie z przyczepionym do niego piórkiem, kawalek wstazki, równolegle wglebienia, jakby cos kiedys tedy wleczono; a czasami nic widzialnego, ulotne wrazenie, tajemniczy trop pozostawiony przez inteligencje. Zadna z tych sciezek jednak nigdzie nie prowadzila. Zawsze, wczes niej czy pózniej, slad zacieral sie, stawal sie nieczytelny i przed nimi znów rozposcierala sie tylko dziewicza dzungla. - Rozbijemy obóz, panie? - spytal Sleet. Ani on, ani Carabella nie protestowali przeciw tej ekspedycji, choc musiala wydawac sie im co najmniej lekkomys lna. Czy rozumieja, zastanawial sie czasem Valentine, jak niezbedne wydawalo mu sie spotkanie i rozmowa z królowa Metamorfów? Czy moze przez wszystkie te tygodnie bezsensownej wlóczegi po dzungli zachowywali milczenie wylacznie ze strachu przed gniewem króla i meza, choc z pewnoscia sadzili, ze lepiej mozna byloby spedzic je w cywilizowanych prowincjach, starajac sie zapobiec skutkom katastrof i kryzysów, z którymi ich obywatele z pewnos cia maja do czynienia. Lub moze - co byloby najgorsze - nie chcac go denerwowac, po prostu poddaja sie jego kaprysom, szalenstwu wedrówki po chlostanej deszczem dzungli? Nie os mielil sie spytac. Zastanawial sie tylko, jak dlugo on sam wytrwa w poszukiwaniach mimo rosnacej z kazdym dniem pewnosci, ze nigdy nie uda mu sie znalezc Ilirivoyne. Kiedy juz rozbili obóz, zalozyl zloty diadem Pani. Po raz kolejny wszedl w trans, w którym mógl wyslac dusze, by wsród dzungli odnalazla Deliambera i Tisane. Uwazal, ze ich umysly najlatwiej mu bedzie odnalezc, w koncu oni oboje lepiej znali sie na czarnoksiestwie snów niz ktokolwiek inny. Próbowal co noc, lecz do tej pory nie udalo mu sie nawiazac najslabszego kontaktu. Czyzby problemem byla odleglosc? Nigdy jeszcze nie próbowal polaczenia na dluzszy dystans - chyba ze z pomoca wina snów, a tu go nie mial. Moze Metamorfowie znali jakis sposób przechwytywania i zaklócania jego przekazów? Albo moze nie nawiazywal kontaktu, poniewaz ci, z którymi pragnal go nawiazac, nie zyli? Albo... Tisano... Tisano... Deliamberze... Valentine was wzywa... Valentine... Valentine... Valentinie... Tisano... Deliamberze... Cisza. Spróbowal wezwac Tunigorna. Tunigorn z cala pewnos cia zyl, niezaleznie od tego, jakie nieszczescie spotkalo wszystkich, i choc jego umysl byl praktyczny, swietnie broniony, zawsze istniala szansa, ze otworzy sie na wezwanie Koronala. A Lisamon Hultin? Zalzan Kavol? Dotknac jednego z nich, poczuc odpowiedz znajomego umyslu... Próbowal jeszcze przez jakis czas, a potem zdjal diadem i zamknal go w szkatule. Carabella spojrzala na niego pytajaco; potrzasnal glowa, wzruszyl ramionami. - Bardzo tu cicho - powiedzial. - Tak. Tylko ten deszcz. Krople deszczu znów spadaly z delikatnym szumem na korony najwyzszych drzew. Valentine wpatrywal sie w dzungle, lecz nie widzial nic; swiatla slizgacza swiecily i mialy s wiecic przez cala noc, lecz poza jaskrawym kregiem ich blasku stala tylko nieprzenikniona s ciana mroku. Wokól obozu spokojnie mogly gromadzic sie setki Metamorfów. Pragnal, by tak sie stalo. Wszystko - nawet atak z zasadzki - byloby lepsze niz te tygodnie szalenczej wedrówki po nieznanej dziczy. Jak dlugo, spytal sam siebie, mam jeszcze zamiar próbowac? Jakim cudem znajde droge powrotna, kiedy zdecyduje sie zrezygnowac z tych absurdalnych poszukiwan? Wsluchiwal sie ponuro w wiecznie zmienny rytm wybijany na lis ciach przez krople deszczu, az wreszcie zasnal. I niemal od razu poczul nadchodzacy sen. Jego intensywnosc, zywosc i pewnego rodzaju cieplo powiedzialy mu, ze to nie jest zwykly sen, lecz raczej przeslanie od Pani, pierwsze, które otrzymal od czasu opuszczenia obrzeza Gihorny; a jednak kiedy czekal na jakis wyrazny znak obecnos ci matki w swym umysle, poczul oszolomienie, gdyz dotad nie znalazl go, a impulsy przeszywajace mu dusze wydawaly sie pochodzic z innego zródla. Król Snów? On takze dysponowal moca otwierania umyslów spiacych, lecz czy nawet w tych strasznych czasach Król zdecydowalby sie uzyc swych machin przeciw Koronalowi? Jesli to nie on, to kto? Valentine, trzezwo obserwujacy sen, przeszukal jego granice, chcac poznac odpowiedz na to pytanie... i nie znalazl jej. Sen niemal pozbawiony byl tresci; skladal sie z bezksztaltnych ksztaltów i bezglosnych dzwieków, sugerujac istnienie zdarzen metodami najzupelniej abstrakcyjnymi. Lecz stopniowo pojawily sie w nim zespoly ruchomych obrazów i plynne zmiany nastroju bedace metafora czegos calkiem konkretnego - wijacych sie, splatanych macek Vroona. - Deliamber? - Tu jestem, panie. - Gdzie? - Tu. Blisko. Poruszam sie w twoim kierunku. Przekaz ten nie mial formy mowy, umyslowej lub jakiejkolwiek innej; jego gramatyka byly zmieniajace sie wzory swiatla i stan umyslu o wielorakim znaczeniu. Po pewnym czasie sen znikl i Valentine tylko lezal nieruchomo, nie spal, lecz i nie byl calkiem przytomny, rozwazajac, co mu sie przydarzylo. Po raz pierwszy od wielu tygodni poczul cos na ksztalt nadziei. Rankiem, kiedy Sleet rozpoczal przygotowania do zwiniecia obozu, powiedzial: - Nie. Mam zamiar pozostac tu przez kilka dni. A moze nawet dluzej. Wyraz zwatpienia i zmieszania, choc zaraz opanowany, przez chwile wyraznie widoczny byl na twarzy Sleeta. Lecz tylko skinal on glowa i poszedl rozkazac Skandarom, by zostawili namioty w spokoju. - Tej nocy otrzymales jakies wiadomosci, panie - stwierdzila Carabella. - Czytam to z twej twarzy. - Deliamber zyje. Wraz z innymi maszeruje za nami, próbuje nas doscignac. Lecz podrózowalis my tak kreta sciezka, tak szybko, ze nie mogli nas dogonic. Gdy tylko nas namierzyli, natychmiast gdzies skrecalismy. Jesli pozostaniemy w jednym miejscu, znajda nas. - A wiec rozmawiales z Vroonem? - Z jego projekcja, z cieniem. Lecz byl to prawdziwy cien, prawdziwa projekcja. Wkrótce tu beda. I rzeczywiscie, Valentine nie mial co do tego najmniejszej watpliwosci. Lecz minal dzien, potem drugi i kolejny. Kazdej nocy wkladal na glowe diadem, wysylal sygnal, na który nie otrzymywal odpowiedzi. Straznicy Skandarzy wyprawiali sie w dzungle jak niespokojne, drapiezne zwierzeta, Sleet zrobil sie drazliwy, napiety, oddalal sie samotnie na cale godziny mimo strachu przed Metamorfami, których - jak twierdzil - wyczuwal. Carabella, zdajac sobie sprawe z narastajacego napiecia, zaproponowala odrobine zonglerki - dla przypomnienia dawnych czasów i odrobiny rozrywki - wystarczajaco wymagajacej, by odwrócila ich uwage od wszystkich trosk, lecz Sleet nie mial serca do zonglerki, a Valentine, kiedy ulegl wreszcie jej natarczywym prosbom, byl tak niezreczny, ze zrezygnowalby chetnie po pierwszych pieciu minutach, gdyby nie nalegania Carabelli. - Oczywiscie, ze ci nie wychodzi! - krzyczala na niego. - Czyzbys sadzil, ze nóz zawsze bedzie ostry bez ostrzenia? Lecz dar powróci, wystarczy odrobina cwiczen. No, Valentinie, lap! Lap! Lap!!! Rzeczywiscie, miala racje. Odrobina wysilku i znów poczul te jakze znajoma pewnosc, ze jednosc oka i reki zdolna jest przeniesc go w rejony, w których czas nie ma znaczenia, a przestrzen staje sie jednym nieskonczonym punktem. Skandarzy, choc z cala pewnos cia wiedzieli, ze zonglerka byla niegdys zawodem Koronala, z prawdziwym zdumieniem obserwowali go wyczyniajacego wszystkie te cuda, z nieukrywanym podziwem wpatrywali sie w Valentine'a i Carabelle rzucajacych do siebie mnóstwem najzupelniej przypadkowych przedmiotów. Carabella krzyknela “Hej!", a potem jeszcze raz “Hej! Hej!", wprowadzajac znacznie bardziej skomplikowany wzór. Choc byl on dziecinnie prosty w porównaniu z tym, czego dokonywala co wieczór w dawnych czasach, niegdys byla bowiem prawdziwa mistrzynia tego rzemiosla - a nawet on, który nigdy jej nie dorównal, potrafil dawniej znacznie wiecej - to jednak wcale nie wygladalo to tak zle, pomyslal Valentine, biorac pod uwage, ze zonglerzy nie cwiczyli na serio niemal od dziesieciu lat. Po godzinie, choc przemoczony przez deszcz, choc tonacy we wlasnym pocie, Valentine czul sie lepiej niz kiedykolwiek w ciagu ostatnich miesiecy. Pojawil sie Sleet. Widok zonglerki najwyrazniej zmienil jego ponury, wybuchowy nastrój; po chwili podszedl blizej, Carabella rzucila mu nóz, maczuge, maczete, a on schwycil je i zaczal sie nimi bawic, tworzac radosny wzór, do którego w chwile pózniej wlaczyl trzy przedmioty podane mu przez Valentine'a. Na twarzy mial wyraz napiecia, którego nie bylo na niej przed dziesieciu laty - z wyjatkiem chwil, kiedy prezentowal swa slynna zonglerke z zawiazanymi oczami - lecz nic innego nie s wiadczylo, by jego wielki talent znikl. “Hej!" - krzyknal, odrzucajac maczuge i maczete Valentine'owi; nim ten zdolal je zlapac, w jego kierunku polecialy kolejne przedmioty. W chwile pózniej wszyscy troje zajeli sie zabawa calkiem powaznie, jakby znów nalezeli do wedrownej trupy, jakby przygotowywali sie do wystepów na dworze wladcy. Pokaz wielkiej zrecznosci Sleeta zainspirowal Carabelle, która próbowala mu dorównac, co z kolei sklonilo Sleeta do spróbowania czegos jeszcze trudniejszego; wkrótce ich popisy dalece przekroczyly mozliwosci Valentine'a. Mimo wszystko próbowal dotrzymac im kroku tak dlugo, jak tylko bylo to mozliwe; nie szlo mu wcale najgorzej, upuszczal rzucane mu przedmioty rzadko... lecz wreszcie, bombardowany ze wszystkich stron przez rozesmiana Carabelle i chlodnego, skupionego Sleeta, zagubil sie calkowicie i jakby rece konczyly mu sie w lokciach, upus cil wszystko, co tylko mógl. - Ach, panie, nie tak sie to robi - zabrzmial szorstki, tak cudownie znajomy glos. - Zalzan Kavol! - krzyknal zdumiony, zachwycony Koronal. Wielki Skandar ruszyl szybko w jego kierunku, niedbale uczynil znak gwiazdy, pozbieral wszystko, co udalo sie upuscic Valentine'owi, i z zapalem szalenca wlaczyl to w popis Sleeta i Carabelli; uzywal swych czterech rak w sposób, który kazdego zonglera- czlowieka, chocby nie wiem jak zrecznego, zmuszal do najwiekszego wysilku. Valentine obrócil sie i dostrzegl swych ludzi wybiegajacych wsród deszczu z dzungli. Lisamon Hultin, na której ramieniu siedzial Vroon, Tunigorn, Tisana, Ernamar, Shanamir i inni wysiadali z poobijanego, ubloconego, zaparkowanego w poblizu slizgacza. Zdal sobie sprawe, ze sa tu wszyscy ci, których pozostawil w pustce Gihorny, zebrala sie wreszcie cala druzyna. - Wyciagnijcie wino! - krzyknal. - To radosna okazja! Biegiem ruszyl im na spotkanie, obejmowal kazdego, wspial sie na palce, by zarzucic rece na ramiona olbrzymki, radosnie poklepal po plecach Shanamira, uscisnal dlon godnemu Ernamarowi, zamknal Tunigorna w us cisku, który zdlawilby kogos slabszego. - Panie! - krzyknela Lisamon. - Nigdy wiecej nie oddalisz mnie, nigdy, jak dlugo bede zyla! Z calym szacunkiem, panie! Nigdy wiecej! Nigdy! - Panie, gdybym tylko wiedzial - odezwal sie Zalzan Kavol - ze po tym, jak powiedziales , iz wyprzedzisz nas o dzien drogi, by wczesniej dotrzec nad brzeg Steiche, nadejdzie burza piaskowa tej sily, ze nie zobaczymy sie przez wiele tygodni... ach panie, panie, za jakich nas uwazasz strazników po tym, jak pozwolilismy ci tak uciec! A kiedy Tunigorn powiedzial, ze przezyles te burze, lecz udales sie w glab Piurifayne, nawet na nas nie czekajac... ach panie, panie, gdybys nie byl mym panem, mialbym ochote obrazic twój majestat juz w chwili spotkania, uwierz mi. - Czy wybaczysz mi ten wybryk? - spytal Valentine. - Panie... panie... - Wiesz, ze nie mialem zamiaru rozdzielic sie z wami na tak dlugo. Dlatego wyslalem Tunigorna - mial was odnalezc i poprowadzic mym sladem. Kazdej nocy usilowalem sie z wami skontaktowac - zakladalem diadem, cala sila umyslu próbowalem dotknac cie, Deliamberze, i ciebie, Tisano... - Odbieralismy te przekazy - powiedzial Deliamber. - Obieraliscie? - Noc w noc. Radowalismy sie, wiedzac, ze zyjesz. - I nie odpowiadaliscie? - Alez odpowiadalis my, panie. Co noc. Lecz wiedzielismy, ze nie odbierasz naszych odpowiedzi, ze moja moc jest za mala. Tak bardzo pragnelismy powiedziec ci, bys sie zatrzymal, bys pozwolil nam sie odnalezc, lecz ty pograzales sie w dzungli coraz glebiej, nie mielismy sposobu, by cie powstrzymac, nie mielismy sposobu, by cie dogonic, nie potrafilem dotrzec do twego umyslu, panie. Nie potrafilem dotrzec do twego umyslu! - Lecz w koncu jakos ci sie udalo. - Z pomoca twej matki, Pani. Tisana przemówila do niej we s nie, otrzymala przeslanie - Pani zrozumiala, poniosla mnie sila swego umyslu tam, gdzie nie potrafilem dotrzec sam. W ten sposób udalo sie nam w koncu nawiazac z toba kontakt. Panie, mamy ci tyle do powiedzenia. - Rzeczywiscie - powiedzial Tunigorn. - Bedziesz zdumiony, Valentinie. Moge ci to zagwarantowac. - A wiec zadziwcie mnie - zaproponowal Valentine. - Sadze, ze Tunigorn powiedzial ci, panie - odezwal sie Deliamber - ze odkrylismy szpiega Metamorfów w osobie eksperta rolnego, Y-Uulisaana? - Tak, oczywiscie. Jak go odkrylis cie? - Tego dnia, kiedy ruszyles w strone Steiche, panie, zastalis my Y-Uulisaana w stanie zjednoczenia umyslów z jakas znajdujaca sie bardzo daleko istota. Czulem, jak jego umysl dazy do kontaktu, czulem, z jaka sila odbylo sie zjednoczenie. Natychmiast poprosilem Lisamon i Zalzana Kavola, by go ujeli. Valentine przygladal sie mu, zdziwiony. - Jakim cudem dysponowal taka moca? - To Zmiennoksztaltny, panie - wyjasnila Tisana. - Zmiennoksztaltni umieja laczyc umysly, uzywajac jako nosników umyslów smoków morskich. Jak czlowiek zaatakowany jednoczes nie z dwóch stron Valentine patrzyl to na Tisane, to na Deliambera, by po chwili znów spojrzec na stara tlumaczke snów. Bardzo staral sie zrozumiec to, co wlasnie mu powiedzieli, lecz w ich slowach tyle bylo nie wyjas nionego, ze zrazu nie pojal niemal nic. Po chwili powiedzial: - Zdumiewa mnie wiesc o tym, ze Metamorfowie moga rozmawiac ze soba, korzystajac z pomocy smoków. Kto by przypuszczal, ze potega umyslów tych stworzen jest tak wielka? - Nazywaja smoki królami oceanu. Wydaje sie, ze umysl królów w istocie jest niezwykle potezny. Co sprawialo, ze raporty szpiega bez problemu docieraly do jego mocodawców. - Jakie raporty? - Valentine poczul niepokój. - Jakich mocodawców? - Kiedy zlapalismy Y-Uulisaana w trakcie zjednoczenia - mówil dalej Deliamber - Lisamon i Zalzan Kavol obezwladnili go, a wówczas on natychmiast zaczal zmieniac ksztalty. Przesluchalibysmy go w twej obecnosci, panie, gdyby nie fakt, ze udales sie juz w kierunku rzeki, no a potem zaczela sie burza i nie moglis my ruszyc w twe slady. Zdecydowalismy wiec sami przeprowadzic przesluchanie. Przyznal sie do szpiegostwa, panie - mial pomóc ci kierowac polityka rzadu w odpowiedzi na atakujace nas plagi, a nastepnie natychmiast informowac o jej szczególach Metamorfów, co bardzo pomagalo im w odpowiednim ksztaltowaniu i rozpowszechnianiu samych plag. Valentine az westchnal ze zdumienia. - A wiec to Metamorfowie... wywoluja zarazy... rozsiewaja je... - Tak, panie. Y-Uulisaan wyjawil wszystko. Obeszlismy sie z nim... nooo... niezbyt lagodnie. Przez lata cale Metamorfowie w ukrytych tu, w Piurifayne, laboratoriach hodowali kultury kazdej z zaraz, która na przestrzeni dziejów niszczyla nasze zboza. Kiedy byli gotowi, ruszyli w swiat w najrózniejszych postaciach - w rzeczywistosci niektórzy z nich jako agenci rolni nawiazali kontakty z farmerami, ofiarowujac im rzekomo nowe sposoby zwiekszenia plonów - po czym rozsiewali kultury w trakcie wizyt na ich polach. Inne rozproszono w powietrzu, poprzez uwolnione przez Metamorfów ptaki. Jeszcze inne po prostu wypuszczono, tak ze wedrowaly na wietrze jak chmury... Oszolomiony Valentine spojrzal na Sleeta. - A wiec znalezlis my sie w stanie wojny i nic nawet o tym nie wiedzielis my! - Teraz wiemy, panie - odrzekl Tunigorn. - A ja wedrowalem sobie po terytorium przeciwnika, pewny w swej glupocie, ze wystarczy kilka przyjaznych slów, ze wystarczy wyciagnac ramiona, a Danipiur us miechnie sie i Bogini znów nas poblogoslawi. W rzeczywistosci zas Danipiur i jej lud wypowiedzieli nam te straszna wojne i prowadzili ja przez caly czas, gdy... - Nie, panie - przerwal mu Deliamber. - Nie Danipiur. A przynajmniej ja nic o tym nie wiem. - Cos powiedzial? - Y-Uulisaan sluzyl Metamorfowi imieniem Faraataa, istocie pozeranej przez nienawisc, dzikiej, która nie potrafila uzyskac od Danipiur poparcia dla swego programu, wiec rozpoczela go wraz ze zwolennikami niezaleznie od niej. Wsród Metamorfów istnieja dwie frakcje, rozumiesz, panie? Faraataa przewodzi radykalom, jastrzebiom. Ich celem jest zaglodzenie nas, az spoleczenstwo wpadnie w chaos i ludzie zdecyduja sie opus cic Majipoor. Danipiur zas nalezy do odlamu umiarkowanego, a przynajmniej mniej radykalnego. - A wiec musze jednak udac sie do Ilirivoyne, by z nia porozmawiac. - Nigdy nie znajdziesz Ilirivoyne, panie - oswiadczyl Deliamber. - A czemu to? - Rozebrali miasto. Niosa je na plecach przez dzungle. Czuje ich obecnosc, kiedy rzucam czary - i wówczas czuje tez ruch. Danipiur ucieka przed toba, panie. Nie chce sie z toba spotkac. Byc moze spotkanie to byloby dla niej zbyt ryzykowne politycznie, byc moze nie jest juz w stanie kontrolowac swego ludu, boi sie, ze jej zwolennicy zasila frakcje tego Faraatay, jesli okaze ci najmniejsza uprzejmosc. Tylko zgaduje, panie, lecz mówie ci, ze nigdy jej nie znajdziesz, nawet gdybys przeszukiwal dzungle przez tysiac lat. Valentine przytaknal mu skinieniem glowy. - Byc moze masz racje, Deliamberze. Z pewnoscia masz racje. - Zamknal oczy, próbujac rozpaczliwie opanowac zamet w glowie. Jak strasznie pomylil sie w ocenie, jak niewiele pojal z tego, co dzialo sie rzeczywiscie! - Ta lacznosc miedzy Metamorfami z udzialem smoków morskich - od jak dawna to trwa? - Prawdopodobnie od dluzszego czasu, panie. Smoki wydaja sie inteligentniejsze, niz sadzilismy... wydaje sie takze, ze do pewnego stopnia wspólpracuja z Metamorfami, przynajmniej niektórymi. To bardzo niejasne. - A Y-Uulisaan? Co sie z nim dzieje? Powinnismy dowiedziec sie od niego czegos wiecej na ten temat. - Nie zyje, panie - oswiadczyla Lisamon Hultin. - Jak to? - Kiedy rozpoczela sie burza, doszlo do zamieszania. Próbowal uciec. Zlapalismy go, lecz wiatr wyrwal go z mego uscisku, a potem juz nie udalo sie nam go odnalezc. Na cialo natrafilis my nastepnego dnia. - Niewielka strata, panie - oswiadczyl Deliamber. - Nie wyciagnelibysmy z niego nic wiecej. - Mimo to chcialbym z nim porozmawiac - powiedzial Valentine. - Cóz, do tego juz nie dojdzie. Prawdopodobnie nie zdolam sie takze skontaktowac z Danipiur. A jednak trudno mi bedzie zarzucic ten pomysl. Czy nie mamy zadnej nadziei znalezienia Ilirivoyne, Deliamberze? - Moim zdaniem zadnej, panie. - Widze w niej sojuszniczke... czy brzmi to dziwnie w waszych uszach? Królowa Metamorfów i Koronal, zawiazujacy sojusz w walce z tymi, którzy wszczeli przeciw nam wojne biologiczna. To glupota, prawda, Tunigornie. Prosze, odpowiedz szczerze - wydaje ci sie to glupota? Tunigorn tylko wzruszyl ramionami. - Niewiele moge powiedziec na ten temat, Valentinie. Jedno wiem na pewno: Deliamber sie nie myli, Danipiur nie chce spotkania z toba i nie pozwoli sie znalezc. Sadze, ze marnowac teraz czas na jej szukanie... - Byloby glupota. Tak. Byloby glupota teraz, kiedy tyle mam do zrobienia gdzie indziej... Valentine umilkl. Machinalnie wzial kilka z zonglerskich narzedzi od Zalzana Kavola i zaczai przerzucac je z reki do reki. Plagi, glód, falszywi Koronalowie, pomyslal. Szalenstwo. Chaos. Wojna biologiczna. Manifestacja gniewu Bogini. A prawdziwy Koronal wlóczy sie beztrosko po dzungli Metamorfów w beznadziejnej misji szalenca. Nie. Nie! - Wiesz, gdzie sie teraz znajdujemy? - spytal Deliambera. - Wedlug moich przyblizonych obliczen, okolo tysiaca czterystu mil na poludnie od Piliploku, panie. - Ile czasu zajelaby nam podróz? - Nie jechalbym do Piliploku akurat teraz - ostrzegl Tunigorn. Valentine zmarszczyl brwi. - A to czemu? - Z powodu niebezpieczenstwa. - Niebezpieczenstwa? Koronal w niebezpieczenstwie? Bylem tam przed miesiacem, moze dwoma i nie dostrzeglem najmniejszego zagrozenia! - Od tego czasu sporo sie zmienilo. Dotarla do nas wiadomosc, ze Piliplok oglosil sie wolna republika. Maja tam spore zapasy zywnos ci, mieszkancy obawiali sie, ze zostana one zarekwirowane na rzecz Khyntor i Ni-moya, oglosili wiec secesje. Koronalowi zakrecilo sie w glowie, jakby patrzyl w niezglebiona otchlan. - Secesja? Wolna republika? Te slowa nie maja zadnego znaczenia! - Najwyrazniej maja jednak znaczenie dla mieszkanców Piliploku. Nie wiemy, jakie przywitanie zgotuja ci w tej sytuacji. Mam wrazenie, ze madrzej byloby udac sie gdzie indziej, póki sprawy sie nie wyjas nia - rzekl Tunigorn. - Nie moge pozwolic sobie na strach przed wjazdem do jednego z moich miast. Piliplok podda mi sie, gdy tylko tam wkrocze! - powiedzial Valentine zly i zdenerwowany. - Jestes pewien? - spytala Carabella. - Masz oto Piliplok, nadety egoistyczna duma; do miasta wkracza Koronal, który przyjechal poobijanym slizgaczem, ubrany w zgnile szmaty. Jak sadzisz, czy cie pozdrowia? Sa winni zdrady i wiedza o tym. Byc moze beda raczej woleli zdrade niz ryzyko poddania sie autorytetowi wladcy bez walki. Moim zdaniem mozna tam wejsc tylko na czele armii! - Racja - zgodzil sie Tunigorn. Zrozpaczony i zawiedziony, Valentine popatrzyl w oczy Deliambera, Sleeta, Ernamara. Odpowiedzieli mu jednakowym spojrzeniem: nieruchomym, smutnym, uroczystym. Zaden sie nie odezwal. - Wiec znowu zostalem pozbawiony tronu? - Pytanie to nie bylo skierowane do nikogo w szczególnosci. - Znów jestem wlóczega w lachmanach? Nie osmiele sie wjechac do Piliploku? Nie osmiele sie? Falszywi Koronalowie w Khyntor i Ni-moya zapewne maja armie, ja nie mam i nie osmiele sie udac takze i tam. Wiec co mam zrobic? Znów zostac zonglerem? - Rozes mial sie. - Nie, to nie jest chyba najlepsze wyjscie. Jestem Koronalem i nim zostane. Sadzilem, ze moge juz przestac pracowicie szukac sobie miejsca w s wiecie, ale najwyrazniej sie mylilem. Wydostan mnie z tej dzungli, Deliamberze. Znajdz droge na wybrzeze, do jakiegos miasta, które nadal sklonne jest przyjac mnie z naleznymi honorami. Potem wyruszymy na poszukiwanie sojuszników i zaczniemy wszystko naprawiac, co? - A gdzie bedziemy szukac sojuszników, panie? - spytal Sleet. - Gdzie tylko sie da - odparl Valentine. 8 Podrózujac z Góry Zamkowej przez doline Glayge do Labiryntu, Hissune na kazdym kroku spotykal oznaki ogarniajacego swiat zametu. Choc w tej zyznej i cieszacej sie lagodnym klimatem czesci Alhanroelu sytuacja nie byla jeszcze tak trudna jak dalej na zachodzie lub na Zimroelu, wszedzie wyraznie wyczuwalo sie, niemal dostrzegalo, napiecie: zamkniete bramy, przerazone spojrzenia, zaciete twarze. Lecz w samym Labiryncie, pomyslal, nic sie wlasciwie nie zmienilo, byc moze dlatego, iz Labirynt byl zawsze miejscem zamknietych bram, przerazonych spojrzen i zacietych twarzy. Choc Labirynt rzeczywiscie mógl sie nie zmienic, zmienil sie sam Hissune i zmiana ta objawila mu sie w calej pelni w chwili przekraczania Bramy Wody, wspanialych, az przesadnie bogatych wrót, tradycyjnie uzywanych przez Potegi Majipooru, odwiedzajace miasto Pontifexa. Za soba zostawial cieple, mgliste popoludnie doliny Glayge, lekki wiaterek niosacy zapachy pól, zielone wzgórza, radosne, pulsujace promienie slonca, przed soba mial wieczna noc tajemniczych, hermetycznych zwojów Labiryntu, ostry blask sztucznego swiatla, przedziwne, martwe powietrze, które nigdy nie zaznalo wiatru i deszczu. Przekraczajac granice miedzy tymi dwoma królestwami, Hissune przez mgnienie oka widzial oczami wyobrazni, jak masywne wrota zatrzaskuja sie za nim ze szczekiem, jak jakas przerazajaca, nieprzenikniona bariera oddziela go teraz od wszystkiego, co na swiecie piekne, i poczul chlód strachu. Zdumialo go, ze rok czy dwa lata spedzone na Górze Zamkowej zdolaly dokonac w nim az takiej przemiany - ze Labirynt, którego zapewne nigdy nie kochal, lecz w którym czul sie jak w domu, po tych kilkunastu miesiacach stanie mu sie nienawistny. I wydalo mu sie takze, ze dopiero w tej chwili pojal, jakim przerazeniem moze napawac on Lorda Valentine'a; teraz dopiero odczul cien, zaledwie musniecie strachu, który przesladowal Koronala, gdy przyszlo mu zaglebic sie w te czeluscie. Hissune zmienil sie takze pod innym wzgledem. Kiedy wyjezdzal z Labiryntu, byl nikim szczególnym - oczywiscie, otrzymal tytul rycerza-kandydata, lecz tytul ten znaczyl niewiele, zwlaszcza dla mieszkanców Labiryntu, którym nielatwo bylo zaimponowac tego rodzaju swiatowa pompa. Po paru latach wracal tu juz jako ksiaze Hissune, czlonek Rady Regencyjnej. Mieszkancom Labiryntu pompa nie imponowala, lecz imponowala wladza, zwlaszcza gdy wladze dzierzyl czlowiek wywodzacy sie z nich. Tysiace ludzi wyleglo na ulice prowadzace od Bramy Ostrzy do wewnetrznego kregu Labiryntu, widzowie stawali na palcach i przepychali sie, pragnac go lepiej zobaczyc, gdy jechal królewskim slizgaczem pomalowanym w kolory Koronala, majac przy sobie eskorte taka, jakby sam byl Koronalem. Nikt nie krzyczal, nie wiwatowal, nie machal mu - nie bylo to w stylu obywateli Labiryntu. Obywatele Labiryntu po prostu patrzyli. Milczacy, najwyrazniej onies mieleni, najprawdopodobniej pelni zazdrosci, z niechetna fascynacja obserwowali go, gdy ich mijal. Hissune wyobrazil sobie, ze w tlumie dostrzegl swego starego przyjaciela Vanimoona, jego s liczna siostre, Ghisneta, Heluana i jeszcze kilkunastu towarzyszy zabaw z Dziedzinca Guadelooma. Byc moze sie mylil, byc moze byly to tylko igraszki wyobrazni. Zdal sobie jednak sprawe, iz pragnie, by tu byli, pragnie, by widzieli go w ksiazecym stroju, w wielkim s lizgaczu; obdarty maly Hissune z Dziedzinca Guadelooma zmieniony w ksiecia regenta Hissune'a, otoczony aura Góry blyszczaca wokól niego niczym drugie slonce. Nie ma nic zlego w odczuwaniu od czasu do czasu takiej drobnej, nic nie znaczacej dumy, prawda? - spytal sam siebie. I sam tez odpowiedzial: Nie, oczywis cie, ze nie. Od czasu do czasu kazdy moze sobie pozwolic na odrobine próznosci. Nawet s wieci musza czasami czuc sie lepsi, a ciebie nikt nigdy jeszcze nie oskarzyl o swietosc. Wiec poczuj sie lepszy, a potem zapomnij o tym uczuciu i zabierz sie do roboty. Bezustanne skladanie gratulacji samemu sobie otepia dusze. Oficjalni przedstawiciele Pontyfikatu, majacy na twarzach formalne maski, czekali na niego na granicy wewnetrznego kregu. Powitali Hissune'a bardzo uroczyscie, po czym natychmiast zaprowadzili go do windy zarezerwowanej dla Poteg i ich wyslanników; winda przeniosla go blyskawicznie na najnizsze, imperialne poziomy. Wkrótce Hissune znajdowal sie juz w apartamencie niemal tak bogatym jak ten, który na stale przeznaczony byl dla odwiedzajacych podziemne miasto Koronalów. Alsimir, Stimion i inni jego doradcy otrzymali przylegajace do niego eleganckie pokoje. Kiedy przydzieleni mu urzednicy przekonali sie wreszcie, ze poslowi nie zbywa na wygodach, jeden z nich oznajmil: - Najwyzszy Rzecznik Hornkast bedzie zaszczycony, jesli dotrzymacie mu towarzystwa dzis wieczór przy kolacji, panie. Mimo wszystko Hissune poczul jednak dreszcz oniesmielenia. “Bedzie zaszczycony". Pamietal jeszcze Labirynt na tyle, by traktowac Hornkasta z uwielbieniem graniczacym ze strachem, w koncu on byl tu prawdziwym panem, mistrzem pociagajacym za sznurki lalki- Pontifexa. “Zaszczycony, jesli dotrzymacie mu towarzystwa przy kolacji dzis wieczorem, panie". Doprawdy? Hornkast? Trudno bylo wyobrazic sobie, by ktos mógl czyms zaszczycic Hornkasta, pomyslal Hissune. I jeszcze to “panie"! No, no, no. Nie mógl jednak sobie pozwolic na to, by bac sie Hornkasta, ani odrobiny, ani cienia strachu! Postaral sie wiec byc nie przygotowany, gdy poslancy rzecznika pojawili sie w jego apartamencie; kazal im czekac dziesiec minut. Kiedy wszedl do prywatnej sali jadalnej - sali tak wspanialej, ze nawet Pontifex uznalby pewnie jej wspanialosc za przesadna - powstrzymal sie przed zlozeniem poklonu, salutem, choc przez chwile to wlasnie mial zamiar zrobic. “To Hornkast!" - powiedzial sobie i omal nie przykleknal. “Ty jestes Hissune!" - odpowiedzial gniewnie sam sobie i stal wyprostowany, godny, pozornie calkowicie obojetny. Powtarzal sobie, ze Hornkast jest po prostu urzednikiem, on zas arystokrata, ksieciem Góry, a na dodatek czlonkiem Rady Regencyjnej. Trudno jednak bylo zachowac obojetnosc wobec królewskiej postawy i poczucia potegi, jakim promieniowal rzecznik. Byl on stary - nawet bardzo stary - lecz jednoczes nie sprawial wrazenie energicznego, silnego, bedacego w pelni wladz umyslowych, jakby jakies czary odjely mu trzydziesci, moze nawet czterdziesci lat. Oczy mial sprytne, spojrzenie nie zdradzalo niczego, czego nie zamierzal zdradzic, mówil zas glosem glebokim i silnym. Z wielka grzecznoscia poprowadzil goscia do stolu, przy którym poczestowal go jakims rzadkim, lsniacym, niemal fioletowym winem. Hissune tylko od czasu do czasu maczal usta w kielichu. Rozmowa, na poczatku przyjazna i bardzo ogólna, zeszla w koncu na powazniejsze tematy, lecz Hornkast kontrolowal ja przez caly czas, czego Hissune nie mial zamiaru zmieniac. Omawiali najpierw niepokoje na Zimroelu i w zachodnich prowincjach Alhanroelu - wygladalo na to, ze Hornkast, choc wyrazal sie o tych sprawach z nalezyta powaga, traktowal wiesci spoza Labiryntu, jakby docieraly tu z innego swiata - a potem rzecznik poruszyl kwestie smierci Elidatha, proszac, by posel zlozyl nalezne kondolencje w jego imieniu, gdy tylko powróci na Góre; caly czas bystro obserwowal rozmówce, jakby chcial mu powiedziec: “Wiem, ze smierc Elidatha spowodowala wielkie zmiany w porzadku sukcesji, ze ty, panie, zajmujesz w tej chwili najmocniejsza pozycje i dlatego, dziecie Labiryntu, obserwuje cie z najwyzsza uwaga". Hissune spodziewal sie, ze Hornkast, skoro utrzymywal kontakt ze swiatem zewnetrznym przynajmniej na tyle, by wiedziec o smierci Elidatha, spyta teraz o bezpieczenstwo Lorda Valentine'a, lecz ku jego wielkiemu zdumieniu poruszyl temat braków w magazynach zbozowych Labiryntu. Niewatpliwie dla niego to wazny temat, pomyslal Hissune, lecz przeciez nie zdecydowalem sie na podróz, by dyskutowac o czyms takim! Wykorzystujac drobna przerwe w rozmowie, zdecydowal sie wreszcie przejac inicjatywe. - Byc moze nadszedl czas - powiedzial - by porozmawiac o fakcie najistotniejszym, którym jest dla mnie znikniecie Lorda Valentine'a. Nareszcie na masce niewzruszonego spokoju pojawila sie rysa. Oczy Hornkasta zablysly, nozdrza rozdely sie, usta drgnely w wyrazie zdumienia. - Znikniecie? - Lord Valentine znajdowal sie w Piurifayne, kiedy stracilismy z nim kontakt, którego do tej pory nie udalo sie nawiazac. - Czy wolno mi spytac, co Koronal robil w Piurifayne? Hissune lekko wzruszyl ramionami. - Dano mi do zrozumienia, ze byla to misja wielce delikatna. Burza, która zabrala zycie Elidatha, rozdzielila Valentine'a i jego dwór. Wiecej nie wiemy. - Jak sadzisz, panie, czy Koronal nie zyje? - Nie wiem, a wszelkie przypuszczenia sa bezwartosciowe. Oczywiscie robimy wszystko, by przywrócic lacznosc, lecz sadze, ze musimy wziac pod uwage mozliwosc, iz Lord Valentine nie zyje. Dyskutowalis my w Zamku na ten temat. Powstal plan sukcesji. - Ach! - Oczywiscie zdrowie Pontifexa jest czyms, co musimy brac pod uwage, ukladajac nasze plany. - Ach, oczywis cie. To calkowicie zrozumiale. - Rozumiem, ze stan Pontifexa pozostaje bez zmian? Hornkast nie odpowiedzial od razu. Przez dluga chwile przygladal sie Hissune'owi z uwaga, jakby rozwazal jakis skomplikowany plan. W koncu powiedzial: - Czy zechcialbys , panie, odwiedzic Jego Wysokosc? Nawet w najsmielszych marzeniach Hissune nie spodziewal sie, ze rzecznik udzieli mu wlasnie takiej, a nie innej odpowiedzi. Wizyta u Pontifexa? Cos takiego nawet nie przyszlo mu do glowy! Odzyskanie spokoju i ukrycie zdumienia zajelo mu chwile. Potem, tak chlodno jak tylko potrafil, odrzekl: - Bedzie to dla mnie wielki zaszczyt. - A wiec chodzmy. - Teraz? - Teraz. Najwyzszy Rzecznik gestem wezwal sluzacych, nakazujac im sprzatnac resztki kolacji. W chwile pózniej Hissune siedzial juz obok niego w malym, plaskonosym slizgaczu. Przejechali tunelem do miejsca, z którego mozna juz bylo isc wylacznie pieszo i gdzie jedne za drugimi drzwi z brazu przegradzaly korytarz co piecdziesiat kroków. Hornkast otwieral kazde z nich, dotykajac dlonia ukrytego panelu sterowniczego; w ten sam sposób otworzyl ostatnie, na których widnial wyryty w zlocie symbol Labiryntu z naniesionym nan symbolem Pontifexa, prowadzace do sali tronowej. Serce Hissune'a bilo przerazajaco mocno. Pontifex! Stary, szalony Tyeveras! Przez cale zycie niemal nie wierzyl, ze postac ta w ogóle istnieje. Bedac dzieckiem Labiryntu, traktowal Pontifexa jako postac nadludzkich wymiarów, ukrytego w trzewiach planety pana tego s wiata i nawet teraz, choc czul sie swobodnie w towarzystwie ksiazat i diuków, nalezal do domowników Koronala i przyjaznil z samym Koronalem, mial Pontifexa za istote spoza s wiata, zyjaca w swym wlasnym królestwie, niewidzialna, niemozliwa do poznania, nieprawdziwa, nie majaca nic wspólnego ze zwyklymi ludzmi. I oto stal przed Pontifexem! Wygladalo to dokladnie tak, jak glosily legendy. Kula blekitnego szkla, kable, rury, splecione przewody, kolorowe plyny przelewajace sie w systemie podtrzymywania zycia, w którym spoczywal bardzo stary czlowiek, siedzacy dziwnie prosto na tronie z wysokim oparciem, stojacym na podwyzszeniu, do którego prowadzily trzy niskie stopnie. Pontifex mial oczy otwarte, lecz czy widzialy one cokolwiek? Czy w ogóle zyl? - Przestal mówic - oznajmil Hornkast. - To ostatnia zmiana. Lekarz, Sepulthrove, twierdzi jednak, ze jego umysl jest aktywny i ze cialo zyje. Panie, podejdz jeszcze krok, dwa kroki. Mozesz przyjrzec mu sie z bliska. Widzisz? Widzisz? Oddycha. Mruga. Zyje. Z cala pewnos cia zyje. Hissune czul sie tak, jakby jakims przypadkiem oko w oko zetknal sie z czyms z dawno minionej epoki, z cudownie zachowanym stworem z poczatku czasu. Tyeveras! Koronal za rzadów Pontifexa Osiera, ilez to pokolen temu? Czlowiek, który przezyl historie. Czlowiek, którego oczy widzialy Lorda Kinnikena. Byl juz stary, gdy w Zamku zasiadl Lord Malibor i oto nadal zyje... tak, jesli mozna to nazwac zyciem! - Mozesz go pozdrowic, panie - oznajmil Hornkast. Hissune znal protokól: nalezalo udawac, ze nie mówi sie bezposrednio do Pontifexa, nalezalo zwracac sie do jego rzecznika, który mial powtarzac slowa monarsze, choc w rzeczywistosci nie byly mu one powtarzane. Powiedzial: - Prosze zlozyc Jego Wysokosci wyrazy szacunku od jego poddanego ksiecia Hissune'a syna Elsinome, który pokornie oferuje mu swe uwielbienie i posluszenstwo. Pontifex nie odpowiedzial. Pontifex w zaden sposób nie zdradzil, ze cos w ogóle slyszal. - Niegdys - powiedzial Hornkast - w odpowiedzi na to, co zostalo powiedziane w tej sali, wydalby z siebie dzwieki, które nauczylem sie tlumaczyc. Teraz milczy. Od miesiecy nie odpowiedzial nikomu. - Panie, powiedz Pontifexowi - kontynuowal Hissune - ze kocha go caly swiat i ze imie jego wszyscy powtarzamy w modlach. Cisza. Pontifex siedzial nieruchomo. - Powiedz takze Pontifexowi, ze s wiat wedruje swa s ciezka, klopoty pojawiaja sie i znikaja, i tylko wielkosc Majipooru jest niezmienna. Cisza. Zadnej odpowiedzi. - Skonczyles, panie? - spytal Hornkast. Poprzez dlugosc sali Hissune spojrzal na tajemnicza postac zamknieta w szklanej klatce. Marzyl o tym, by Tyeveras wyciagnal ku niemu dlon, by wypowiedzial slowa proroctwa. Lecz wiedzial tez, ze to nie nastapi. - Tak - rzekl. - Skonczylem. - Wiec chodzmy. Najwyzszy Rzecznik wyprowadzil go z sali tronowej. Dopiero na zewnatrz Hissune zdal sobie sprawe, ze jego wspaniale szaty sa mokre od potu, ze drza mu kolana. Tyeveras! Chocbym zyl równie dlugo jak on, pomyslal, nigdy nie zapomne tej twarzy, tych oczu, tej blekitnej szklanej kuli. - To nowa faza, milczenie - odezwal sie Hornkast. - Sepulthrove twierdzi, ze nadal jest on silny; moze ma racje, a moze to poczatek konca. Musza istniec jakies granice, nawet przy tych wszystkich maszynach. - Czy sadzisz, panie, ze to szybko nastapi? - Modle sie o to, lecz nic nie wiem na pewno. Nie próbujemy przyspieszyc konca. Decyzja jest w rekach Lorda Valentine'a... lub w rekach jego nastepcy, jesli Valentine nie zyje. - Jes li Lord Valentine nie zyje - powiedzial Hissune - nowy Koronal moze natychmiast wstapic na tron Pontifexa. Chyba ze zdecyduje sie nadal utrzymywac Tyeverasa przy zyciu. - To prawda. A jesli Lord Valentine nie zyje, to jak sadzisz, panie, kto zostanie nowym Koronalem? Wzrok Hornkasta byl bezlitosnie przeszywajacy. Hissune czul, jak roztapia sie w nim, jak znika wypracowany w ciezkiej szkole zycia spryt, jak znika duma z tego, czego udalo mu sie dokonac, i pewnosc tego, czego dokonac potrafi, jak zostaje nagi, bezbronny. Nagle nawiedzil go szalony obraz, w którym z oszalamiajaca szybkos cia gral role dwóch Poteg: rankiem zostawal Koronalem, w poludnie wydawal rozkaz rozlaczenia maszynerii, by wieczorem byc juz Pontifexem. Przeciez to oczywisty absurd - powiedzial sobie w panice. Ja? Pontifexem? Juz? To zart! Bezsensowny zart! Walczyl, próbujac odzyskac zachwiana równowage, i po chwili mógl juz skupic uwage na planie, który z taka jasnos cia objawil mu sie na Zamku: jesli Lord Valentine nie zyje, Diwis musi zostac Koronalem, potem Tyeveras musi umrzec, by Koronal trafil do Labiryntu. Musi byc tak. Musi! Powiedzial: - Oczywis cie nie mozemy wybrac nastepcy, póki nie bedziemy mieli pewnosci, ze Lord Valentine nie zyje, a codziennie modlimy sie o jego bezpieczenstwo. Lecz jesli spotkalo go nieszczescie, sadze, ze ksiazeta Góry oferuja tron synowi Voriaxa. - Ach! - Jesli zdarzy sie wlasnie tak... nie zabraknie wsród nas glosów twierdzacych, ze Pontifexowi Tyeverasowi nalezaloby pozwolic na powrót do Zródla. - Ach! - powtórzyl Hornkast. - Ach, tak. Wyrazasz sie jasno, bardzo jasno, panie. - Po raz ostatni spojrzal Hissune'owi w oczy chlodnym, przenikliwym, wszystkowiedzacym spojrzeniem, które jednak natychmiast zlagodnialo niczym przykryte welonem; nagle Najwyzszy Rzecznik stal sie zwyklym starym czlowiekiem u konca dlugiego, trudnego dnia. Odwrócil sie i wolnym krokiem ruszyl w strone oczekujacego ich slizgacza. - Chodzmy - powiedzial. - Robi sie pózno, ksiaze. Rzeczywiscie bylo pózno, lecz Hissune nie potrafil zasnac. Widzialem Pontifexa, powtarzal sobie raz za razem. Widzialem Pontifexa. Nie mogac zasnac, przewracal sie w lózku, przed oczami mial obraz starego Tyeverasa, wyryty w umysle na zawsze; obraz ten pozostal, gdy wreszcie nadszedl sen, we snie blyszczal nawet jeszcze jas niej: siedzacy na tronie wladca zamkniety w szklanej kuli. Czyzby Pontifex plakal? - zastanawial sie. A jesli tak, kogo oplakiwal? W poludnie nastepnego dnia Hissune wraz z oficjalna eskorta ruszyl z wizyta na górne poziomy Labiryntu, na Dziedziniec Guadelooma, by odwiedzic nedzne mieszkanko, w którym mieszkal tyle lat. Elsinome twierdzila, ze nie wypada, by ja odwiedzal, ze to powazne naruszenie protokolu: ksiaze Zamku odwiedza dzielnice nedzy, jaka jest Dziedziniec Guadelooma, tylko po to, by zobaczyc matke. Hissune nie zwrócil najmniejszej uwagi na jej zastrzezenia. - Nie wolno ci przyjsc do mnie, matko - powiedzial. Nie dostrzegl w niej zmian spowodowanych przez czas, który uplynal od ich ostatniego spotkania. Moze tylko wydawala sie mocniejsza, wyzsza, bardziej zywotna. Lecz jest w niej jakas dziwna ostroznosc, pomyslal. Wyciagnal do niej rece, a ona zatrzymala sie z wahaniem, niepewna, jakby w ogóle nie rozpoznala w nim swego syna. - Mamo? - spytal. - Poznajesz mnie, prawda, mamo? - Chcialabym miec pewnosc, ze cie poznaje. - Nie zmienilem sie, mamo. - Taka masz królewska postawe... ten wyraz oczu... szaty... - Jestem Hissune. - Ksiaze regent Hissune. I twierdzisz, ze nic sie nie zmieniles! - Wszystko sie ostatnio zmienilo, mamo. Lecz pewne rzeczy pozostaly takie same. - Wydawalo mu sie, ze po tych slowach nieco sie uspokoila, zaakceptowala go. Podeszla i wziela syna w ramiona. Potem odsunela sie. - Co stanie sie ze swiatem, Hissunie? Slyszymy takie straszne wies ci! Cale prowincje gloduja. Pojawili sie samozwanczy Koronalowie. A Lord Valentine... gdzie jest Lord Valentine? Nie wiemy tu niemal nic o tym, co dzieje sie w szerokim swiecie. Co sie stanie, Hissunie? Hissune potrzasnal glowa. - Wszystko jest w rekach Bogini, mamo. Lecz powiem ci jedno: jesli istnieje sposób, by ocalic swiat od zaglady, ocalimy go - Zaczynam drzec, kiedy slysze “my". Czasami we snie widze cie na Górze Zamkowej, wsród wielkich panów, wsród ksiazat... widze, jak na ciebie patrza, widze, jak prosza cie o rade. Lecz czy moze to byc prawda? Zaczynam rozumiec pewne rzeczy... Pani czesto odwiedza mnie we snie, wiesz?... ale mimo wszystko, tyle jeszcze trzeba zrozumiec... tyle przyjac... - Mówisz, ze Pani czesto cie odwiedza? - Czasami nawet dwa, trzy razy w tygodniu. To wielki zaszczyt, choc jestem takze zmartwiona... Pani wydaje sie taka zmeczona, czuje ciezar, pod jakim ugina sie jej dusza. Przychodzi, by mi pomóc, wiesz, lecz czasami czuje, ze to ja powinnam pomóc jej, podzielic sie z nia moja sila, podeprzec ja... - Tak bedzie, mamo. - Czy dobrze cie rozumiem, Hissunie? Nie odpowiadal jej przez dluzsza chwile. Rozejrzal sie po malym, brzydkim pokoiku - znajdowaly sie tu rzeczy znane mu od dziecinstwa - myslac o apartamentach, w których spedzil noc, i o pokojach, w których mieszkal na Górze Zamkowej. Powiedzial: - Nie pozostaniesz tu dlugo, mamo. - Gdzie wiec zamieszkam? Znów sie zawahal, a potem powiedzial cicho: - Sadze, ze chca mnie wybrac na Koronala, mamo. Kiedy nim zostane, bedziesz musiala wyjechac na Wyspe, przyjac na siebie nowej trudne obowiazki. Czy rozumiesz, o czym mówie? - Rozumiem doskonale. - A czy jestes gotowa, mamo? - Zrobie, co bedzie trzeba - powiedziala, usmiechnela sie i potrzasnela glowa jakby z niedowierzaniem. A potem wziela go w ramiona. 9 - A wiec oznajmijmy to swiatu - powiedzial Faraataa. Byla Godzina Plomienia, godzina poludnia, slonce stalo wysoko nad Piurifayne. Dzisiaj nie padal deszcz, nie do pomys lenia bylo, by dzisiaj spadl deszcz, gdyz nadszedl dzien oznajmienia tego swiatu, a swiatu nalezalo oznajmic to pod bezchmurnym niebem. Stal na drewnianym rusztowaniu, patrzac na wielka porebe w dzungli, która przygotowali jego zwolennicy. Padly tysiace drzew, wielka rana w piersi swiata; na tej wielkiej, otwartej przestrzeni stali jego ludzie, ramie w ramie, tak daleko, jak tylko siegal wzrok. Po obu jego stronach wzniesiono strome budowle w ksztalcie piramidy - nowe s wiatynie, niemal tak wyniosle jak rusztowanie. Zbudowano je z drewnianych bali, zwiazanych w stary sposób, a na ich szczytach powiewaly dwie flagi odkupienia: czerwona i zólta. Oto Nowe Velalisier, wzniesione w dzungli. Za rok o tej porze, pomyslal Faraataa, rytual odprawiony zostanie w prawdziwym Velalisier za morzem, nareszcie konsekrowanym ponownie. Dokonal Pieciu Zmian, lekko, z latwoscia zmieniajac formy: Czerwona Kobieta, Slepy Gigant, Ubiczowany, Ostatni Król; kazda zmiane punktowal syczacy okrzyk tych, którzy je obserwowali; a kiedy zakonczyl ostatnia i stanal przed nimi jako Ksiaze, Który Nadejdzie, ryk tlumu byl wrecz ogluszajacy. Krzyczeli jego imie, coraz glosniej i glosniej: Faraataa! Faraataa! FARAATAA! - Jestem Ksieciem, Który Nadejdzie, jestem Królem, Który Jest! - krzyknal, jak czesto czynil to w snach. Odpowiedzieli: - Uczcijcie Ksiecia, Który Nadejdzie, bedacego Królem, Który Jest! A on rozkazal im: - Zlaczcie dlonie i dusze. Wezwijmy królów oceanu! Zlaczyli dlonie i dusze; poczul, jak wypelnia go ich sila, wyslal wezwanie: - Bracia na morzu! Uslyszal ich muzyke. Czul, jak w glebinach poruszaja sie ciala. Odpowiedzieli wszyscy królowie: Maazmoorn, Girouz, Sheitoon, Diis, Narain i inni. Przylaczyli sie, dali mu swa sile, uczynili z siebie traby jego glosu. Poniesli jego slowa do wszystkich krain, do wszystkich zdolnych slyszec. - Wy, którzy jestes cie naszymi nieprzyjaciólmi, sluchajcie! Wiedzcie, ze wypowiedziana zostala wam wojna i ze juz zostaliscie pokonam. Nadszedl czas zemsty. Nie oprzecie sie nam. Nie oprzecie sie nam. Giniecie i nic was nie ocali. Otaczal go krzyk jego ludu: Faraataa, Faraataa, Faraataa! Skóra zaczela mu swiecic. Oczy plonely prawdziwym blaskiem. Byl Ksieciem, Który Nadejdzie, byl Królem, Który Jest! - Przez czternascie tysiecy lat swiat ten nalezal do was, a teraz go odzyskalismy. Opuscie go, obcy! Wsiadzcie na swoje statki, odleccie do gwiazd, z których przybylis cie, albowiem teraz swiat ten nalezy do nas. Precz! - Faraataa! Faraataa! - Precz, lub poczujecie nasz straszny gniew. Precz, lub zepchnieci zostaniecie do morza. Precz, lub nie oszczedzimy zadnego z was! - Faraataa! Rozpostarl ramiona. Otworzyl sie na plomienna energie wszystkich tych dusz, które ofiarowaly mu sie, polaczone, i energie królów oceanu, którzy byli jego oparciem, jego podpora. Wiedzial, ze konczy sie czas wygnania, czas smutku. Swieta wojna zostala juz niemal wygrana. Ci, którzy ukradli swiat i rozpelzli sie po nim jak armia pozerajacych wszystko owadów, zostana zgnieceni. - Uslyszcie mnie, o nieprzyjaciele. Jestem Król, Który Jest. Milczace glosy odkrzyknely ogluszajaco: - Uslyszcie go, o nieprzyjaciele. Oto Król, Który Jest. - Wasz czas sie skonczyl! Wasze dni sa policzone! Wasze zbrodnie zostana ukarane, nikt z was nie ocaleje! Precz z naszego swiata! - Precz z naszego s wiata. - Faraataa! - krzyczeli glosno. - Faraataa! Faraataa! - Jestem Ksiaze, Który Nadejdzie! Jestem Król, Który Jest! Odpowiedzieli mu: - Pozdrowienia dla Ksiecia, Który Nadejdzie, bedacego Królem, Który Jest. KSIEGA PONTIFEXA 1 - Zaiste niezwykly to dzien, panie, w którym Koronal jak zebrak zjawia sie przed obliczem Króla Snów - powiedzial Sleet, dlonia oslaniajac twarz przed upalnym wiatrem, wiejacym ku nim nieublaganie od strony Suvraelu. Jeszcze tylko kilka godzin i wyladuja w Tolaghai, najwiekszym z portów poludniowego kontynentu. - Nie jako zebrak, nie - wyjas nil spokojnie Valentine. - Jako towarzysz broni, szukajacy pomocy przeciw wspólnemu wrogowi. Zaskoczona Carabella obrócila sie i spojrzala mu w oczy. - Towarzysz broni, Valentinie? Nie slyszalam jeszcze w twych ustach tak wojowniczych slów. - Prowadzimy wojne, prawda? - A wiec bedziesz walczyl? Zadasz smierc wlasna reka? Valentine przyjrzal sie jej blizej, zastanawiajac sie, czy przypadkiem Carabella nie próbuje go sprowokowac, ale nie, twarz miala lagodna jak zwykle i patrzyla na niego kochajacymi oczami. - Wiesz, ze nigdy nie rozleje krwi. Sa inne sposoby prowadzenia wojny. Jedna juz wygralem, majac was przy boku. Czy wtedy musialem odebrac zycie? - Lecz z kim walczylismy wówczas? - wtracil niecierpliwie Sleet. - Z twymi najblizszymi przyjaciólmi, oszukanymi przez Zmiennoksztaltnych. Elidath... Tunigorn... Stasilane... Mirigant... to oni chwycili za bron przeciwko tobie. Oczywiscie, byles dla nich lagodny. Nie chciales zabijac ludzi pokroju Elidatha czy Miriganta, wystarczylo przeciagnac ich na nasza strone. - Dominin Barjazid nie zaliczal sie do mych najblizszych przyjaciól, lecz i jego oszczedzilem; sadze, ze teraz wszyscy jestesmy z tego zadowoleni. - Byl to akt wielkiej laski. Dzis mamy jednak innego przeciwnika: okrutne, obrzydliwe stwory, Zmiennoksztaltnych... - Sleet...! - Tacy wlasnie sa, panie. Przysiegli zniszczyc wszystko, co stworzylis my na tym naszym swiecie... - Na ich s wiecie, Sleecie. Nie zapomnij - ten swiat nalezy do nich. - Nalezal, panie. Przejelismy go, sami do tego doprowadzili. Jest ich zaledwie kilka milionów na planecie wystarczajaco wielkiej dla... - Czyzbysmy po raz kolejny mieli wdac sie w te nudna dyskusje? - wybuchla Carabella, nie próbujac nawet ukryc irytacji. - Po co? Wystarczajaco ciezko jest oddychac rozgrzanym do czerwonosci powietrzem Suvraelu bez nadwerezania pluc bezsensowna rozmowa. - Chcialem tylko podkreslic, pani, ze wojna o odzyskanie tronu nalezala do tych, które wygrac mozna metodami pokojowymi: otwierajac ramiona, przygarniajac grzeszników do piersi. Teraz mamy innego przeciwnika. Ten Faraataa to istota zzerana przez nienawisc. Nie spocznie, póki wszyscy nie zginiemy; czy rzeczywiscie sadzisz, ze mozna go zwyciezyc milos cia? A ty, panie? Valentine odwrócil wzrok. - Uzyjemy wszelkich dostepnych s rodków - powiedzial - by Majipoor znów stal sie calos cia. - Jesli mówisz to szczerze, panie, musisz byc przygotowany na zniszczenie przeciwnika - odparl ponuro Sleet. - Nie wystarczy wygnanie go do rezerwatu w dzungli, wzorem Lorda Stiamota, nie... konieczna jest eksterminacja, nalezy zmiesc go z powierzchni ziemi, by na zawsze skonczyc z zagrozeniem naszej cywilizacji... - Eksterminacja? Zmiesc z powierzchni ziemi? - Valentine rozesmial sie. - Mówisz jak postac prehistoryczna, Sleecie! - Nie uzywal tych okreslen w ich doslownym znaczeniu - wtracila Carabella. - Alez uzywal, uzywal. Prawda, Sleecie? Sleet tylko wzruszyl ramionami. - Wiesz, panie, ze mej nienawisci do Metamorfów nie tylko ja jestem winien, ze narzucilo mi ja przeslanie - przeslanie z ladu, do którego wlasnie sie zblizamy. Lecz niezaleznie od wszystkiego sadze, ze zyciem powinni zaplacic za zniszczenia, które juz dokonaly sie za ich sprawa. Nie wstydze sie tego przekonania. - Wymordowalbys miliony istot za zbrodnie popelnione przez naszych przywódców? Sleet, Sleet, ty sam jestes wiekszym zagrozeniem dla naszej cywilizacji niz dziesiec tysiecy Metamorfów! Blade policzki Sleeta zaczerwienily sie, jednak nie powiedzial nic. - Czujesz sie urazony - zauwazyl Valentine. - Nie mialem zamiaru cie urazic. - Koronal - powiedzial Sleet bardzo cicho - nie musi przepraszac zadnego krwi barbarzyncy, który mu sluzy. - Nie bylo moja intencja kpic z ciebie. Po prostu nie zgadzam sie z twym twierdzeniem. - Wiec nie zgadzajmy sie nadal! Gdybym byl Koronalem, wybilbym ich do nogi! - Lecz to ja jestem Koronalem, przynajmniej czesci tego swiata. I jak dlugo nim jestem, bede szukal sposobów wygrania tej wojny bez eksterminacji i bez zmiatania z powierzchni ziemi. Czy potrafisz sie z tym pogodzic? - Godze sie z kazdym slowem Koronala i ty o tym wiesz, panie. Mówie tylko, co bym zrobil, gdybym to ja byl Koronalem. - Niech Bogini oszczedzi ci tego losu. - Valentine usmiechnal sie slabo. - A tobie, panie, koniecznosci odpowiedzenia gwaltem na gwalt, wiem bowiem, ze nie lezy to w twojej naturze. - Sleet usmiechnal sie równiez, acz niemal niezauwazalnie, i wykonal niezmiernie formalny salut. - Wkrótce wyladujemy w Tolaghai. Czeka mnie sporo pracy przy rozlokowaniu twego dworu. Czy moge prosic o pozwolenie oddalenia sie? Sleet zszedl z pokladu. Valentine patrzyl za nim przez chwile, a potem, oslaniajac oczy przed oslepiajacymi promieniami slonca, obrócil twarz do wiatru wiejacego od poludniowego kontynentu, którego ciemna, potezna masa powoli wyrastala na horyzoncie. Suvrael! Sama nazwa wywolywala dreszcz. Nie spodziewal sie dotrzec tu kiedykolwiek, na ten osierocony przez Majipoor kontynent, zapomniany przez ludzi i zaniedbany, bedacy niemal w calosci nieurodzajna, grozna, sucha pustynia, tak niepodobny do reszty swiata, ze sprawiajacy niemal wrazenie kawalka jakiejs innej planety. Choc zamieszkany przez miliony, gniezdzace sie w kilku miastach rozrzuconych po najmniej niedostepnej jego czes ci, przez wieki Suvrael utrzymywal zaledwie szczatkowe kontakty z dwoma glównymi kontynentami. Kiedy wysylano tu na inspekcje urzedników rzadowych, traktowali to niemal jak zaslanie. Zaledwie kilku Koronalów odwiedzilo Suvrael. Valentine slyszal, ze byl tu Tyeveras w trakcie jednego ze swych Wielkich Objazdów, wydawalo mu sie takze, ze cos podobnego uczynil i Lord Kinniken. Byla tez, oczywis cie, slynna wyprawa Dekkereta, który przemierzyl Pustynie Skradzionych Snów w towarzystwie zalozyciela dynastii Barjazidów, lecz zdarzylo sie to na dlugo przedtem, nim zostal Koronalem. Z Suvraelu pochodzily tylko trzy rzeczy, które powaznie wplynely na zycie Majipooru. Pierwsza byl wiatr - przez caly rok z kontynentu tego plynal prad upalnego powietrza, spadajacy na poludniowe brzegi Alhanroelu i Zimroelu, czyniac je niemal tak nieznosnymi jak on sam. Druga - mieso; po zachodniej stronie niemal w calosci pustynnego kontynentu mgly znad morza spowodowaly powstanie sawanny, na której hodowano bydlo eksportowane na cala planete. Trzecim towarem eksportowym byly sny. Od tysiecy juz lat, jako Potegi królestwa, Barjazidzi, zyjacy w wielkiej posiadlosci w glebi ladu, niedaleko Tolaghai, za pomoca urzadzenia wzmacniajacego mys li, którego sekretu strzegli zazdrosnie, wypelniali s wiat przeslaniami, powaznymi i groznymi, zapadajacymi w dusze kazdego, kto skrzywdzil wspólobywatela lub chocby planowal skrzywdzenie go. Na swój wlasny szorstki, nieludzki sposób Barjazidzi byli sumieniem Majipooru, od dawna dzierzyli bicz, dzieki któremu Koronal, Pontifex i Pani na Wyspie mogli rzadzic lagodnie i dobrotliwie. Metamorfowie po raz pierwszy - nieskutecznie - zaatakowali na poczatku rzadów Valentine'a i wykorzystali potege Króla Snów. Gdy stary Simonan, glowa rodu Barjazidów, zachorowal, sprytnie podstawili jednego ze swoich ludzi na miejsce umierajacego, co doprowadzilo do uzurpacji wladzy Lorda Valentine'a przez najmlodszego syna Simonana, Dominina, choc nigdy nawet nie podejrzewal on, ze czlowiekiem, który namówil go do tego czynu, nie byl ojciec, lecz Zmiennoksztaltny, który podstepem zajal jego miejsce. Och, tak, pomyslal Valentine, Sleet ma racje; dziwne, ze Koronal przybywa do Króla Snów niczym po prosbie, wlasnie teraz, gdy jego tron zagrozony jest powtórnie. Zdecydowal sie na te podróz niemal przypadkowo. Wycofujac sie z Piurifayne, wraz z dworem podazyl wprost na poludniowy wschód, w kierunku morza, poniekad z pewnos cia nierozsadnie byloby kierowac sie na pólnocny wschód do zbuntowanego Piliploku, a s rodkowa czesc wybrzeza Gihorny pozbawiona byla miast i portów. Znalezli sie w koncu na poludniowym cyplu wschodniego Zimroelu, w odizolowanej od swiata prowincji Bellatule, wilgotnej i tropikalnej ziemi wysokich traw, gestych bagien i skrzydlatych wezy. Bellatule zamieszkiwali przede wszystkim Hjortowie, powazni, ponurzy, o wylupiastych oczach i szerokich ustach wypelnionych rzedami gumiastych wypustek sluzacych do miazdzenia pokarmu. Wiekszosc z nich zarabiala na zycie posrednictwem w handlu, wymieniajac produkty z calego Majipooru za suvraelskie bydlo. Jako ze niepokoje ostatnich czasów spowodowaly gwaltowny spadek produkcji i niemal calkowite zalamanie handlu miedzy prowincjami, kupcy Bellatule nie bardzo mieli czym handlowac, ale przynajmniej nikt nie cierpial glodu - jesli chodzi o zywnosc, prowincja byla niemal samowystarczalna dzieki doskonale rozwinietemu rybolówstwu; takze rolnictwo, choc nie bylo go tu wiele, wydawalo sie nie dotkniete plagami szalejacymi w innych regionach Zimroelu. Bellatule sprawiala wrazenie cichej i spokojnej, pozostala takze lojalna w stosunku do rzadu centralnego. Valentine mial nadzieje znalezc tu jakis statek plynacy na Wyspe. Pragnal uzgodnic z matka strategie dzialania, lecz armatorzy Bellatule ostrzegli go przed zwiazanym z tym ryzykiem. - Od miesiecy nikt nie wyplywal od nas na pólnoc - twierdzili. - To przez smoki, one oszalaly, niszcza kazdy statek plynacy wzdluz wybrzeza lub przez Morze Wewnetrzne w strone Archipelagu. Póki tak sie dzieje, wyruszyc na wschód lub na pólnoc to samobójstwo. Twierdzili takze, ze uplynie od szesciu do osmiu miesiecy, nim ostatnie ze smoczych stad, oplywajacych poludniowo-wschodni cypel Zimroelu, dotra na pólnocne wody i szlaki zeglugowe znów zostana otwarte. Perspektywa uwiezienia w odleglej od cywilizacji, malenkiej Bellatule przerazila Valentine'a. Powrót do Piurifayne wydawal sie bezsensowny, natomiast próba obejs cia prowincji Metamorfów w drodze na ogromne przestrzenie wnetrza Zimroelu bylaby czasochlonna i ryzykowna. Istnialo jednak inne wyjs cie z sytuacji. - Mozemy zabrac cie na Suvrael, Panie - powiedzial najstarszy z kapitanów. - Smoki nie wplynely na poludniowe wody i zegluga tam jest calkiem bezpieczna. Suvrael? Najpierw pomysl ten wydal sie Valentine'owi co najmniej dziwny. Lecz po pierwszej przyszla nastepna mysl: Dlaczego nie? Pomoc Barjazidów moglaby okazac sie niezwykle przydatna, a nawet jesli nie okazalaby sie przydatna, nie wolno bylo pochopnie jej odrzucac. Byc moze takze z poludniowego kontynentu mozna bedzie dostac sie jakos na Wyspe lub na Alhanroel szlakiem, który omijal tereny opanowane przez zbuntowane smoki. Zdecydowal sie wiec na Suvrael. Podróz okazala sie krótka i teraz wlasnie flota statków handlarzy z Bellatule powoli zblizala sie do Suvraelu, plynac pod poludniowy wiatr; wlasnie zaczela wplywac do portu Tolaghai. Miasto pieklo sie w upale poludnia. Wygladalo przygnebiajaco, pozbawione jakiegos architektonicznego wyrazu parterowe i pietrowe domy z cegly w kolorze blota rozciagaly sie, jak okiem siegnac, wzdluz i w glab wybrzeza, ku lancuchowi niskich wzgórz, odgradzajacych przybrzezna równine od strasznej pustyni zajmujacej serce kontynentu. Gdy wraz z dworem eskortowani byli na brzeg, Carabella rzucila Valentine'owi pelne niepokoju spojrzenie. Góra Zamkowa wydawala sie oddalona nie o dziesiec tysiecy mil, lecz o dziesiec milionów. Lecz okazalo sie, ze w poblizu budynku odprawy celnej czekaja na nich wspaniale s lizgacze, ozdobione pasami jaskrawego fioletu i zólci - kolorów Króla Snów. Przed s lizgaczami stali gwardzis ci w mundurach o tych samych barwach, a gdy Valentine i Carabella podeszli blizej, z jednego z pojazdów na ich spotkanie, lekko kulejac, wyszedl powoli wysoki, poteznie zbudowany mezczyzna o gestej, czarnej, lekko przyprószonej siwizna brodzie. Valentine doskonale pamietal to lekkie utykanie, poniewaz niegdys sam tak wlasnie utykal. Do niego nalezalo niegdys cialo czarnobrodego mezczyzny - mial przed soba Dominina Barjazida, przed laty uzurpatora, na którego rozkaz otrzymal cialo anonimowego zlotowlosego mezczyzny. Uzurpatora, który ukradl mu jego prawdziwe cialo, by jako Koronal rzadzic z Góry Zamkowej. Utykanie bylo juz skutkiem dzialan samego Valentine'a, który w mlodosci zmiazdzyl sobie noge w glupim wypadku, jadac z Elidathem przez karlowaty las kolo Amblemorn, na Górze. - Witaj, panie - powiedzial bardzo cieplo Dominin Barjazid. - Uczyniles nam wielki zaszczyt swa wizyta, na która czekalismy tyle lat. Wielce unizenie wykonal znak gwiazdy; Valentine dostrzegl, jak drzaly mu rece. Sam Koronal takze nie pozostal nieporuszony. Dziwnym, niepokojacym doznaniem bylo zobaczyc tak swe cialo, sluzace teraz innemu czlowiekowi. Po pokonaniu Dominina nie chcial zgodzic sie na ryzyko zwiazane z kolejna zamiana, lecz straszliwie zmieszalo go, gdy w swoich niegdys oczach dostrzegl przeblysk obcej mu duszy. Poruszylo go takze, gdy czlowiek, który dawno temu odebral mu tron, okazal calkowita skruche, calkowite wyrzeczenie sie zdrady oraz najszczersza goscinnosc. Byli tacy, którzy za zdrade chcieli skazac Dominina na s mierc, lecz Valentine nie mial zamiaru ich sluchac. Byc moze jakis barbarzynski król w jakichs odleglych, prehistorycznych czasach skazywal swych przeciwników na smierc, lecz zadna zbrodnia, nawet zamach na zycie Koronala, nie sciagala na glowe winnego tak surowej kary tu, na Majipoorze. A poza tym, pokonany, Dominin wkroczyl w swiat szalenstwa; umysl pomieszal mu sie od wiedzy, ze jego ojciec, uchodzacy za Króla Snów, w rzeczywistosci byl podstawionym Metamorfem. Nie mialo sensu karanie czlowieka, który upadl tak nisko. Odzyskawszy tron, Valentine przebaczyl Domininowi i oddal go pod opieke wyslanników reprezentujacych jego rodzine, tak ze mógl on powrócic na Suvrael. Stopniowo szalenstwo go opuscilo. W kilka lat pózniej Barjazid poprosil o pozwolenie pojawienia sie na Górze Zamkowej z blaganiem o wybaczenie. “Wybaczylem ci juz" - odpowiedzial mu Valentine, lecz Dominin przybyl mimo to, w pokorze, wiedziony szczerymi intencjami kleknal przed tronem Confalume'a w dniu audiencji i oczys cil dusze z ciezaru zdrady. Teraz, pomyslal Valentine, okolicznosci znów drastycznie sie zmienily. To ja przybylem do Dominina i to niemal jako uchodzca. - Mój królewski brat Minax wyslal mnie, panie, bym towarzyszyl ci, jako naszemu najdostojniejszemu gosciowi, do Palacu Barjazidów. Czy pojedziesz ze mna w pierwszym s lizgaczu? Palac znajdowal sie dosc daleko od Tologhai, w smutnej, ponurej dolinie. Valentine od czasu do czasu widywal go w snach: grozna, zlowroga budowla z ciemnego kamienia, ozdobiona na szczycie mnóstwem ostrych wiezyczek o fantazyjnych ksztaltach i kanciastych parapetów, zaprojektowana najwyrazniej po to, by oniesmielac oko, wzbudzac strach. - Jaki okropny - szepnela Carabella, kiedy znalezli sie blizej. - Zaczekaj - odparl jej Valentine. - Tylko zaczekaj. Przejechali pod masywna, ponura i ciezka brama. Wewnatrz nic nie przypominalo o odpychajacym wygladzie zewnetrznym budowli. Chlodne dziedzince rozbrzmiewaly muzyka wielu fontann, gorzki upal pustyni zastapila chlodna bryza. Gdy Valentine, majac przy boku Carabelle, wysiadl z slizgacza, dostrzegl sluzbe czekajaca na nich z mrozonym winem i sorbetami, uslyszal muzyke delikatnych instrumentów; posrodku grupy witajacych go ludzi staly dwie postacie odziane w luzne, biale szaty. Pierwsza z nich miala blada, pulchna twarz oraz zaokraglony brzuszek, twarz drugiej byla szczupla i spalona niemal na czarno pustynnym sloncem. Na jej czole spoczywal zloty diadem, oznaka Potegi Majipooru. Valentine'owi nie trzeba bylo mówic, ze to Minax Barjazid, który zastapil swego zmarlego ojca, Król Snów. Bledszy i grubszy czlowiek byl najprawdopodobniej jego bratem, Cristophem. Obaj uczynili znak gwiazdy, po czym Minax podszedl do Valentine'a i wlasnorecznie ofiarowal mu czare blekitnego wina. - Panie - powiedzial - przybyles do nas w ponurych czasach, lecz witamy cie z radoscia niezaleznie od tego, jak zlowrózbna jest ta chwila. Zaciagnelismy u ciebie wielki dlug. Wszystko, co nasze, nalezy do ciebie i oddajemy to pod twe rozkazy. Najwyrazniej troskliwie przygotowywal te przemowe, sam dzwiek glosu, plynnosc mowy swiadczyly o dlugich próbach, lecz nagle Król Snów pochylil sie, az jego twarde, blyszczace oczy znalazly sie zaledwie o kilka cali od oczu Koronala, i swym wlasnym, glebszym i cichszym glosem powiedzial: - Mozesz schronic sie u nas na tak dlugo, jak tylko sobie zyczysz, panie. - Nie zrozumiales, Wasza Wysokosc - odparl Valentine. - Nie przybylem tu szukac schronienia, lecz twej rady i pomocy w walce, która nas czeka. Król Snów sprawial wrazenie zaskoczonego tymi slowami. - Udziele ci kazdej mozliwej pomocy. Czy jednak widzisz jakas nadzieje na walke wsród nieszczesc, które nas dotknely? Bo musze ci powiedziec, panie, ze przez to - dotknal diademu - przyjrzalem sie swiatu bardzo dokladnie i nie widze dla nas nadziei, panie, zadnej, zadnej nadziei. 2 Na godzine przed zmrokiem w Ni-moya znów rozbrzmial krzyk; tysiace, a moze nawet setki tysiecy glosów krzyczaly ze straszliwa sila: “Thallimon! Thallimon! Lord Thallimon! Thallimon!" Echo tego histerycznego, radosnego wrzasku odbilo sie od wzgórz otaczajacych sektor Gimbeluc, niepowstrzymana fala wtargnely do Parku Basniowych Stworzen. Mijal trzeci dzien od czasu, gdy zaczely sie demonstracje ku czci najnowszego z Koronalów, a dzis swietowano znacznie bardziej goraczkowo niz poprzednio. Najprawdopodobniej zabawie towarzyszyly rabunki, rozruchy i ogólne zniszczenie, lecz Yarmuz Khitain wcale sie tym nie przejmowal. Przezyl jeden z najbardziej przerazajacych dni w swej karierze kustosza parku, dokonano zamachu na wszystko, co uwazal za sluszne, racjonalne, normalne; co wlasciwie obchodzily go halasy, wzniecane przez miejskich glupców? O swicie tego dnia Yarmuza Khitaina obudzil jego bardzo mlody asystent, mówiac niesmialo: - Wrócil Vingole Nayila, prosze pana. Czeka przy wschodniej bramie. - I co, przywiózl cos ? - Och, oczywis cie, prosze pana? Trzy pelne slizgacze! - Zaraz przyjde. Vingole Nayila, glówny lowca parku, od pieciu miesiecy przebywal na objetych rozruchami terenach srodkowego Zimroelu. Yarmuz Khitain szczególnie za nim nie przepadal, Nayila byl bowiem zarozumialy i az nazbyt zadowolony z siebie, a kiedy juz narazil swa cenna osobe w pogoni za jakas rzadka bestia, dbal, by wszyscy wiedzieli, jak strasznym niebezpieczenstwom stawil czolo. Jednak w sprawach zawodowych nie dorównywal mu nikt; byl genialnym kolekcjonerem dzikich zwierzat, niezmordowanym i nieustraszonym. Gdy tylko pojawily sie wiesci o tym, ze nieznane, groteskowe stworzenia wywoluja panike w regionach miedzy Khyntor i Dulorn, Nayila natychmiast przygotowal ekspedycje. I najwyrazniej byla to wyprawa udana. Gdy kustosz dotarl do wschodniej bramy, dostrzegl zoologa drepczacego tam i z powrotem wzdluz bariery silowej, uniemozliwiajacej ludziom wdarcie sie do parku, a zwierzetom ucieczke na ulice. Poza strefa rózowej mgielki Nayila dogladal wyladunku wielu drewnianych pojemników, z których dochodzily brzeczenia, szczekania, mlaskania, warkoty i piski wszystkich mozliwych rodzajów. Katem oka dostrzegajac Khitaina, obrócil sie twarza ku niemu i krzyknal: - Sluchaj, nie uwierzysz, co przywiozlem! - Nie mam zamiaru próbowac - odpowiedzial Yarmuz Khitain. Akcesja najwyrazniej juz sie rozpoczela. Wszyscy pracownicy parku, ilu ich zostalo, pojawili sie, by wniesc zwierzeta Nayili przez brame i do budynku kontroli, gdzie miano umies cic je w klatkach do chwili, kiedy zbada sie je na tyle, by mozna bylo uwolnic w jednym z otwartych habitatów. - Ostroznie! - krzyknal Nayila, gdy dwaj uginajacy sie pod ciezarem jednej ze skrzyn mezczyzni omal nie upuscili jej na ziemie. - Jesli nasz przyjaciel wyrwie sie na wolnosc, wszyscy pozalujemy tego nieszczescia, ale wy bedziecie pierwsi! - A zwracajac sie do kustosza dodal: - Az strach pomys lec. Drapiezniki... same drapiezniki! Kly jak noze, pazury jak brzytwy... niech mnie diabli, jes li wiem, jak w ogóle udalo mi sie wrócic. Kilka razy pewien bylem, ze juz po mnie, nie zostawilem nawet nagrania w Rejestrze Dusz... co by to byla za strata, co za strata! Ale wrócilem. Chodz, musisz je sobie dokladnie obejrzec... Rzeczywiscie, strach bylo nawet pomys lec. Przez caly dzien az do wczesnego wieczora Yarmuz Khitain obserwowal procesje niemozliwego, potwornego, nie do przyjecia; procesje dziwactw natury, potworów, upiornych wyjatków od wszelkich biologicznych regul. - Te znalazlem biegajace sobie tuz za granicami Mazadone - wyjasnil Nayila, pokazujac parke malych, wsciekle warczacych stworzen o okrutnych, czerwonych slepiach i trzech niezwykle ostrych, dziesieciocalowych rogach wyrastajacych z czól. Po gestym, czerwonawym futrze Khitain rozpoznal w nich haigusy... lecz nigdy nie widzial haigusów rogatych i tak krwiozerczych. - Wstretni, mali mordercy - mówil dalej Nayila. - Widzialem, jak doskoczyly do zdziczalego blava i zabily go w piec minut, rozpruwajac mu brzuch. Zlapalem je, kiedy pozywialy sie w najlepsze, a wtedy to cos pojawilo sie, by dokonczyc po nich uczte. - Wskazal na ciemnoskrzydlego canavonga o dziwnym, czarnym dziobie i jednym plonacym oku umieszczonym w srodku wypuklego czola - niewinny padlinozerca tajemniczo zmieniony w potwora z koszmarnego snu. - Widziales kiedys cos az tak obrzydliwego? - Nie chce zobaczyc nic obrzydliwszego - odrzekl Yarmuz Khitain. - Zobaczysz, zobaczysz cos i obrzydliwszego, i wstretniejszego, i grozniejszego - tylko przyjrzyj sie temu, co zaraz wyciagniemy z tego pudla. Yarmuz Khitain nie mial pewnosci, czy pragnie sie temu przygladac. Cale zycie przezyl, badajac zwierzeta, uczac sie ich zycia, dbajac o nie, kochajac je w najprawdziwszym znaczeniu tego slowa. Lecz to... to... - Tylko mu sie przyjrzyj. Miniaturowy dhumkar, byc moze dziesieciokrotnie mniejszy od normalnego, za to piecdziesiat razy szybszy. Nie zadowala sie siedzeniem w piasku i wysuwaniem pyska w oczekiwaniu, ze trafi mu sie obiad. Nie, ten blyskawicznie poruszajacy sie stwór poluje i szybciej odgryzie ci stope w kostce, niz odetchnie. A to: manculain, prawda? - Oczywiscie. Ale na Zimroelu nie ma manculaimów. - Ja tez tak myslalem, póki nie natknalem sie na tego stworka w Velathys, na górskiej drodze. Bardzo podobny do manculainów ze Stoienzar, prawda? Lecz jest miedzy nimi co najmniej jedna róznica. - Zoolog ukleknal przy klatce i warknal na zwierze niskim glosem. Manculain natychmiast odpowiedzial mu niskim warknieciem, po czym zaczal groznie poruszac dlugimi, ostrymi kolcami, które pojawily sie na calym jego ciele, jakby mial zamiar miotac nimi przez gesta siatke. Same igly mu nie wystarcza - rzekl Nayila. - Dodatkowo pokryte sa trucizna! Jedno drapniecie i ramie puchnie na tydzien. Wiem z doswiadczenia. Nie mam tylko pojecia, czym groziloby glebsze uklucie i wcale nie chce sie dowiedziec. A ty? Yarmuz Khitain zadrzal. Poczul mdlosci na mysl o tym, ze te straszne stwory znajda sie w Parku Basniowych Stworzen, który dawno temu powstal, by udzielic schronienia, glównie, nieszkodliwym, lagodnym gatunkom, które doprowadzil do zaglady rozwój cywilizacji na Majipoorze. Oczywiscie, park mial w swej kolekcji wiele drapiezników i Khitain nie zamierzal przepraszac nikogo za ich istnienie - w koncu byly dzielem Bogini i jesli zabijaly, by jesc, trudno bylo oskarzac je z tego powodu o wrodzone zlo. Ale te... te... Te stwory sa zle, pomyslal. Powinno sie je zniszczyc. Ta mysl go zaskoczyla. Nigdy przedtem nie przyszlo mu do glowy nic podobnego. Zle zwierzeta? Jak w ogóle zwierze moze byc zle. Mógl powiedziec: “Sadze, ze to zwierze jest strasznie brzydkie". Albo: “Sadze, ze to zwierze jest niebezpieczne". Ale zle? Nie. Nie! Zwierzeta nie moga byc “zle", nawet te zwierzeta. Zlo objawia sie gdzie indziej - w ich stwórcach. Nie, nawet nie w stwórcach. Oni tez maja powody, by obdarzyc nimi s wiat, a powody te nie wynikaja ze zlej woli, pomyslal, chyba ze bardzo sie myle. Gdzie wiec kryje sie zlo? Zlo - powiedzial sobie Khitain - jest wszedzie, gniezdzi sie miedzy czasteczkami powietrza, którym oddychamy. Zlo to wszechobecne zepsucie, w którym udzial mamy wszyscy. Wszyscy oprócz zwierzat. - Jak to mozliwe? - spytal. - Skad u Metamorfów wiedza potrzebna do stworzenia czegos tak wstretnego? - Najwyrazniej Metamorfowie zachowali wiedze o wielu rzeczach, których nie pofatygowalismy sie od nich nauczyc. Przez lata siedzieli sobie cicho w Piurifayne, tworzac te stwory, rozmnazajac je. Wyobrazasz sobie, jak wygladalo miejsce, w którym je hodowali? Koszmarne zoo, same potwory? A teraz zrobili nam uprzejmosc, dzielac sie z nami dzielami swej nauki. - Lecz czy mozesz byc pewien, ze one wszystkie pochodza z Piurifayne? - Bardzo dokladnie przes ledzilem wektory dystrybucji. Linie rozchodza sie od punktu znajdujacego sie na poludniowym zachodzie Ilirivoyne. To bez watpienia dzielo Metamorfów. Nie istnieje nawet najmniejsza szansa, by kilkadziesiat nowych gatunków drapiezników pojawilo sie na Zimroelu w drodze spontanicznej mutacji. Wiemy, ze prowadzimy wojne - a oto bron w tej wojnie, Khitainie. Kustosz przytaknal skinieniem glowy. - Sadze, ze masz racje. - Najgorsze zachowalem na koniec. Popatrz tylko. W klatce z gesto splecionej, drucianej siatki tak delikatnej, ze pozwalala zobaczyc, co jest w srodku, Khitain dostrzegl stado malych skrzydlatych stworzen miotajacych sie gniewnie, rzucajacych sie na siatke, bijacych w nia wsciekle skórzastymi skrzydlami, padajacych i podrywajacych sie do kolejnego ataku. Pokryte futrem potworki mialy okolo os miu cali dlugosci, nieproporcjonalnie wielkie paszcze i blyszczace, czerwone jak koraliki oczy. - Dhiimy - powiedzial Nayila. - Zlapalem je wsród drzew dwikka niedaleko Borgax. - Dhiimy? - powtórzyl Khitain. Glos mial ochryply. - A tak, dhiimy. Pozywialy sie cialami kilku lesnych braciszków, których prawdopodobnie zabily - tak sie zajely jedzeniem, ze nie zauwazyly, kiedy sie do nich zblizylem. Oszolomilem je usypiajacym sprayem i zebralem. Kilka oprzytomnialo, nim zdolalem zapakowac je do klatki. Mam szczescie, ze dysponuje jeszcze wszystkimi palcami, Yarmuz. - Wiem, jak wygladaja dhiimy. Maja mniej wiecej dwa cale dlugosci i okolo pól cala szerokosci. Te z rozmiarów przypominaja raczej szczury. - Tak, szczury. Latajace, miesozerne szczury. Wielkie, drapiezne dhiimy, co? Dhiimy, które nie tylko podszczypuja i gryza, lecz zdolne sa zabic lesnego braciszka i objesc go do kos ci w dziesiec minut. Sliczne, prawda? Wyobraz sobie ich stado nad Ni-moya. Milion, dwa miliony... tyle, ile komarów. Spadaja z nieba. Jedza wszystko, co stanie im na drodze. Nowa plaga szaranczy... miesozernej szaranczy. Khitain zdal sobie nagle sprawe z tego, ze oto osiagnal stan doskonalego spokoju. Za wiele dzis widzial. Umysl odmówil przyjmowania nowych, potwornych faktów. - Mocno uprzykrzylyby nam zycie - oswiadczyl lagodnie. - A tak, tak. Uprzykrzyly. Musielibysmy zaczac ubierac sie i w zbroje. - Nayila wybuchl glosnym smiechem. - Dhiimy to ich arcydzielo, Khitain. Nie potrzebujesz bomb, jes li mozesz zaatakowac swego przeciwnika smiercionosnymi, latajacymi gryzoniami, co? Co? Yarmuz Khitain nie odpowiedzial. Patrzyl na klatke pelna kotlujacych sie w niej wscieklych dhiimów, jakby spogladal w jame siegajaca samego jadra swiata. Z daleka znów dobiegly ich krzyki. - Thallimon! Thallimon. Lord Thallimon! Nayila znieruchomial, nadstawil uszu, lowil dobiegajace go slowa. - Thallimon? Czy to wlasnie krzycza? - Lord Thallimon - odparl Khitain. - Nowy Koronal. Wyplynal trzy dni temu. Wyznawcy kazdego wieczora organizuja na jego czesc wielka demonstracje na Prospekcie Nissimorna. - Kiedys pracowal tu pewien Thallimon. Czy to jakis jego krewny? - To wlas nie on. Vingole Nayila spojrzal na Khitaina oszolomiony. - Co? Szesc miesiecy temu wymiatal nawóz z klatek, a teraz jest Koronalem? Czy to mozliwe? - Wyglada na to, ze dzis kazdy moze zostac Koronalem - rzekl spokojnie Yarmuz Khitain. - Lecz najwyrazniej tylko na tydzien, moze dwa tygodnie. Byc moze wkrótce nadejdzie twoja kolej, Vingole? - Zachichotal. - Albo moja. - Jak do tego doszlo, Yarmuz? Khitain wzruszyl ramionami. Wskazal s wiezo przywiezione przez lowce stworzenia: warczacego, trójrogiego haigusa, karlowatego dhumkara, jednookiego canavonga, dhiimy; wszystkie dziwaczne i przerazajace, wszystkie drzace z zadzy mordu, z wscieklosci. - A jak doszlo do tego? - spytal. - Jesli cos tak nieprawdopodobnego znalazlo sie w naszym swiecie, to dlaczego zamiatacza klatek nie uczynic Koronalem? Najpierw zonglerzy, potem zamiatacze, a potem... moze zoologowie? Wlas ciwie czemu nie? Jak to brzmi: “Vingole! Lord Vingole! Niech zyje Lord Vingole!" - Przestan, Yarmuz. - Ty siedziales sobie w lasach ze swoimi dhiimami i manculainami, ja musialem obserwowac, co tu sie dzieje. Jestem bardzo zmeczony, Vingole. Widzialem za wiele. - Lord Thallimon. Do licha! - Lord taki i lord owaki, i lord jeszcze inny... od miesiaca gnebi nas plaga Koronalów, nie liczac kilku Pontifexów. Zmieniaja sie szybko. Miejmy nadzieje, ze Thallimon zostanie dluzej. Powinien chronic park. - Przed czym? - Pr zed atakiem tlumu. Tam, na ulicach, jest mnóstwo glodnych ludzi, a my nadal zywimy zwierzeta. Ktos mi powiedzial, ze po mies cie ganiaja agitatorzy nawolujacy do wtargniecia do parku i zaszlachtowania wszystkiego, co tu zyje. - Mówisz powaznie? - Oni najwyrazniej mówia powaznie. - Przeciez niektóre z okazów sa bezcenne... niezastapione... - Wytlumacz to glodnemu czlowiekowi, Vingole - powiedzial Khitain cicho. Nayila gapil sie na niego bez slowa. - I ty naprawde sadzisz, ze Thallimon bedzie próbowal powstrzymac ludzi, jesli tlumy zdecyduja sie zaatakowac park? - Kiedys tu pracowal. Wie, jak wazne jest to, co robimy. I musi choc troche kochac zwierzeta, prawda? - Wymiatal nawóz z klatek, Yarmuz. - Mimo wszystko... - On tez jest pewnie glodny, Yarmuz. - Sytuacja jest zla, ale nie rozpaczliwa. Jeszcze nie. I co w ogóle mozna zarobic, zabijajac kilka chudych sigimoinów, dimilionów i zampidonów? Jeden posilek dla kilkuset osób, z taka szkoda dla nauki! - Tluszcza nie mysli - powiedzial Nayila. - I chyba nie doceniasz swojego zamiatacza - Koronala. Mógl nienawidzic parku... nienawidzic swej pracy, nienawidzic ciebie, nienawidzic nawet zwierzat. Moze takze stwierdzic, ze odniesie polityczne zwyciestwo, zapraszajac swych zwolenników do parku na obiad. Wie, jak sforsowac brame, prawda? - No... przypuszczam... - Wiedza to wszyscy pracownicy. Gdzie znajduja sie skrzynki, jak zneutralizowac pole, wejsc do srodka... - Tego nie zrobi! - Ale moze, Yarmuz. Przygotuj sie na te ewentualnosc. Uzbrój ludzi. - Uzbroic ludzi? W co? Mys lisz, ze trzymamy tu bron? - To wyjatkowe miejsce. Gdy jakis gatunek wyginie, nie sposób go odtworzyc. Jestes za nie odpowiedzialny, Yarmuz. Daleko, ale blizej niz poprzednio, rozlegl sie okrzyk: “Thallimon. Lord Thallimon!" - Jak myslisz, nadchodza? - spytal Nayila. - Tego by nie zrobil. Nie zrobil! - Thallimon! Lord Thallimon! - Wyglada mi na to, ze sie zblizaja. Po przeciwnej stronie wielkiej sali zaczelo sie jakies zamieszanie. Pojawil sie jeden z dozorców, dyszal ciezko, w oczach plonelo mu szalenstwo. Wykrzykiwal glosno nazwisko Yarmuza. Kiedy go zobaczyl, wrzasnal: “Setki ludzi! Tysiace! Kieruja sie w strone Gimbeluc!" Khitain poczul przyplyw panicznego strachu. Popatrzyl po ludziach z obslugi. - Sprawdzcie bramy! - rozkazal. - Upewnijcie sie, ze zostaly dokladnie zamkniete. Potem zablokujcie wszystkie przejscia wewnetrzne. Zwierzeta znajdujace sie na terenach parku nalezy pedzic jak najdalej na pólnoc, beda mialy szanse ukryc sie w lasach. - To nic nie pomoze - stwierdzil Vingole Nayila. - A co innego mozemy zrobic? Nie mamy broni, Vingole. Nie mam broni! - Ja mam. - O czym ty mówisz? - Wielokrotnie ryzykowalem zycie, by zebrac okazy dla tego parku. A juz szczególnie ryzykowalem, lapiac te, które przywiozlem dzis. Mam zamiar ich bronic. - Odwrócil sie od kustosza, krzyczac: - Hej, wy! Pomózcie mi z ta klatka. - Co masz zamiar zrobic, Vingole? - Wszystko jedno. Idz, zajmij sie bramami. - Nie czekajac na pomoc Nayila, spróbowal wsadzic klatke z dhiimami na maly wózek grawitacyjny, na którym wwieziono je do budynku. Dopiero teraz Khitain zrozumial, jaka bron ma na mysli Nayila. Zlapal go za ramie, próbowal zatrzymac, lecz mlodszy od niego lowca wyrwal sie z latwoscia, odepchnal go i nie zwracajac uwagi na protesty, wyprowadzil wózek z budynku. Tlum zmierzajacy ku nim od strony miasta, niemal nieprzerwanie ryczacy imie przywódcy, zblizal sie nieublaganie. Przerazony Khitain pomyslal: Zniszcza park! Mimo to... jesli Nayila naprawde zamierza... Nie, nie! Wybiegl z budynku, wpatrzyl sie w zapadajacy szybko zmrok, zobaczyl zoologa daleko, przy wschodniej bramie. Krzyk rozlegal sie znacznie glos niej: “Thallimon! Thallimon!" Naraz dostrzegl tlumy, wylewajace sie na szeroki plac przed wschodnia brama, na którym kazdego ranka gromadzili sie ludzie czekajacy na otwarcie bram. Ta przedziwna postac w dziwnych czerwonych szatach z biala lamówka... tak, to Thallimon! Stoi na szczycie czegos w rodzaju palankinu, dziko wymachuje ramionami, pogania ludzi. Pole energetyczne otaczajace park ochroni go przed kilkoma intruzami, lecz nie zaprojektowano go, by wytrzymalo atak oszalalej tluszczy. Do tej pory nie bylo potrzeby bronic niczego przed tlumem. Lecz teraz... - Cofnijcie sie! - krzyknal Nfayila. - Cofnijcie sie! Ostrzegam! - Thallimon! Thallimon! - Ostrzegam was, nie próbujcie wedrzec sie do parku! Nikt nie poswiecil mu najmniejszej uwagi. Ludzie ruszyli przed siebie jak stado oszalalych bidlaków, atakujacych i nie zwracajacych uwagi na to, co znajduje sie przed nimi. Przygladal sie temu z rozpacza; Nayila gestem nakazal jednemu ze strazników zdezaktywowac na moment pole silowe; przez te chwile zoolog zdazyl wypchnac klatke na plac, wyrwac zamykajacy ja skobel i schronic sie za bezpieczna bariera rózowej mgielki. - Nie - szepnal do siebie Khitain. - Nie, nawet jesli ma to obronic park... nie... nie... Dhiimy wydostaly sie na wolnosc tak szybko, ze nie sposób bylo odróznic pojedynczych stworzen. Blyskawicznie, niczym plynaca w góre rzeka zlotego futra i czarnych skrzydel, wzlecialy w powietrze. Wzniosly sie w góre na piecdziesiat, szescdziesiat stóp, a potem zawrócily, nurkujac z oszalamiajaca sila i nieopanowana zarlocznoscia, wbijajac sie w awangarde tluszczy, jakby nie jadly od miesiecy. Ci, których zaatakowaly, zachowywali sie poczatkowo tak, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, co sie dzieje, oganiali sie, machali rekami, jakby zaatakowaly ich jakies dokuczliwe owady. Lecz dhiimy nie dawaly sie latwo odpedzic. Spadaly na ludzi z góry, wyrywaly kawaly miesa, wznosily sie, pozeraly je w powietrzu i atakowaly znowu. Nowy Lord Thallimon, krwawiac z kilkunastu ran, spadl z palankinu i lezal, pólprzytomny, na ziemi. Dhiimy atakowaly nieprzerwanie, przede wszystkim tych z pierwszych szeregów, którzy juz byli ranni, wyrywajac im w cialach nowe rany, wgryzajac sie w nie, szarpiac obnazone pasma mies ni i ukryta pod skóra miekka tkanke. “Nie!" - powtarzal raz za razem Khitain, przypatrujac sie wszystkiemu z wygodnego i bezpiecznego miejsca za brama. “Nie, nie, nie!" Okrutne, male stworzonka okazaly sie bezlitosne. Tlum rozpierzchl sie, wrzeszczacy ludzie uciekali we wszystkich kierunkach, zderzali sie, padali, podnosili i biegli, na oslep szukajac drogi prowadzacej z powrotem do Ni-moya; ci, którzy upadli, lezeli w szkarlatnych kaluzach krwi, dhiimy atakowaly, atakowaly nieprzerwanie, niektóre zwloki obrane byly z miesa niemal do kosci, a to, co zostalo, znikalo szybko w zarlocznych paszczach. Khitain uslyszal szloch i dopiero po chwili zdal sobie sprawe z tego, ze to on szlocha. Nagle wszystko sie skonczylo. Na placu zapanowala dziwna cisza. Tlum znikl, ws ród lezacych na ziemi nie slychac juz bylo placzu, dhiimy, nazarte, fruwaly przez chwile wokolo, a potem odlecialy, Bogini jedna wie gdzie. Yarmuz Khitain, drzacy, wstrzasniety, powoli odszedl od bramy. Park ocalal. Park ocalal. Obrócil sie, poszukal wzrokiem Vingole'a Nayili, stojacego jak aniol zaglady z rozpostartymi ramionami i plonacymi oczami. - Nie powinienes byl tego robic - powiedzial glosem tak zdlawionym z szoku i nienawis ci, ze ledwie zdolal wykrztusic te kilka slów. - Zniszczyliby park. - Tak. Park ocalal. Lecz popatrz... popatrz tylko... Nayila wzruszyl ramionami. - Ostrzeglem ich. Jak móglbym pozwolic, by zniszczyli wszystko, co tu budowalismy, dla odrobiny s wiezego miesa? - Mimo wszystko nie powinienes tego robic. - Tak sadzisz? Niczego nie zaluje, Yarmuz. Niczego. - Zoolog umilkl na chwile. - Ach, moze jednego. Zaluje, ze nie mialem czasu wyselekcjonowac kilku dhiimów dla naszej kolekcji. No, nie udalo sie. Teraz sa juz daleko, a ja nie mam ochoty wracac do Borgax i lapac ich od nowa. Nie zaluje niczego innego, Yarmuz. Nie mialem wyboru, musialem je wypus cic. Ocalily park. Jak moglibys my pozwolic tym szalencom, by go zniszczyli? No, jak, Yarmuz? Jak? 3 Choc swit zaledwie nadszedl, jaskrawe promienie slonca oswietlaly wijaca sie lagodnie, szeroka doline Glayge, gdy Hissune, który wstal wczesnie, wyszedl na poklad lodzi wiozacej go na Góre Zamkowa. Na zachodzie, gdzie rzeka skrecala lekko w kraine wielkich kanionów, w powietrzu wisiala mgla, zakrywajac wszystko, jakby byl to pierwszy poranek w historii s wiata, lecz patrzac na wschód, Hissune dostrzegal zwykle, pogodne, kryte czerwona dachówka dachy wielkiego miasta Pendiwane, blyszczace w promieniach porannego slonca, daleko zas, w górze rzeki, pojawil sie niski, wygiety ksztalt nabrzeza Makropospos. Dalej znajdowaly sie Apocrune, Wodospady Stangard, Nimivan i inne miasta doliny, w których mieszkalo co najmniej piecdziesiat milionów ludzi; szczesliwe miejsca latwego zycia, teraz jednak nad miastami tymi wisiala aura nadchodzacego nieszczescia. Hissune doskonale zdawal sobie sprawe z tego, ze ludnosc doliny Glayge czeka, ze strachem myslac o tym, co sie stanie. Stojac tak na dziobie lodzi, pragnal wyciagnac ku nim ramiona, przytulic ich do piersi, krzyczec: “Nie bójcie sie! Bogini jest z nami! Wszystko bedzie dobrze!" Lecz... czy bylaby to prawda? Nikt nie zna woli Bogini, pomyslal Hissune. Nie znajac jej, czlowiek musi sam ksztaltowac swe przeznaczenie. Jak rzezbiarze, ludzie ksztaltuja swe zycie z surowego kamienia przyszlosci, godzina za godzina, dzien za dniem, poslugujac sie planem, którzy sami wy myslili; jesli to dobry plan, jesli rzezbimy nasz los prawidlowo, odejmujac dluto, pomyslimy o dziele: “jest dobre", lecz jesli nie przemyslelis my kolejnych posuniec, jesli postepowalis my pospiesznie i niedbale, cóz - proporcje okaza sie zle, a dzielo nie wywazone. Cala nasza praca bedzie wadliwa - a gdy to sie zdarzy, czy wolno nam powiedziec: “Taka byla wola Bogini?" Byc moze tylko zle obmyslilismy dzielo? Nie moge, powiedzial sobie, zle ob mys lic dziela. Jesli zrobie to wlasciwie, wszystko bedzie dobrze, a wtedy powiedza: “Bogini nam sprzyjala". Podczas szybkiej podrózy rzeka, mijajac Jerrik, Ghiseldorn i Sattinor, gdzie Glayge w swym górnym biegu wyplywa z podnóza Góry, planowal i doskonalil plan. Nim dotarl do Amblemorn, najbardziej wysunietego na poludniowy zachód Miasta Góry, wiedzial juz, co powinien zrobic i nie mial zadnych watpliwosci. Poza Amblemorn nie sposób bylo podrózowac rzeka, gdyz tam wlasnie Glayge rodzila sie z mnóstwa spadajacych z Góry potoków, z których zaden nie byl zeglowny. Slizgacz niósl go w góre: przez pierscien Miast Zboczy, Wolnych Miast i Miast Strazniczych, przez Morvole, gdzie urodzil sie Elidath, Normork odgrodzone cyklopowym murem ze slynna wielka brama, przez Hyun, gdzie liscie drzew byly szkarlatne, purpurowe, rubinowe, plomienne, przez Greel z jego krystalicznym czestokolem, przez Sigle Wyzsza i jej piec pionowych jezior, i dalej, w góre, przez Miasta Wewnetrzne: Banglecode, Bombifale, Peritole i reszte, wyzej, wyzej, grupa slizgaczy powoli docierala na szczyt ogromnej Góry. - Jest wieksza, niz sobie wyobrazalam - powiedziala Elsinome, towarzyszaca synowi w podrózy. Nigdy jeszcze nie oddalila sie od Labiryntu, a zaczac podróz po Majipoorze od Góry to nie igraszka. Patrzyla na swiat niczym dziecko, szeroko otwartymi oczami, czemu Hissune przygladal sie z radoscia - a zdarzaly sie jej dni tak pelne cudów, ze najwyrazniej nie wiedziala nawet, co powiedziec. - Czekaj - powtarzal jej. - Jeszcze niczego nie widzialas. Przez Przelecz Peritole dostali sie na Równine Bombifale, gdzie rozegrala sie decydujaca walka w bitwie o odzyskanie tronu, mineli samo Bombifale z jego cudownymi wiezami, wzniesli sie na poziom Miast Wysokich - górska droga wylozona ls niacymi, czerwonymi glazami piela sie z Bombifale do Morpin Wysokiego, a pózniej przez pola olsniewajacych kwiatów, rosnacych wzdluz Drogi Calintane'a prowadzila coraz wyzej i wyzej, az wreszcie ponad ich glowami pojawil sie górujacy ponad tym wszystkim Zamek Lorda Valentine'a, którego kamienne i ceglane macki rozposcieraly sie na okoliczne rozpadliny i szczyty. Kiedy ich Slizgacz zatrzymal sie na Placu Dizimaule'a, pod poludniowym skrzydlem Zamku Hissune ze zdziwieniem dostrzegl oczekujacy go komitet powitalny: Stasilane, Mirigant, Elzandir wraz z doradcami. Lecz nie bylo wsród nich Diwisa. - Czy przybyli pozdrowic w tobie Koronala? - spytala Elsinome. Hissune us miechnal sie i potrzasnal glowa. - Bardzo watpie - powiedzial. Idac ku nim po zielonej, porcelanowej kostce, mys lal o tym, jakie zmiany mogly tu zajsc pod jego nieobecnosc. Czyzby Diwis oglosil sie Koronalem? Czyzby przyjaciele przybyli tu z rada, by uciekal, póki ma jeszcze szanse? Nie, nie, usmiechaja sie przeciez, podbiegaja do niego, obejmuja go radosnie. - Jakie macie nowiny? - spytal. - Lord Valentine zyje! - krzyknal Stasilane. - Dzieki niech beda Bogini. Gdzie jest teraz? - Na Suvraelu - odpowiedzial Mirigant. - Przebywa jako gosc w Palacu Barjazidów. Tak twierdzi Król Snów, a dzis wlasnie otrzymalis my potwierdzenie od samego Koronala. - Na Suvraelu - powtórzyl zdumiony Hissune, jakby wlasnie powiedziano mu, ze Valentine odkryl zupelnie nieznany kontynent posrodku Wielkiego Morza lub zgola przeniósl sie na jakis inny swiat. - Dlaczego wlasnie Suyrael? I jak sie tam dostal? - Wprost z Piurifayne trafil do Bellatule - odparl Stasilane. - Nieprzewidywalne zachowanie smoków uniemozliwilo mu podróz na pólnoc, a - jak zapewne wiesz - Piliplok zbuntowal sie. Mieszkancy Bellatule pomogli mu wiec dotrzec na poludnie. Skorzystal z okazji i zawarl sojusz z Barjazidami, którzy maja uzyc swych mocy, by przywrócic lad na s wiecie. - Smiale posuniecie. - Oczywiscie. Wkrótce ma wyruszyc na Wyspe, by spotkac sie z Pania. - A potem? - spytal Hissune. - Nic nie zostalo jeszcze postanowione - odparl Stasilane, patrzac mu w oczy. - Nie wiadomo, co przyniosa najblizsze miesiace. - Ja wiem - stwierdzil Hissune. - Gdzie Diwis? - Wybral sie na polowanie - powiedzial Elzandir. - Do lasów Frangiorn. - Przeciez to miejsce jego rodzinie przynosi pecha! Czyz nie tam wlasnie zginal jego ojciec, Lord Voriax? - Tak, wlasnie tam - przytaknal Stasilane. - Mam nadzieje, ze Diwis bedzie ostrozniejszy. Czeka go wiele pracy. Dziwie sie, ze go tu nie ma, przeciez powinien wiedziec, ze dzis wlasnie wracam z Labiryntu. - Hissune zwrócil sie do Alsimira. - Znajdz prosze lorda Diwisa, powiedz mu, ze zebranie Rady Regencyjnej musi odbyc sie natychmiast i ze go oczekuje. Panowie - zwrócil sie do reszty zgromadzonych - winien jestem powaznego niedopatrzenia, powodem jest radosc, ze znów was spotkalem. Pozwolilem bowiem, by towarzyszaca mi pani pozostala nie przedstawiona. Postapilem niewlas ciwie. Oto lady Elsinome, moja matka, która po raz pierwszy w zyciu ma okazje podziwiac swiat lezacy poza Labiryntem. - Moi panowie - powiedziala Elsinome, czerwieniac sie. Lecz niczym oprócz rumienca nie zdradzajac zmieszania czy zawstydzenia. - Oto lord Stasilane... ksiaze Mirigant... diuk Elzandir z Chorg... Kazdy z nich pozdrowil ja ze szczerym szacunkiem, niemal tak, jakby byla sama Pania. Przyjela ich pozdrowienia dostojnie i godnie; obserwujac to Hissune drzal z niewyobrazalnej radosci. - Odprowadzcie ma matke - powiedzial - do pawilonu Lady Thiin, oddajcie jej apartament godny wysokiej kaplanki Wyspy. Za godzine dolacze do was w sali rady. - Lord Diwis nie zdazy do tej pory wrócic z polowania - oznajmil obojetnie Mirigant. Hissune skinal glowa. - Oczywiscie, doskonale zdaje sobie z tego sprawe. Nie jest jednak moja wina to, ze Diwis akurat dzis wybral sie na polowanie, a tyle musimy zrobic i tyle spraw przedyskutowac, iz uwazam, ze powinnismy spotkac sie przed jego powrotem. Lordzie Stasilanie, czy zgadzasz sie ze mna? - Oczywiscie. - A wiec dwaj z trzech regentów sa tego samego zdania. To wystarczy, by rozpoczac posiedzenie. Panowie, do zobaczenia w sali rady za godzine. Gdy w piecdziesiat minut pózniej Hissune pojawil sie odswiezony i przebrany, wszyscy juz na niego czekali. Zajal miejsce u szczytu stolu, obok Stasilane'a, rozejrzal sie po zebranych i powiedzial: - Rozmawialem z Hornkastem i na wlasne oczy widzialem Pontifexa Tyeverasa. Obecni poruszyli sie niespokojnie. Napiecie wyraznie wzroslo. - Pontifex nadal zyje - kontynuowal Hissune - lecz nie jest to takie zycie, jak my je pojmujemy. Nie mówi juz, nie wydaje nawet tych skrzeczacych i wyjacych dzwieków, z których skladal sie ostatnio jego jezyk. Przebywa w innym, bardzo dalekim królestwie i, jak sadze, jest to królestwo lezace tuz przy Moscie Pozegnan. - Czy predko umrze? - spytal Nimian z Dundilmir. - Och, nie, niepredko - odparl Hissune. - Maja tam te czarodziejskie urzadzenia, którymi moga przez lata powstrzymywac go jeszcze przed przekroczeniem Mostu. Lecz moim zdaniem nie mozemy na to czekac. - Te decyzje musi podjac Lord Valentine - os wiadczyl diuk Halanx. Hissune skinal glowa. - Oczywis cie. Przejde do tego za chwile. - Wstal i podszedl do mapy Majipooru. Dlonia pokryl serce Zimroelu. - Podczas podrózy odbieralem zwykla poczte. Wiem, ze Piurivar Faraataa, kimkolwiek jest, wypowiedzial nam wojne. Wiem takze, ze Zmiennoksztaltni sla ku Zimroelowi nie tylko zarazy roslin, lecz takze stada zmodyfikowanych zwierzat, szerzacych zamieszanie i niepokój. Swiadom jestem glodu w dystrykcie Khyntor, deklaracji niezaleznosci Pidruid, rozruchów w Ni-moya. Nie wiem, co sie dzieje na zachód od Dulorn, i chyba nikt po tej stronie Rozpadliny tego nie wie. Zdaje sobie takze sprawe z tego, ze w zachodnim Alhanroelu blyskawicznie zapanuje taki zamet jak na innych kontynentach, ze rozruchy rozszerzaja sie na wschód, ze dosiegnely juz podnózy Góry. Jak do tej pory zrobilismy bardzo niewiele, by przeciwdzialac sytuacji. Rzad praktycznie nie istnieje, prowincjonalni diukowie zachowuja sie tak, jakby byli calkowicie niezalezni, a my zbieramy sie tu, na Górze Zamkowej, wysoko, ponad chmurami. - Co wiec proponujesz? - spytal Mirigant. - Mam kilka propozycji. Po pierwsze, nalezy utworzyc armie, która otoczy granice Piurifayne, efektywnie odizoluje te prowincje od reszty swiata, a nastepnie przeczesze dzungle w poszukiwaniu tego Faraatay i jego towarzyszy. Przyznaje, ze nie bedzie to latwe zadanie. - Kto bedzie dowodzil ta armia? - spytal diuk Halanx. - Pozwólcie, panie, ze wróce do tego za chwile - rzekl Hissune. - Jesli wolno: musimy miec druga armie, zorganizowana takze na Zimroelu, której zadaniem bedzie okupacja Piliploku - jesli to mozliwe, metodami pokojowymi, a jesli nie, sila - i przywrócenie miastu zaleznosci od rzadu. Po trzecie - musimy oglosic zgromadzenie prowincjonalnych wladców, którego zadaniem bedzie rozsadna dystrybucja zapasów zywnosci. Prowincje, nie dotkniete jeszcze plagami, musza podzielic sie z poszkodowanymi; przy czym, oczywiscie, oznajmimy jednoglos nie, ze wymagamy wyrzeczen, lecz przeciez nie skrajnych. Prowincje, które nie podziela sie swymi zapasami - jesli takie w ogóle beda - nalezy okupowac. - Wymaga to wielu armii - stwierdzil Mangamot - jak na spoleczenstwo nie majace wojskowych tradycji. - Kiedy armie okazywaly sie potrzebne - odparl Hissune - jakims cudem zawsze udawalo nam sie je sformowac. Bylo tak w czasach Lorda Stiamota, bylo tak wtedy, gdy Lord Valentine walczyl o odzyskanie tronu, i znów dzis tak bedzie - w kazdym razie nie mamy wyboru. Chcialbym jeszcze podkreslic, ze istnieje wiele nieformalnych jednostek wojskowych, którym przewodza Koronalowie z wlasnego nadania. Mozemy zrobic z nich wlasciwy uzytek, z samych Koronalów zreszta tez. - Uczyni z nas to zdrajców! - krzyknal diuk Halanx. - Uzyjemy kazdego - odparl Hissune. - Poprosimy, by do nas dolaczyli, nadamy im wysokie stopnie wojskowe, choc nie te, jak sadze, które przybrali sami, po czym jasno damy do zrozumienia, ze jesli nie zechca wspólpracowac, zostana zniszczeni. - Zniszczeni? - Swiadomie uzylem tego wlasnie slowa. - Przebaczono nawet Domininowi Barjazidowi i odeslano go do rodziny. Odebrac zycie, nawet zdrajcy... - ...nie jest decyzja latwa - dokonczyl Hissune. - Mam zamiar uzyc tych ludzi, nie zabic ich, lecz sadze, ze bede zmuszony ich zaglodzic, jesli okaza sie nieprzydatni. Prosze jednak, bys my te sprawe rozstrzygneli kiedy indziej. - Ty masz zamiar ich uzyc? - zdziwil sie ksiaze Nimian z Dundilmir. - Przemawiasz jak Koronal! - Nie. Przemawiam jak jeden z dwóch kandydatów na to stanowisko, zreszta przez was mianowany. Pod nieodzalowana nieobecnosc lorda Diwisa przemówilem zapewne zbyt stanowczo. Jedno jednak pragne podkreslic: dlugo myslalem nad mozliwymi rozwiazaniami i nie widze przed nami innej drogi, jak tylko przyjac mój plan, niezaleznie od tego, kto bedzie rzadzil. - Rzadzi Lord Valentine - odezwal sie diuk Halanx. - Jako Koronal. Jak sadze, zgodzilis my sie jednak, ze - biorac pod uwage nature obecnego kryzysu - musimy miec prawdziwego Pontifexa, by nas prowadzil; sam Koronal nie wystarczy. Dzieki otrzymanym przez was informacjom wiem, ze Lord Valentine plynie na Wyspe, by spotkac sie z matka. Ja tez pragne wyruszyc na Wyspe, spotkac sie z Koronalem, spróbowac przekonac go, by zgodzil sie wstapic na tron Pontifexa. Jesli trafia do niego me argumenty, sam oglosi, kto ma zostac jego nastepca. Sadze, ze zadaniem nowego Koronala bedzie pacyfikacja Piliploku i Ni-moya, a takze podporzadkowanie sobie falszywych Koronalów. Pozwole sobie zasugerowac, by ten drugi kandydat dowodzil armia, która wkroczy na tereny Metamorfów. Dla mnie osobis cie nie ma znaczenia, kto zostanie Koronalem, ja czy Diwis; najwazniejsze jest to, bysmy natychmiast wyruszyli w pole przywrócic porzadek, co zreszta powinnismy zrobic juz dawno. - Czy bedziemy rzucac moneta? - dobiegly wypowiedziane od drzwi slowa. Naprzeciw Hissune'a stal Diwis, spocony, nie ogolony, nadal w mysliwskim stroju. Hissune tylko sie usmiechnal. - Raduje sie znów cie widzac, lordzie Diwisie. - Zaluje, ze stracilem tyle z tak interesujacego spotkania. Formujemy dzis armie i mianujemy Koronala, lordzie Hissunie? - Lord Valentine mianuje Koronala - padla spokojna odpowiedz. - A gdy go juz mianuje, na ciebie i na mnie spadnie zadanie sformowania armii i dowodzenia nimi. Osmielam sie mniemac, iz minie sporo czasu, nim ktokolwiek z tu obecnych bedzie mial znów czas na rozrywki w rodzaju polowania. Hissune wskazal gestem stojace obok niego, puste krzeslo. - Zechcecie usiasc, panie? - spytal. - Przedstawilem zebranym kilka propozycji, które powtórze teraz, jesli zechcesz wysluchac. Potem trzeba bedzie podjac decyzje, cóz wiec postanowisz, panie? Czy mnie wysluchasz? 4 Po raz kolejny na morzu, w powietrzu unosi sie wywolana upalem mgielka; gwaltowny, wiejacy od Suvraelu wiatr i szybki prad z poludniowego zachodu niosa statki ku ziemiom pólnocy. Inne, gwaltowne prady szaleja w duszy Valentine'a. Nadal pamieta slowa, które z okazji uczty wypowiedzial Najwyzszy Rzecznik Hornkast, tak jakby wypowiedziane zostaly wczoraj, a nie - jak mu sie czasami wydaje - dziesiec tysiecy lat temu. Koronal jest wcieleniem Majipooru. Koronal to Majipoor wcielony. Jest s wiatem, a s wiat jest nim. Oczywiscie. Oczywiscie. Podczas nieustannych podrózy po swiecie: z Góry Zamkowej do Labiryntu, z Labiryntu na Wyspe, z Wyspy do Piliploku, potem do Piurifayne i Bellatule, z Bellatule na Suvrael, a teraz z Suvraelu znów na Wyspe, dusza Valentine'a jeszcze szerzej otworzyla sie na cierpienia Majipooru, umysl z wieksza jasnoscia zaczal odbierac jego ból, niepewnosc, szalenstwo, przerazenie, rozdzierajace te niegdys najspokojniejsza i najszczesliwsza z planet. Dzien i noc zalewaly go emanacje dwudziestu miliardów cierpiacych dusz. Przyjmowal je z radoscia, przyswajal chetnie to, co przekazywal mu Majipoor, chetnie szukal sposobu, by ulzyc mu w jego bólu. Napiecie zaczynalo go jednak meczyc. Zbyt wiele musial przyjac; nie potrafil przetrawic i zrozumiec wszystkiego, czul sie nieustannie zaskakiwany, oszolomiony, lecz nie mógl uciec, byl bowiem Potega królestwa, musial wykonywac swe obowiazki, nie mógl sie przed nimi uchylac. Tego dnia przez cale popoludnie stal samotny na pokladzie. Nikt nie osmielil sie do niego podejsc, nawet Carabella, tak nieprzenikliwa byla aura samotnosci, która sie otoczyl. Kiedy wreszcie, po wielu godzinach, Carabella mimo wszystko zblizyla sie z wahaniem, byla niepewna i milczaca. Valentine przytulil ja jednak z usmiechem, poczul jej biodro przy swym udzie, poczul jej ramie na swej piersi, lecz milczal jak ona, w tej chwili bowiem znajdowal sie w królestwie nie znajacym slów, w którym zyskiwal spokój, w którym zraniona dusza mogla sie uleczyc. Wiedzial, ze moze jej zaufac - ze Carabella nie wtargnie w to jego królestwo. Po dlugiej chwili spojrzala na zachód i westchnela glosno, zaskoczona, lecz nadal milczala. - Cóz spostrzeglas, kochanie? - spytal. - Widze cos . Chyba smoka. Valentine milczal. - Czy to mozliwe? Mówiono nam, ze o tej porze roku na tych wodach nie ma smoków. Wiec co takiego wlasciwie dostrzeglam? - Smoka. - Powiedziano nam, ze tu nie ma smoków, a to z pewnoscia smok. Ciemny, wielki, plynie w tym samym kierunku co my. Valentinie, skad on sie tu wzial? - One sa wszedzie, Carabello. - A moze tylko mi sie wydaje? Moze to tylko cien na wodzie... moze to tylko dryfujace wodorosty... Valentine potrzasnal glowa. - Widzisz smoka. Króla smoków, jednego z tych najwiekszych. - Nawet na niego nie spojrzales! - Nie spojrzalem. Lecz on tam jest. - Wyczuwasz go? - Tak, wyczuwam. Czuje ciezar jego majestatycznej obecnosci. Sile umyslu. Potege inteligencji. Czulem to, nim sie jeszcze odezwalas. - Masz teraz niezwykle zdolnosci - powiedziala. - Owszem. Nadal patrzyl na pólnoc. Ciezar duszy smoka przygniatal jego dusze. W czasie trudnych ostatnich miesiecy stal sie znacznie bardziej wrazliwy. Potrafil wysylac umysl daleko bez najmniejszego wysilku, w rzeczywistosci z trudem sie przed tym powstrzymywal. Spiac i czuwajac, poznawal cala glebie duszy Majipooru. Odleglosc nie wydawala sie juz przeszkoda. Wyczuwal wszystko, nawet ostre, gorzkie mys li Zmiennoksztaltnych, nawet powolne, pulsujace emanacje smoków. - Czego chce? - spytala Carabella. - Czy ma zamiar zaatakowac? - Nie sadze. - Lecz nie jestes pewien? - Niczego nie jestem juz pewien, Carabello. Zwrócil sie ku wielkiemu morskiemu stworzeniu. Staral sie dotknac swym umyslem jego umyslu. Przez moment czul cos w rodzaju kontaktu, wrazenie otwarcia, zlaczenia, lecz nagle zostal odepchniety jakby potezna dlonia, choc w tym gescie nie bylo niecheci ani pogardy. Mial wrazenie, jakby smok chcial mu powiedziec: “Nie tu, nie teraz, jeszcze nie". - Tak dziwnie wygladasz - przemówila Carabella. - Czy on zaatakuje? - Nie, nie. - Sprawiasz wrazenie przerazonego. - Nie, nie boje sie. Po prostu próbuje zrozumiec. Nie wyczuwam niebezpieczenstwa. Tylko swiadomosc... nadzór... ten potezny umysl obserwuje nas... - Moze wysyla wies ci Metamorfom? - To chyba mozliwe, tak. - Jesli smoki i Zmiennoksztaltni zjednoczyli sie przeciwko nam... - Podejrzewa to Deliamber, opierajac sie na zeznaniach istoty, której nie sposób juz przesluchac. Uwazam, ze moze to byc znacznie bardziej skomplikowane. Moim zdaniem niepredko zrozumiemy, na czym polega istota wiezi miedzy Zmiennoksztaltnymi i smokami. Lecz powtarzam ci - nie czuje niebezpieczenstwa. Carabella milczala przez chwile, patrzac na niego uwaznie. - Potrafisz czytac w umysle smoka? - Nie. Nie. Ja go tylko czuje. Czuje jego obecnosc. Niczego nie potrafie odczytac. Smok jest dla mnie calkowita tajemnica, Carabello. Im bardziej staram sie go dosiegnac, z tym wieksza latwoscia mnie odrzuca. - Odwraca sie. Odplywa! - Tak. Czuje, jak sie przede mna zamyka... jak sie wycofuje, jak mnie odtraca. - Czego on od nas chce, Valentinie? Czego sie nauczyl? - Bardzo chcialbym wiedziec. Valentine kurczowo trzymal sie relingu, drzacy i wyczerpany. Na moment Carabella przykryla jego dlon swoja, s cisnela ja; a potem odsunela sie i znów milczeli. Zdawal sobie sprawe z tego, ze nie rozumie. Ze rozumie bardzo niewiele. Wiedzial tez, ze najwazniejsze jest wlasnie to - zrozumiec. Byl tym, przez którego zaleczyc mozna rany zadane Majipoorowi, przez którego moze dokonac sie zjednoczenie - tego byl pewien. On i tylko on moze polaczyc sprzeczne sily, przywrócic ich harmonie. Ale jak tego dokonac? Jak? Kiedy przed wielu laty po nieoczekiwanej smierci brata zostal królem, przyjal na siebie ten ciezar bez slowa protestu, bez reszty oddal sie obowiazkom, choc czesto wydawaly mu sie one rydwanem ciagnietym przez narowiste konie. Wiedzial jednak, ze ma wyksztalcenie, którego wymaga sie od wladcy. A teraz Majipoor wymagal najwyrazniej, by jego wladca stal sie bogiem; a wiedzy potrzebnej bogowi Valentine nie mial posiasc nigdy. Wyczuwal obecnosc smoka, znajdujacego sie gdzies niedaleko, lecz nie potrafil nawiazac z nim prawdziwego kontaktu, po pewnym czasie przestal wiec nawet próbowac. Pozostal na pokladzie az do zmierzchu, ze wzrokiem utkwionym w pólnocny horyzont, jakby spodziewal sie dojrzec Wyspe Pani swiecaca w ciemnosci niczym latarnia morska. Lecz od Wyspy dzielilo go jeszcze kilka dni drogi. Znajdowali sie teraz na tej samej szerokosci geograficznej, co wielki pólwysep znany pod nazwa Stoienzar. Szlak zeglugowy z Tolaghai na Wyspe prowadzil przez Morze Wewnetrzne niemal az na Alhanroel, praktycznie do wysunietego pólwyspu Stoienzar, dopiero pózniej statki kierowaly sie na Archipelag Rodamaunt, omijaly go i przybijaly do portu Numinor. Zeglujac ta trasa, mozna bylo w pelni wykorzystac poludniowe wiatry oraz silny Prad Rodamaunt; znacznie szybciej plynelo sie z Suvraelu na Wyspe niz z Wyspy na Suvrael. Tego wieczora glównym tematem rozmowy byl smok. Zima wiele pokazalo sie ich w tych wodach, poniewaz smoki, którym udalo sie uniknac mysliwych, plynely zazwyczaj wzdluz brzegów Stoienzar na wschód, z powrotem ku Wielkiemu Morzu. Lecz do zimy bylo jeszcze daleko i - jak to sam Valentine oraz jego towarzysze mieli juz szanse zaobserwowac - tego roku smoki wybieraly sobie najbardziej nieoczekiwane trasy, dazac do tajemniczego miejsca spotkan, gdzies w poblizu bieguna; kierowaly sie nawet na pólnoc, wzdluz brzegu Wyspy. Morza byly ich pelne, a przynajmniej tak moglo sie wydawac, i nikt wlas ciwie nie wiedzial dlaczego. W kazdym razie ja nie wiem, pomyslal Valentine. Nie wiem nic. Siedzial, milczac, w gronie przyjaciól, niemal sie nie odzywal, zbieral sily, tak bardzo mu potrzebne. Nocami, nie spiac, lezal u boku Carabelli i nasluchiwal glosów Majipooru. Slyszal placzace z glodu Khyntor i jeczace w strachu Pidruid; slyszal gniewne krzyki przebiegajacej brukowane ulice Velathys samozwanczej policji, slyszal podniesione glosy ulicznych oratorów w Alaisor. Miliony, dziesiatki milionów razy glosy powtarzaly jego imie. Slyszal Metamorfów w ich tropikalnej dzungli, napawajacych sie tryumfem, którego byli tak pewni, slyszal smoki, u dna oceanów nawolujace sie spokojnymi, glebokimi glosami. Czul takze dotkniecie chlodnej dloni matki na swym czole, slyszal glos Pani: “Wkrótce bedziesz przy mnie, Valentinie, wkrótce ci pomoge". Od czasu do czasu pojawial sie przy nim takze Król Snów, mówiac: “Tej nocy przelece nad swiatem, szukajac twych wrogów, przyjacielu Koronalu, i jesli zdolam rzucic ich na kolana, nie zawaham sie, bo taki jest wlasnie mój zamiar". Czul wtedy ulge, lecz nieuchronnie pojawialy sie znów krzyki trwogi i gniewu, pojawial sie spiew smoków, szepty Zmiennoksztaltnych, noc zmieniala sie w ranek, wstawal z loza bardziej zmeczony, niz sie do niego kladl. Gdy statki ominely pólwysep Stoienzar i znalazly sie na wodach dzielacych Alhanroel od Wyspy, slabosc ta zaczela go opuszczac. Ból swiata nadal w niego uderzal, lecz tu potega Pani byla juz wszechogarniajaca, co dzien wieksza i Valentine czul ja w swym umysle; pomagala mu, prowadzila go i pocieszala. Na Suvraelu, stajac twarza w twarz z pesymizmem Króla Snów, potrafil wymownie przedstawic swe przekonanie, ze swiat mozna jeszcze odbudowac. “Nie ma nadziei" - mówil i Minax Barjazid, a on odpowiadal: “Jest nadzieja i musimy ja wykorzystac. Wiem, jak". Barjazid mówil: “Nie ludzmy sie. Wszystko stracone", a on odpowiadal: “Sluchaj mnie, a pokaze ci droge". Udalo mu sie w koncu przekonac Minaxa, zdobyc jego niechetne poparcie. Ta iskra nadziei, obecna na Suvraelu, zgasla w trakcie podrózy, lecz teraz wydawala sie blyszczec znowu. Wyspa byla juz bardzo blisko. Kazdego dnia wznosila sie coraz wyzej ponad horyzont, kazdego ranka promienie wschodzacego slonca, padajacego na jej wschodnie, kredowe zbocza i odbijaly sie od niego, najpierw bladorózowe, potem oszalamiajaco szkarlatne, nastepnie, niemal niedostrzegalnie, przechodzace w zloto, by wreszcie, gdy slonce stalo juz wysoko, zablysnac czysta, os lepiajaca biela; biela, unoszaca sie nad woda niczym dzwiek wielkich cymbalów, gleboki ton muzyki. W Numinorze Pani czekala juz na niego w domu o nazwie Siedem Scian. Kaplanka Talinod Esulde po raz kolejny zaprowadzila go do niej, do sali szmaragdowej; raz jeszcze Pani stala miedzy dwiema tanigalami, usmiechnieta, wyciagajac ku niemu dlonie. Dostrzegl, ze w ciagu niespelna roku, który uplynal od jego poprzedniej wizyty na Wyspie, matka zmienila sie bardzo i niepokojaco. W ciemnych wlosach pojawily sie pasma siwizny, cieply blask oczu przygasl, az wydawaly sie niemal chlodne; czas zmienil nawet jej królewska postawe - teraz garbila sie lekko, pochylona glowe chowala w ramionach. Niegdys wydawala mu sie boginia, teraz zas sprawiala wrazenie bogini zmieniajacej sie powoli w stara, niewatpliwie smiertelna kobiete. Padli sobie w objecia. Pani wydala mu sie tak lekka, jakby mógl ja uniesc najslabszy nawet wiaterek. Pili chlodne zlote wino, opowiadal jej o wedrówkach po Piurifayne, o podrózy na Suvrael, o spotkaniu z Domininem Barjazidem i o tym, jaka przyjemnosc sprawilo mu znalezienie starego wroga zdrowego na umys le, okazujacego mu nalezny szacunek. - A Król Snów? - spytala. - Czy byl serdeczny? - Niezwykle serdeczny. Okazal mi tyle uczucia, ze az bylem zdumiony. - Nie sposób polubic Barjazidów. Zapewne sama natura ich zycia na tym kontynencie oraz straszliwe obowiazki na to nie pozwalaja. Lecz bledem jest myslec o nich jako o potworach, choc ludzie najczesciej za nie wlasnie ich maja. Minax jest czlowiekiem surowym - czuje jego dusze, kiedy spotykaja sie nasze umysly, co nie zdarza sie czesto - lecz takze silnym i sprawiedliwym. - Spoglada w przyszlosc bez nadziei, lecz obiecal swe pelne poparcie dla wszystkich naszych posuniec. W tej chwili chlosta swiat najstraszliwszymi przeslaniami w nadziei zakonczenia tego szalenstwa. - Jestem swiadoma jego dzialan. Od kilku tygodni wyczuwam plynaca z Suvraelu moc tak wielka, jak jeszcze nigdy. Minax uzyl calej swej potegi. Ja tez, choc na swój wlasny, lagodny sposób. To jednak nie wystarczy. S wiat oszalal, Valentinie. Gwiazda naszych nieprzyjaciól wschodzi, nasza gasnie, s wiatem zamiast Pontifexa i Koronala rzadzi teraz glód i strach. Wiesz o tym. Czujesz, jak otacza cie i ogarnia szalenstwo s wiata, jak szalenstwo grozi zalaniem calego globu. - Czy wiec skazani jestesmy na kleske, matko? Czy to wlas nie próbujesz mi powiedziec? Ty, zródlo nadziei, Pani pociechy? Spojrzala na niego oczami, w których pojawil sie cien dawnego, stalowego blysku. - Nie padlo z mych ust slowo “kleska". Stwierdzilam tylko, ze Król Snów i Pani Snów sami nie opanuja rzeki szalenstwa. - Istnieje trzecia Potega, matko. A moze myslisz, ze nie jestem zdolny do prowadzenia wojny? - Jestes zdolny dokonac wszystkiego, czego zapragniesz, lecz nawet trzy Potegi to za malo. Chwiejna wladza nie sprosta kryzysowi takiemu jak ten. - Chwiejna? - Oparta na trzech podporach. Powinno ich byc cztery. Czas, by stary Tyeveras wreszcie zasnal. - Matko... - Jak dlugo jeszcze masz zamiar unikac odpowiedzialnosci? - Niczego nie unikam, matko! Jakiemu celowi posluzy to, ze dam sie zamknac w Labiryncie? - A wiec sadzisz, ze Pontifex jest bezuzyteczny? Najwyrazniej dziwny masz poglad na nasz swiat, jesli rzeczywis cie tak uwazasz. - Znam wartosc Pontifexa. - Jednak od poczatku rzadów obywasz sie bez niego. - Nie moja jest wina, ze gdy wstapilem na tron, Tyeveras byl juz starcem. Co mialem zrobic? Zasiasc w Labiryncie w dzien po zostaniu Koronalem? Nie mam Pontifexa, los bowiem mi go nie dal i nie pojawila sie okazja wlasciwa, bym zajal miejsce Tyeverasa. Mialem wiele pilniejszych zadan. Mam je nadal. - Jestes winien Majipoorowi Pontifexa, Valentinie. - Jeszcze nie. Jeszcze nie. - Jak dlugo bedziesz powtarzal te slowa? - Musze pozostac na widoku, matko. Zamierzam skontaktowac sie jakos z Danipiur, zdobyc jej poparcie w walce z tym Faraataa, który zniszczy s wiat w imie odzyskania go dla swego ludu. Siedzac w Labiryncie niczego... - Masz zamiar drugi raz udac sie do Piurifayne? - Ponióslbym tylko kolejna kleske. Mimo wszystko negocjacje z Metamorfami uwazam za sprawe pierwszorzednej wagi. Danipiur musi zrozumiec, ze nie jestem jak królowie z przeszlos ci, ze wyznaje nowe prawdy, ze uwazam, iz nie mozna nadal represjonowac Zmiennoksztaltnych, ze sprzeciwia sie to duchowi Majipooru, ze nalezy potraktowac ich jak kazda inna rase, udzielic miejsca w spoleczenstwie. - I zdolasz dokonac tego tylko jako Koronal. - Jestem o tym przekonany, matko. - Zbadaj wiec szczerosc swych przekonan - powiedziala pani glosem nie dopuszczajacym sprzeciwu. - Jesli to rzeczywiscie przekonania, a nie zwykla nienawisc do Labiryntu. - Nienawidze Labiryntu i nie kryje tego, kiedy jednak nadejdzie czas, dam sie w nim zamknac poslusznie, choc niechetnie. Twierdze jednak, ze czas ten jeszcze nie nadszedl. Byc moze zbliza sie, lecz jeszcze nie nadszedl. - A wiec niech nadejdzie jak najszybciej. Pozwól Tyeverasowi zasnac, Valentinie. Nie zalewaj. 5 Spotkanie z Danipiur to niewielki tryumf, lecz godny, by sie nim napawac, pomys lal Faraataa. Przez wiele lat wygnaniec, banita mieszkajacy w dzungli, przez wiele lat wykpiwany, gdy w ogóle go zauwazano, teraz z wszystkimi dyplomatycznymi grzecznosciami zaproszony zostal na spotkanie w Domu Urzedów w Ilirivoyne. Najpierw czul pokuse, by odwrócic role, by kpiaco zaprosic ja do Nowego Velalisier - w koncu Danipiur byla tylko plemiennym urzednikiem z tytulem bez odpowiednika z czasów przed Wygnaniem, on zas, glosami wielu, stal sie Ksieciem, Który Nadejdzie i Królem, Który Jest; to on codziennie rozmawia ze smokami i cieszy sie poparciem wiekszym, niz Danipiur kiedykolwiek miala. W koncu zrezygnowal jednak z tego pomyslu. O ilez lepiej bedzie, pomyslal, wmaszerowac do Ilirivoyne na czele setek zwolenników, pokazac Danipiur i jej zausznikom, jaka ma moc. Niechze tak bedzie, zdecydowal. I zgodzil sie przybyc do Ilirivoyne. Wzniesiona w nowym miejscu stolica ciagle sprawiala wrazenie nedznej, nie ukonczonej. Jak zwykle wybrano na nia lesna polane, przez która przeplywal obfity w wode strumien. Ulice nadal jednak byly tylko niewyraznymi sciezkami, domy o plecionych s cianach nie mialy zadnych ozdób, dachy wydawaly sie plecione pospiesznie, a plac przed Domem Urzedów oczyszczony byl tylko czesciowo; pnacza nadal jeszcze rosly niemal wszedzie. Sam dom byl jedyna nicia laczaca nowe Ilirivoyne ze star ym. Zgodnie ze zwyczajem niesiono go ze soba wszedzie, wznoszono pos rodku kazdego miejsca postoju; górowal nad wszystkim: pietrowy, oparty na balach lsniacego bannikopu z fasada z polerowanego bagiennego mahoniu, w porównaniu z nedznymi szalasami wydawal sie palacem. Gdy przekroczymy morze, wrócimy do Velalisier, pomys lal Faraataa, wybudujemy tam prawdziwy palac z marmuru i kamienia, nowy cud swiata, udekorujemy go bogactwami zabranymi jako wojenne lupy z Zamku Lorda Valentine'a, a wtedy Danipiur ukorzy sie przede mna. Teraz jednak zamierzal w pelni stosowac sie do protokolu. Pojawil sie przed Domem Urzedów i wykonal piec Zmian Poddania: Wiatr, Piach, Ostrze, Strumien, Plomien. Zachowal te ostatnia postac, póki nie pojawila sie Danipiur. Liczba towarzyszacych mu zwolenników - wypelnili plac, nie miescili sie w granicach miasta - zaskoczyla ja i przez chwile zdumienie to bylo wyraznie dostrzegalne, lecz potem opanowala sie i odpowiedziala mu trzema Zmianami Dostrzezenia: Gwiazda, Ksiezycem i Kometa. Przy ostatniej Faraataa wrócil do swej postaci i wszedl za nia do budynku. Nigdy przedtem nie byl jeszcze w Domu Urzedów. Danipiur zachowywala sie chlodno, obojetnie, uprzejmie. Faraataa poczul strach, gdyz dzierzyla swe stanowisko przez cale jego zycie, lecz natychmiast sie opanowal. Jej wyniosle zachowanie, jej wspaniale opanowanie, byly - o czym doskonale wiedzial - jedyna bronia, jaka miala przeciwko niemu. Kiedy formalnosciom stalo sie zadosc, Danipiur powiedziala szorstko: - Nie kocham Niezmiennych bardziej od ciebie, Faraatao, lecz cel, który przed soba postawiles , jest nieosiagalny. - Jakiz to cel? - Pozbyc sie ich z tego swiata. - Uwazasz, ze to nieosiagalne? - spytal, nadajac glosowi ton najdelikatniejszego zdumienia. - A to czemu? - Jest ich dwadzies cia miliardów. Dokad maja sie udac? - Czyzby we Wszechswiecie nie bylo innych swiatów? Z nich przybyli, niech na nie wróca. Palcami dotknela brody - gest przeczenia, pelen lekcewazacego rozbawienia jego slowami. Faraataa nie dal wyprowadzic sie z równowagi. - Kiedy przybyli - próbowala tlumaczyc - rzeczywiscie bylo ich niewielu. To sie zmienilo, a ostatnimi czasy komunikacja miedzy Majipoorem a innymi swiatami niemal nie istnieje. Czy rozumiesz, ile trwalaby ewakuacja dwudziestu miliardów ludzi? Gdyby co godzine Majipoor opuszczal statek z dziesiecioma tysiacami na pokladzie, nie znikliby nigdy - mnozyliby sie szybciej, niz ladowano by statki! - Wiec niech zostana, a my nadal prowadzic bedziemy wojne. Zaczna zabijac sie sami z glodu, potem w ogóle nie bedzie juz zywnosci i wszyscy umra, a w ich miastach zamieszkaja duchy. Pozbedziemy sie ich na zawsze. Palce Danipiur znów powedrowaly ku brodzie. - Dwadziescia miliardów trupów? Faraatao, Faraatao, okaz odrobine rozsadku! Czy zdajesz sobie w ogóle sprawe z tego, co to oznacza? W samym Ni-moya mieszka wiecej ludzi niz w Piurifayne... a ile jeszcze maja miast? Pomysl o smrodzie tych cial. Pomysl o chorobach, o zarazach, które wywola tyle gnijacego miesa. - Miesa wcale nie bedzie tak wiele, przeciez wygina z glodu! Nie obawiam sie zgnilizny. - Zachowujesz sie niegodnie i niepowaznie, Faraatao. - Doprawdy. Zgoda, slowa me nie byly powazne. Na swój niepowazny sposób wstrzasnalem ciemiezycielem, pod którego butem wilismy sie przez czternas cie tysiecy lat. Na swój niepowazny sposób zmienilem jego swiat w chaos. Bardzo... - Faraatao... - ...wiele osiagnalem na swój niepowazny sposób, Danipiur. I nie tylko bez zadnej pomocy z twej strony, lecz wlasciwie wbrew twym jawnym sprzeciwom. Teraz zas... - Wysluchaj mnie, Faraatao. Wyzwoliles potezne sily, tak, i wstrzasnales Niezmiennymi w stopniu, którego nigdy nie uwazalam za mozliwy do osiagniecia. Jednak nadszedl czas, bys przerwal i zastanowil sie nad konsekwencjami swych czynów. - Dzieki mnie odzyskamy s wiat! - Byc moze, lecz jaka zaplacimy zan cene? Po ich ziemiach rozprzestrzeniles zarazy... jak sadzisz, czy latwo je bedzie opanowac? Stworzyles potworne, przerazajace zwierzeta i wypusciles na wolnosc, a teraz jeszcze chcesz zadlawic swiat smrodem gnijacych dwudziestu miliardów trupów. Chcesz ocalic nasz swiat czy go zniszczyc, Faraatao? - Zarazy znikna razem ze zbozami, na których zeruja, a z których my nie mamy praktycznie zadnych korzysci. Nowych zwierzat jest niewiele, swiat jest wielki, naukowcy zas upewniaja mnie, ze sa one niezdolne do rozmnazania, tak wiec latwo pozbedziemy sie ich, gdy wykonaja juz swe zadanie. W odróznieniu od ciebie nie boje sie gnijacych cial. Padlinozercy pozywia sie jak nigdy dotad, a my wzniesiemy swiatynie z gór kosci, które po nich pozostana. Zwyciestwo nalezy do nas, Danipiur. Odzyskalismy nasz swiat! - Jestes zbyt pewny siebie. Nie odpowiedzieli jeszcze na nasz atak... co zrobimy, kiedy sami zaatakuja? Prosze, bys przypomnial sobie, co uczynil z nami Lord Stiamot. - Lord Stiamot potrzebowal na to trzydziestu lat. - Tak - przyznala Danipiur - lecz mial niewielkie armie. Teraz Niezmienni sa znacznie potezniejsi. - My zas wiemy, jak wysylac przeciw nim zarazy i potwory, czego nie wiedzielismy w czasach Lorda Stiamota. Sama ich liczebnosc pracuje przeciw nim, teraz gdy koncza sie im zapasy zywnos ci. Jak zdolaja walczyc z nami przez trzydziesci dni, nie mówiac juz o trzydziestu latach, skoro z glodu ich swiat rozpada sie na strzepy? - Glodni wojownicy walcza lepiej niz tlusci. Faraataa rozesmial sie. - Wojownicy? Jacy wojownicy! Mówisz glupstwa, Danipiur. Ci ludzie sa miekcy! - W czasach Lorda Stiamota... - Czasy Lorda Stiamota minely osiem tysiecy lat temu. Od tej pory zylo im sie dobrze, stali sie rasa glupców i tchórzy, a najwiekszym glupcem jest ten ich Lord Valentine, swiety duren cnotliwie nienawidzacy przemocy. Nie ma sie czego lekac ze strony wladcy, który nie znosi rzezi! - Zgoda, nie musimy sie go bac. Mozemy go jednak uzyc, Faraatao. I to wlasnie mam zamiar uczynic. - Jak? - Wiesz, ze marzy o tym, by zawrzec z nami sojusz? - Wiem, ze w swej glupocie wkroczyl do Piurifayne, pragnac rozpoczac negocjacje, i ze ty w swej madrosci do tego nie dopuscilas. - Tak, wyciagnal reke do zgody, ale nie dopuscilam do spotkania. Przed rozmowami musialam poznac jego intencje. - Teraz juz je znasz. - Znam. I chce, bys zaprzestal rozsiewania plag i udzielil mi poparcia, kiedy spotkam sie z Koronalem. Swymi dzialaniami zagrazasz sukcesowi mych planów. - Jakich planów? - Lord Valentine rózni sie od Koronatów, których znalam. Jak powiedziales, jest swietym glupcem, czlowiekiem lagodnym, nie znoszacym rzezi, co czyni go chwiejnym i podatnym na manipulacje. Zamierzam wykorzystac to, zmuszajac go do ustepstw, na które nie zgodzilby sie zaden inny Koronal. Prawo osiedlania sie na Alhanroelu, zwrot swietego miasta Velalisier... udzial w rzadach... krótko mówiac calkowita równosc w ramach spolecznosci Majipooru. - Lepiej zniszczyc te spolecznosc. Osiedlac sie, gdzie chcemy, bez pytania o zgode! - Musisz pojac, ze to niemozliwe. Nie wygonisz dwudziestu miliardów istot ani ich nie zgladzisz. Mozemy tylko zawrzec z nimi pokój. Valentine to nasza szansa na pokój, Faraatao. - Pokój. Co za wstretne, klamliwe slowo! Pokój! Nie, nie Danipiur, ja nie pragne pokoju, nie interesuje mnie pokój, lecz zwyciestwo! A zwyciestwo nalezy do nas. - Zwyciestwo, o które walczysz, oznacza nasza zaglade - odpowiedziala Danipiur. - Nie sadze. Uwazam, ze negocjacje z Koronalem nie doprowadza do niczego. Jesli zgodzi sie na ustepstwa, których zazadasz, obala go jego ksiazeta i diukowie, i wybiora na Koronala czlowieka twardszego. Co wtedy? Nie, Danipiur, musze kontynuowac wojne, póki Niezmienni nie znikna z naszego swiata. Wszystko inne oznacza dalsza niewole. - Zabraniam ci! - Zabraniasz? - Jestem Danipiur! - Tak. I co z tego? Jam jest Król, Który Jest, o mnie mówia proroctwa. Jak mozesz mi czegos zabronic? Zniszcze ich, Danipiur. A jesli mi sie przeciwstawisz, zniszcze takze i ciebie. - Faraataa wstal i machnieciem reki przewrócil swój nie tkniety kielich, wylewajac na stól jego zawartosc. W drzwiach zatrzymal sie i na mgnienie oka przyjal postac Rzeki, oznake sprzeciwu, pogardy, po czym powrócil do swej wlasnej formy. - Wojna bedzie trwala nadal - oznajmil. - Na pewien czas pozostawiam cie na twym stanowisku, lecz ostrzegam: strzez sie zdradzieckich kontaktów z wrogiem! A jesli chodzi o swietego Lorda Valentine'a, jego zycie nalezy do mnie. Jego krew oczysci Stól Bogów w dniu rekonsekracji Velalisier. Strzez sie, Danipiur, twej krwi moge uzyc w tym samym celu! 6 - Koronal Lord Valentine wraz ze swa matka, Pania, przebywa w S wiatyni Wewnetrznej - oznajmila kaplanka Talinot Esulde. - Prosi, bys spedzil noc w domu wladców w Numinorze, ksiaze, a jutro wyruszyl na spotkanie z nim. - Spelnie zyczenie Koronala - odrzekl Hissune. Ponad ramieniem kaplanki przygladal sie gigantycznej, bialej scianie Pierwszego Zbocza, górujacej nad Numinorem. Jas niala niemal bolesnie; mial wrazenie, ze spoglada w drugie slonce. Gdy przed kilku dniami, po dlugiej podrózy z Alhanroelu, po raz pierwszy dostrzegli Wyspe, patrzac na jej Zbocza musial ocieniac oczy dlonia, choc i to pomagalo niewiele, stojaca zas obok niego Elsinome odwrócila sie do niej plecami i krzyknela, przerazona: “Nigdy nie widzialam takiego blasku! Czy moze nas oslepic?" Lecz teraz, z bliska, biala kamienna sciana nie przerazala juz; jej blask wydawal sie czysty, przyjazny, raczej niczym swiatlo ksiezyca niz slonca. Od morza wial swiezy, lagodny wiatr, ten sam, który tak szybko - lecz nie dosc szybko, by przytlumic niecierpliwosc, której z kazdym dniem gromadzilo sie coraz wiecej - przeniósl go tu z Alaisor. Niecierpliwosc ta nie opuscila go, gdy postawil stope na ladzie nalezacym do Pani, choc wiedzial, ze teraz nie wolno mu sobie na nia pozwolic, ze musi zyc tym niespiesznym rytmem co wszyscy, lacznie z wladczynia, lub nie osiagnie tego, po co tu przybyl. I rzeczywiscie - czul, jak niemal natychmiast dostosowuje sie do powolnego rytmu. Kaplanka prowadzila go uliczkami malego, sennego miasteczka portowego do domu zwanego Siedem Scian. Czar Wyspy, pomys lal Hissune, jest nieodparty; to miejsce pokoju, lagodnosci i ciszy, oddajace hold wszechmocnej obecnos ci Pani. O szerzacych sie na Majipoorze niepokojach tutaj jakby nie slyszano. Mimo wszystko noca Hissune nie mógl zasnac. Lezal we wspanialej komnacie o s cianach okrytych cudownym, ciemnym materialem utkanym przed wiekami, w komnacie, w której równie dobrze spac mógl kiedys wielki Lord Confalume lub Prestimion, lub nawet sam Stiamot i wydawalo mu sie, ze czuje wokól siebie obecnosc tych wladców, rozmawiajacych ze soba szeptem, szeptem kpiacych sobie z niego: “uzurpator, wies niak, bufon". To tylko szum fal rozbijajacych sie o nabrzeze, powtarzal sobie gniewnie, lecz sen nie nadchodzil; im bardziej Hissune go pragnal, tym dalej sie odsuwal. Wstal wiec i spacerowal po salach, wyszedl nawet na dziedziniec, szukajac sluzacego, który móglby dac mu wina, lecz nie znalazl nikogo, wrócil wiec do sypialni i znów zamknal oczy. Tym razem zdawalo mu sie, ze gdy tylko sie polozyl, Pani lekko dotknela jego duszy; nie, nie przypominalo to przeslania, tylko delikatne obmywajace westchnienie, ciche Hissune, Hissune, Hissune, dzieki któremu nieco uspokoil sie i zasnal, najpierw plytko, a potem tak gleboko, ze znalazl sie poza zasiegiem snów. Rankiem smukla, dostojna kaplanka Talinot Esulde przyszla po niego i po Elsinome. Poprowadzila ich do stóp wzgórza, gdzie czekaly juz napedzane grawitacyjnie male slizgacze, majace zabrac ich na najwyzsze tarasy Wyspy. Wjazd po pionowej scianie Pierwszego Progu wydawal sie niemal przerazajacy; wspinali sie coraz wyzej, coraz wyzej, niczym we s nie. Hissune nie odwazyl sie otworzyc oczu, póki pojazd nie spoczal na ladowisku. Dopiero wtedy obejrzal sie i dostrzegl oswietlona slonecznym blaskiem bezgraniczna przestrzen oceanu ciagnaca sie az ku dalekiemu Alhanroelowi i blizniacze, wybiegajace wen lukiem falochrony portu w Numinorze. Poprzez geste, porastajace taras lasy slizgacz zawiózl ich do podstawy Drugiego Progu, wyrastajacego w góre tak stromo, iz wydawal sie wypelniac niebo. Noc spedzili wlasnie tam, w domu na Tarasie Zwierciadel, zawdzieczajacym swa nazwe poteznym blokom polerowanego czarnego kamienia wyrastajacym z ziemi niczym posagi dawno zapomnianych bóstw. Stamtad podobnym malym slizgaczem znów ruszyli w góre na najwyzszy i najswietszy Próg, wzniesiony tysiace stóp nad poziomem morza, gdzie znajdowalo sie sanktuarium Pani. Na szczycie Trzeciego Progu powietrze bylo krystalicznie czyste, rzeczy oddalone o wiele mil wydawaly sie bliskie, niczym obserwowane przez szklo powiekszajace. Olbrzymie ptaki z gatunku Hissune'owi nie znanego, o tlustych czerwonych cialach i wielkich, czarnych skrzydlach zataczaly w powietrzu leniwe kregi. Znów wraz z Elsinome ruszyli w podróz po plaskim szczycie zbocza, mijali taras za tarasem, az wreszcie dotarli na miejsce, gdzie staly proste, biale budynki pozornie przypadkowo rozrzucone wsród ogrodów niezwyklej pieknosci. - To Taras Adoracji - wyjasnila Talinot Esulde. - Wrota do Swiatyni Wewnetrznej. Te noc przespali w cichym, oddalonym od innych budynku; ladnym, zwyczajnym, wyposazonym we wlasny basen i niewielki prywatny ogród odgrodzony od swiata pnaczami, których grube pnie tworzyly nieprzenikniona sciane. Rankiem sluzba przyniosla im mrozone owoce i smazona rybe; wkrótce po sniadaniu pojawila sie sama Talinot Esulde wraz z inna kaplanka, dostojna siwowlosa kobieta o przenikliwym spojrzeniu, która oddala kazdemu nalezne mu honory. Hissune'a powitala wiec salutem naleznym ksieciu Góry, dziwnie jednak nieformalnym, niemal niedbalym, ujela dlonie Elsinome, przytrzymala je w uscisku przez dluzsza chwile, patrzac jej w oczy serdecznie, choc badawczo. W koncu pus cila je i powiedziala: - Witam was oboje na Trzecim Zboczu. Nazywam sie Lorivade. Pani i jej syn oczekuja was. Poranek byl chlodny i mglisty; slonce dopiero mialo przedrzec sie przez wiszace nisko chmury. Ruszyli gesiego - Lorivade szla pierwsza, Talinot Esulde ostatnia, nikt nie odezwal sie nawet slowem - przeszli przez ogród; na lisciach roslin lsnila rosa poranka, przekroczyli bialy most o lukach tak delikatnych, ze sprawialy wrazenie, jakby roztrzaskac je moglo najlzejsze nawet stapniecie, i znalezli sie na wielkiej lace, po której przeciwnej stronie stala S wiatynia Wewnetrzna. Hissune nigdy w zyciu nie widzial piekniejszego budynku. Swiatynia zbudowana byla z tego samego przezroczystego kamienia co most. Jej serce stanowila niska rotunda o plaskim dachu, z której rozchodzilo sie promienis cie osiem dlugich, delikatnych skrzydel, nadajacych calos ci wrazenie promieniujacej blaskiem gwiazdy. Nie zastosowano zadnego ornamentu; architektura Swiatyni byla prosta, precyzyjna, czysta i doskonala. Pos rodku rotundy, w osmiobocznej sali, w której centrum znajdowal sie osmioboczny basen, czekali na nich Lord Valentine i kobieta - z cala pewnoscia jego matka. Hissune zatrzymal sie na progu; zamarl, ogarniety nieopisanym zdumieniem. Patrzyl to na Pania, to na jej syna, zmieszany, nie wiedzac, której z Poteg powinien oddac czesc pierwszej. Zdecydowal, ze zaszczyt ten nalezy sie Pani... ale jak ma ja pozdrowic? Czy Pania wita sie podobnie jak Koronala znakiem gwiazdy? A moze popelni w ten sposób straszliwy nietakt? Nie mial pojecia. Nauczono go wiele, ale nie wiedzial, jak powitac Pania Wyspy! Mimo wszystko obrócil sie ku niej. Wydawala sie starsza, niz oczekiwal, twarz miala pomarszczona, wlosy przyprószone siwizna, wokól oczu ciagnela sie siec delikatnych zmarszczek. Lecz jej us miech... radosny, promienny, cieply jak poludniowe slonce mówil wyraznie o kryjacej sie w ciele sile; w tym zdumiewajacym blasku wszystkie jego watpliwosci, caly strach, natychmiast znikly. Uklaklby przed nia, lecz najwyrazniej wyczula, co ma zamiar zrobic, nim jeszcze przygial kolano, i powstrzymala go, ledwie widocznie krecac glowa, po czym wyciagnela reke. Hissune jakims cudem zrozumial, co winien uczynic, i czubkami palców dotknal jej dloni. W tej samej chwili poczul przeplyw energii tak gwaltowny, ze gdyby nie kontrolowal sie cala sila woli, z pewnoscia by odskoczyl. Lecz energia Pani napelnila go tylko nowym poczuciem pewnosci siebie, sily, godnosci. Odwrócil sie ku Koronalowi. - Panie - szepnal. Zaskoczyly go, niemal przerazily zmiany, które zaszly w twarzy i sylwetce Lorda Valentine'a od chwili, gdy widzieli sie po raz ostatni, tak strasznie dawno temu, w Labiryncie, na poczatku rozpoczetego pod zla gwiazda Wielkiego Objazdu. Valentine byl wtedy tak straszliwie zmeczony, lecz mimo to jego rysy rozjasnilo wewnetrzne s wiatlo, rodzaj niezwyciezonej wesolosci, której zadne zmeczenie nie bylo w stanie stlumic. To wlas nie sie zmienilo. Brutalne slonce Suvraelu przyciemnilo skóre Koronala, nadajac mu nieoczekiwanie gwaltowny, niemal barbarzynski wyglad. Oczy mial zapadniete, ukryte pod ciezkimi powiekami, wlosy splowiale, pobruzdzona twarz wydawala sie chudsza - nie pozostal w niej nawet slad tej pogody ducha, która byla tak dla niego charakterystyczna. Sprawial wrazenie czlowieka obcego: napietego, ponurego, obojetnego. Hissune podniósl dlon w znaku gwiazdy, lecz Lord Valentine tylko machnal niecierpliwie reka, wyciagnal ja i uscisnal mocno dlon Hissune'a. To takze go zaniepokoilo - nie sciska sie dloni Koronala. I w tym wypadku poczul przeplyw energii, lecz w odróznieniu od energii, która wypelnila go Pani, ta pozostawila go niespokojnego, wstrzasnietego, poruszonego. Kiedy Koronal rozluznil uscisk, Hissune cofnal sie o krok i skinal na Elsinome, stojaca nieruchomo na progu, jakby obecnosc dwóch Poteg Majipooru w tej samej sali zmienila ja w kamien. Schrypnietym, nieswoim glosem przedstawil ja: - Panie... Pani... prosze, powitajcie ma matke, lady Elsinome. - Godna matka godnego syna - powiedziala Pani; byly to jej pierwsze slowa, a glos, którym je wypowiedziala, wydal mu sie najpiekniejszym, jaki kiedykolwiek slyszal - byl dzwieczny, melodyjny, spokojny. - Podejdz blizej, Elsinome. Niczym wyrwana z transu, Elsinome uczynila kilka kroków po gladkiej, marmurowej posadzce. Pani wyszla jej na spotkanie, stanely twarza w twarz przy osmiobocznym basenie. Tam wlasnie Pani na Wyspie wziela Elsinome w objecia i przytulila serdecznie, a kiedy kobiety odsunely sie od siebie, Hissune dostrzegl, iz jego matka sprawia wrazenie kogos, kto przez dlugi czas zyl w ciemnosci, a teraz wyszedl wreszcie w pelny blask dnia. Oczy jej lsnily, twarz miala zarumieniona, w jej postawie nie pozostal nawet slad zaleknienia czy niesmialosci. Spojrzala na Lorda Valentine'a, chciala uczcic go znakiem gwiazdy, lecz Koronal przeszkodzil jej tak, jak przeszkodzil samemu Hissune'owi - przytrzymal jej dlon ze slowami: - To nie jest konieczne, lady Elsinome. - Panie, spelniam swój obowiazek - odparla pewnym glosem. - Nie. Juz nie. - Koronal usmiechnal sie, po raz pierwszy tego ranka. - Gesty, uklony... wymagaja ich uroczystosci publiczne. Miedzy nami pompa nie jest potrzebna. - Do Hissune'a rzekl: - Chyba bym cie nie rozpoznal, gdybym nie wiedzial, z kim sie dzis spotykam. Rozstalismy sie na tak dlugo, ze stalis my sie sobie obcy; takie przynajmniej odnosze wrazenie. - Minelo kilka lat, panie, a nie byly to lata latwe. Czas zawsze cos zmienia, lata takie jak te zmieniaja wszystko. - To prawda. - Lord Valentine pochylil sie, przygladajac mu sie tak intensywnie, ze Hissune poczul niepokój. Po dluzszej chwili Koronal odezwal sie znowu. - Niegdys sadzilem, ze znam cie dobrze, lecz chlopiec, którego znalem, pokrywal niesmialosc sprytem. Dzis stoi przede mna mezczyzna, prawdziwy ksiaze, w którym nie pozostalo niemal nic z niesmialosci, a spryt zmienil sie w cos glebszego, byc moze zrecznosc lub nawet madrosc meza stanu, przynajmniej jesli raporty, które otrzymywalem, mówia prawde, a nie mam powodu w to watpic. Sadze jednak, ze gdzies gleboko nadal dostrzegam chlopca, którym byles. Ale nielatwo jest go rozpoznac. - A mnie, panie, trudno jest dzis dostrzec w tobie czlowieka, który niegdys wynajal mnie jako przewodnika po Labiryncie. - Czyzbym zmienil sie az tak, Hissunie? - Zmieniles sie, panie. Obawiam sie o ciebie. - Jesli musisz sie dreczyc, obawiaj sie o Majipoor, nie o mnie. - Obawiam sie o Majipoor, panie. Bardzo sie boje. Lecz jak mozesz zadac ode mnie, bym nie martwil sie o ciebie? Jestes moim dobroczynca, panie. Wszystko, co mam, zawdzieczam tobie, wiec kiedy widze cie tak smutnego, niespokojnego... - To burzliwe czasy, Hissunie. Wydarzenia wyciskaja pietno na mej twarzy, lecz moze czeka nas jeszcze nowa wiosna. A teraz powiedz: jakie nowiny przynosisz z Góry Zamkowej? Wiem, ze panowie i ksiazeta snuli wielkie plany. - Slusznie, panie. - Wiec mów! - Rozumiesz, panie, ze plany te zostaja ci przedstawione do akceptacji, ze Rada Regencyjna nigdy nie zamierzala... - Rozumiem. Powiedz mi wiec, co proponuje rada. Hissune gleboko zaczerpnal oddechu. - Po pierwsze, sformowana przez nas armia powinna otoczyc Piurifayne, by uniemozliwic Metamorfom slanie kolejnych plag i innych przerazajacych wynalazków... - Chodzi o otoczenie Piurifayne czy inwazje? - Glównie otoczenie, panie. - Glównie? - Po odcieciu Piurifayne wojska powinny wkroczyc do prowincji w poszukiwaniu tego Faraatay i jego zwolenników. - Och! Zlapac Faraatae i jego zwolenników. A gdy juz ich schwytamy, co dalej? Choc to malo prawdopodobne, o czym swiadcza moje doswiadczenia z dzungli. - Zostana odizolowani. - Tylko? Zadnych egzekucji przywódców? - Panie, nie jestesmy dzikusami! - Oczywiscie, oczywis cie. Celem inwazji jest wiec wylacznie schwytanie Faraatay? - Wylacznie, panie. - Nie bedziemy próbowali obalic Danipiur? Nie przeprowadzimy calkowitej eksterminacji Metamorfów? - Nikt nie osmielil sie nawet zasugerowac niczego podobnego. - Rozumiem - rzekl Koronal glosem opanowanym, niemal kpiacym; Hissune nigdy jeszcze nie slyszal go mówiacego w ten sposób. - I co jeszcze proponuje rada? - Sformowanie armii okupujacej Piliplok, bez rozlewu krwi, jes li tylko da sie tego uniknac, a takze kontrolujacej inne miasta i prowincje, które wypowiedzialy posluszenstwo rzadowi. Jej celem byloby równiez zneutralizowanie rozmaitych prywatnych oddzialów, pozostajacych w dyspozycji falszywych Koronalów - istnieje ich kilka - a takze, jesli to mozliwe, uzycie ich dla dobra rzadu. Po trzecie, postanowilismy okupowac prowincje, które nie godza sie na program podzialu zapasów i nie chca dostarczyc nakazanych ilosci zywnosci terenom dotknietym zarazami. - Bardzo wszechstronny plan - stwierdzil Valentine tym samym, niemal obojetnym tonem. - Kto ma dowodzic tymi wszystkimi armiami? - Rada zdecydowala podzielic dowodzenie pomiedzy lorda Tunigorna, lorda Diwisa i mnie - odparl Hissune. - A ja? - Ty, panie, bedziesz najwyzszym dowódca calosci naszych sil. - Oczywiscie. Oczywiscie. - Valentine wydawal sie wpatrywac w glebie swej duszy; przez dluga chwile, w calkowitym milczeniu rozwazal slowa Hissune'a. Bylo cos niepokojacego w spokoju, obojetnosci, z jakimi Koronal zadawal mu pytania. Wydawalo sie, ze wie równie dobrze jak on sam, dokad prowadzi ta rozmowa; Hissune nagle przerazil sie w chwili, w której wypowiedziec bedzie musial ostatnie slowa. Lecz naraz uswiadomil sobie, ze moment ten wlasnie nadszedl. Oczy Koronala rozblysly nagle dziwnym s wiatlem, jego uwaga raz jeszcze zwrócila sie ku rozmówcy. - Czy Rada Regencyjna ma jeszcze jakies propozycje, ksiaze? - Tylko jedna. - Jaka? - Dowódca armii okupujacej Piliplok i inne zbuntowane miasta powinien nosic tytul Koronala. - Przed chwila powiedziales mi, ze Koronal zostanie najwyzszym dowódca wszystkich armii! - Nie, panie. Pontifex musi byc najwyzszym dowódca wszystkich armii. Zapadla po tym oswiadczeniu cisza wydawala sie trwac tysiac lat. Lord Valentine zamarl, nieruchomy, móglby niemal uchodzic za posag, gdyby nie drganie powiek i - od czasu do czasu - mies nia na policzku. Hissune czekal, napiety, nie smial otworzyc ust. Teraz, gdy wreszcie tego dokonal, zdumiewala go wlasna smialosc - postawil Koronalowi ultimatum! Lecz nie bylo odwrotu. Nie sposób wycofac raz wypowiedzianych slów. Jesli w swym gniewie Koronal zechce pozbawic go tytulów i godnos ci, jesli zechce uczynic go na powrót zebrakiem w Labiryncie, niech i tak bedzie - raz wypowiedzianych slów nie sposób wycofac. I nagle Koronal sie rozesmial. Smiech ten zaczal sie gdzies w samym jadrze jego istoty i niczym gejzer wystrzelil przez gardlo i usta; dzwieczny, huczacy smiech, którego mozna byloby sie spodziewac raczej po gigantach w rodzaju Lisamon Hultin czy Zalzana Kavola niz po lagodnym Lordzie Valentinie. Smiech ten trwal i trwal, az Hissune zaczai sie obawiac, ze Koronal mógl oszalec; lecz wlasnie wtedy ustal, nagle i w jednej chwili, i nic nie pozostalo po tym zdumiewajacym wybuchu wesolos ci, tylko dziwnie radosny usmiech. - Swietnie! - krzyknal Koronal. - Ach, doskonale zrobione, Hissunie, doskonale zrobione. - Panie? - Powiedz mi teraz, kto ma byc tym nowym Koronalem? - Panie, musisz zrozumiec, ze to tylko propozycje... zlozone, by zwiekszyc skutecznosc rzadów w tej jakze ciezkiej dla nas chwili... - Tak, tak, oczywiscie. Pytam raz jeszcze, kto ma zostac tym jakze skutecznym Koronalem? - Panie, rzadzacy Koronal sam wybiera swego nastepce. - Prawda. Lecz kandydaci... czy nie proponuja ich doradcy i ksiazeta? Za mego nastepce uwazalo sie powszechnie Elidatha... lecz Elidath, czego z pewnoscia jestes swiadomy, nie zyje. A wiec... kogo proponuje rada? - Wymieniano kilka osób, panie - powiedzial cicho Hissune. Nie potrafil zdobyc sie na to, by spojrzec Valentine'owi w oczy. - Jesli uwazasz to za obrazliwe, panie... - Tak, oczywiscie, kilka osób. Jakie to byly osoby? - Przede wszystkim lord Stasilane, ale on natychmiast oznajmil, ze nie zamierza zostac Koronalem. Takze lord Diwis... - Diwis nie moze zostac Koronalem! - stwierdzil ostro Valentine, obrzucajac matke szybkim spojrzeniem. - Ma wszystkie wady mego brata, a zadnej z jego zalet. Oprócz, byc moze, odwagi i czegos w rodzaju sily przebicia. Co z pewnoscia nie wystarczy do sprawowania wladzy. - Wspomniano jeszcze kogos , panie. - Ciebie, Hissunie? - Tak, panie - przytaknal Hissune, lecz z gardla wydostal mu sie tylko zdlawiony szept. - Mnie. Lord Valentine usmiechnal sie. - Czy zechcesz sluzyc? - Jesli tylko bede mial moznosc, panie, tak. Koronal patrzyl mu w oczy plonacym wzrokiem, lecz Hissune nie ugial sie. - Ach, cóz, czyli nie ma problemu. Matka chce zobaczyc we mnie Pontifexa. Rada Regencyjna chce zobaczyc we mnie Pontifexa. Stary Tyeveras z pewnoscia bardzo chce zobaczyc we mnie Pontifexa. - Valentinie... - Pani zmarszczyla brwi. - Nie, wszystko bedzie dobrze, matko. Wiem, co trzeba zrobic. Nie moge wahac sie dluzej, prawda? Przyjmuje wiec me przeznaczenie. Wyslemy Hornkastowi wiesc o tym, ze staremu Tyeverasowi wolno jest wreszcie przekroczyc Most Pozegnan. Ty, matko, bedziesz mogla zlozyc ciezar, o czym, jak wiem, marzysz, i pedzic wreszcie latwe zycie bylej Pani Snów. Elsinome, dla ciebie trudy dopiero sie zaczynaja. I dla ciebie tez, Hissune. Widzisz, zalatwione. Wszystko zdarzylo sie tak, jak zaplanowalem, moze tylko nieco wczesniej, niz sie spodziewalem. Hissune, z niepokojem i zdumieniem obserwujacy Koronala, dostrzegl, jak zmienia sie wyraz jego twarzy. Surowosc, niezwykla gwaltownosc znikly, w oczach zablysly cieplo i lagodnosc dawnego Valentine'a, a dziwny, nienaturalnie wesoly usmiech sprawiajacy niemal wrazenie szalenczego ustapil miejsca usmiechowi dawnego Valentine'a - lagodnemu, czulemu, kochajacemu. - Skonczone - powiedzial cicho Valentine, podniósl dlonie, wyciagnal je w znaku gwiazdy i krzyknal: “Niech zyje Koronal! Niech zyje Lord Hissune!" 7 Troje sposród pieciorga wielkich ministrów Pontyfikatu znajdowalo sie juz w sali rady, gdy wszedl do niej Hornkast. Pos rodku, jak zwykle, siedzial Ghayrog Shinaam, minister spraw zewnetrznych; rozwidlony jezyk drzal mu nerwowo, jakby Shinaam sadzil, ze wyrok s mierci ma zostac wydany nie na starca, któremu sluzyl tak dlugo, lecz na niego. Obok stalo puste krzeslo lekarza Sepulthrove, po prawej zas zajal miejsce Dilifon, przygiety brzemieniem starosci, poruszajacy sie z wielkim trudem czlowieczek, skulony na swym ozdobnym niczym tron siedzisku, opierajacy sie o porecz; tylko jego oczy ozywial plomien, którego Hornkast nie widzial w nich od lat. Pod przeciwlegla sciana usiadla tlumaczka snów Narrameer; bil od niej mroczny strach, jej stuletnie cialo w swym absurdalnym, czarodziejskim pieknie budzilo przerazenie. Jak dlugo, pomyslal, cala ta trójka czekala na ten wlasnie dzien? Jakie przysiegi zlozyli w duchu, by przyspieszyc jego nadejscie? - Gdzie Sepulthrove? - spytal. - Z Pontifexem - odparl Dilifon. - Przed godzina wezwano go do sali tronowej. Powiedziano nam, ze Pontifex znów zaczal mówic. - Dziwne, ze mnie o tym nie poinformowano. - Wiedzielismy, ze odbierasz wiadomosc od Koronala - wyjasnil Shinaam. - Uznalismy, ze najlepiej bedzie ci nie przeszkadzac. - Nadszedl wreszcie ten dzien, prawda? - Narrameer pochylila sie w fotelu, spieta; palcami bezustannie przeczesywala wspaniale, geste i blyszczace czarne wlosy. Hornkast skinal glowa. - Nadszedl wreszcie ten dzien - przytaknal. - Az trudno uwierzyc - stwierdzil Dilifon. - Ta farsa trwala tak dlugo, jakby miala sie nigdy nie skonczyc. - Dzis nadszedl jej kres. Oto dekret. Musze przyznac, ze sformulowano go bardzo elegancko. Shinaam rozes mial sie cienkim, przerywanym s miechem. - Chcialbym wiedziec, jakich to eleganckich slów uzywa sie, skazujac na smierc rzadzacego Pontifexa. Mam wrazenie, ze przyszle pokolenia wiele czasu pos wieca studiowaniu tego dokumentu. - Dekret nie skazuje na smierc nikogo - wyjasnil Hornkast. - Nie daje nikomu zadnych instrukcji. Jest po prostu listem kondolencyjnym Koronala Lorda Valentine'a, wyrazem zalu z powodu smierci jego ojca i ojca nas wszystkich, wielkiego Pontifexa Tyeverasa. - Ach! Valentine okazal sie sprytniejszy, niz sadzilem - zachichotal Dilifon. - Jego rece pozostaja czyste. - I zawsze byly - stwierdzila Narrameer. - Powiedz mi, Hornkascie, kto ma zostac nowym Koronalem? - Wybrano Hissune'a, syna Elsinome. - Mlodego ksiecia pochodzacego z Labiryntu? - Wlasnie jego. - Zdumiewajace. Bedzie wiec takze nowa Pani? - Elsinome - oznajmil Hornkast. - Przeciez to rewolucja! - krzyknal Shinaam. - Jednym ruchem dloni Valentine przewrócil Góre do góry nogami. Az trudno uwierzyc! Lord Hissune! To nieprawdopodobne. Jak to przyjeli ksiazeta Góry? - Moim zdaniem nie mieli wielkiego wyboru - rzekl Hornkast. - Nie powinnismy sie jednak przejmowac reakcja ksiazat. Mamy do spelnienia pewne obowiazki. To nasz ostatni dzien u wladzy. - I dzieki Bogini - westchnal Dilifon. Ghayrog spojrzal na niego ponuro. - Mówisz tylko za siebie! - Moze. A moze takze za Pontifexa Tyeverasa. - Który najwyrazniej znów zaczal mówic za siebie, prawda? - powiedzial Hornkast. Spojrzal na trzymany w rekach dokument. - Istnieje kilka problemów, na które chcialbym zwrócic wasza uwage. Na przyklad: moim ludziom nie udalo sie do tej pory odnalezc wiarogodnego opisu procedury oznajmienia o smierci starego Pontifexa i wstapieniu na tron nowego. Tyle czasu minelo od poprzedniej takiej zmiany! - Najprawdopodobniej nikt zywy jej nie pamieta - doszedl do wniosku Dilifon. - Z wyjatkiem samego Pontifexa Tyeverasa. - Który w tej sprawie nie udzieli nam chyba zadnej pomocy. W tej chwili przeszukujemy archiwa, szukajac opisu uroczystosci towarzyszacych smierci Ossiera i wstapieniu na tron samego Tyeverasa. Jes li go nie znajdziemy, bedziemy musieli wymys lic wlasna ceremonie. Siedzaca z zamknietymi oczami Narrameer odezwala sie pelnym namyslu, gluchym glosem: - Zapomniales o czyms. Istnieje czlowiek, który byl przy Tyeverasie w chwili, gdy wstepowal on na tron. Hornkast spojrzal na nia, zdumiony. Byla stara, o tym wiedzieli wszyscy, lecz nikt nie zdawal sobie sprawy, jak stara; wiedziano tylko, ze pelnila przy Pontifeksie funkcje tlumaczki snów od samego poczatku, jak daleko siegano pamiecia. Lecz jesli rzeczywiscie pamietala czasy rzadów Tyeverasa jako Koronala... przekraczalo to granice wyobrazni; poczul dreszcz, choc uwazal, ze w jego wieku nic nie zdola go juz zdziwic. - Wiec pamietasz? - spytal. - Jak przez mgle. Oznajmia sie to najpierw na Dziedzincu Kolumn, potem na Dziedzincu Kul, potem na Placu Masek, potem w Sali Wiatrów i na Dziedzincu Piramid, a wreszcie przy Paszczy Ostrzy. Kiedy nowy Pontifex przybedzie do Labiryntu, musi wkroczyc przez Paszcze Ostrzy i przebyc wszystkie poziomy pieszo. To dobrze pamietam - z niezwyciezona energia Tyeveras kroczy wsród tlumów wykrzykujacych jego imie; szedl tak szybko, ze nikt nie mógl za nim nadazyc, i nie zatrzymal sie, póki nie doszedl na najnizszy poziom. Ciekawe, czy Pontifex Valentine wykaze sie podobna zywotnoscia? - I tu mamy kolejna dziwna sprawe - odezwal sie Hornkast. - Pontifex Valentine nie zamierza natychmiast zamieszkac w Labiryncie. - Co? - wykrztusil Dilifon. - W tej chwili przebywa na Wyspie, z poprzednia Pania, Koronalem i nowa Pania. Poinformowal mnie, ze ma zamiar udac sie na Zimroel, by objac kontrole nad zbuntowanymi prowincjami. Spodziewa sie, ze zadanie to moze pochlonac wiele czasu, i prosi, by wstrzymac sie z ceremonia wstapienia na tron. - Na jak dlugo? - zainteresowal sie Shinaam. - Tego nie pisze, ale kto wie, jak dlugo trwac bedzie ten kryzys? A póki sie nie skonczy, Valentine zamierza pozostac na widoku. - W takim wypadku - zauwazyla Narrameer - mozemy sie spodziewac, ze kryzys nie skonczy sie za zycia Valentine'a. Hornkast spojrzal na nia z usmiechem. - Doskonale go rozumiesz. Nie znosi Labiryntu i moim zdaniem wykorzysta kazdy pretekst, by uniknac zamieszkania w nim. Dilifon powoli potrzasnal glowa. - Lecz jak to mozliwe? Pontifex musi mieszkac w Labiryncie. Tak nakazuje tradycja. Przez dziesiec tysiecy lat nie zdarzylo sie, by tu nie zamieszkal! - Ale Pontifexem nigdy nie byl Valentine. Sadze, ze za jego rzadów moze zajsc wiele zmian - jesli tylko swiat ocaleje z wojny, która wypowiedzieli mu Zmiennoksztaltni. Powiem wam jedno: niewiele mnie obchodzi, czy zamieszka w Labiryncie, czy na Suvraelu, czy na Górze Zamkowej. Mój czas minal, jak i twój, mój dobry Dilifonie, i twój, Shinaamie, a byc moze nawet twój, pani. Zmiany, które moga zajsc teraz, juz mnie nie interesuja. - Przeciez Pontifex musi zamieszkac w Labiryncie - powtórzyl Dilifon. - Jakim cudem Koronal ma objac rzady, jesli Pontifexa beda mogli ogladac obywatele s wiata? - Byc moze taki wlasnie jest plan Valentine'a - zauwazyl Shinaam. - Objal urzad Pontifexa, bo nie mógl juz dluzej czekac, lecz pozostajac na swiecie, gra de facto role Koronala, a Lord Hissune pozostaje pod jego pelna kontrola. Na Pania, nie spodziewalem sie po nim takiej zrecznosci! - Ja takze - oznajmil Dilifon. Hornkast tylko wzruszyl ramionami. - Nie mamy pojecia, jaki przyswieca mu cel. Wiemy tylko, ze póki trwa wojna, Valentine nie zamieszka w Labiryncie. A kiedy przybedzie, bedzie mu towarzyszyl jego dwór; w chwili formalnego przejecia tronu wszyscy zostaniemy zwolnieni z zajmowanych do tej pory stanowisk. - Rozejrzal sie po sali. - Chcialbym, byscie uswiadomili sobie, ze mówilis my tu o Valentinie jako o Pontifeksie, podczas gdy w rzeczywistosci nie zasiadl on jeszcze na tronie. Naszym ostatnim obowiazkiem jest przeprowadzenie sukcesji. - Naszym? - spytal ponuro Shinaam. - Chcesz uniknac odpowiedzialnosci? Wiec dobrze, odejdz, starcze, a my wykonamy swoje zadanie bez ciebie. Musimy teraz udac sie do sali tronowej i do konca postepowac tak, jak nakazuja zwyczaje. Dilifon? Narrameer? - Pójde z wami - oznajmil Shinaam równie ponuro. Hornkast szedl pierwszy - powolna parada, procesja starców. Musieli zatrzymywac sie kilkakrotnie, gdyz Dilifon, wspierajacy sie na ramionach dwóch poteznych doradców, przystawal, by zaczerpnac oddechu. W koncu dotarli jednak przed wielkie, prowadzace do sali tronowej wrota. Po raz ostatni Hornkast wsunal dlon w rekawice, dotknal sensorycznego zamka; tego gestu nie mial powtórzyc juz nigdy. Przed oplatana przewodami kula systemu podtrzymywania zycia, w której tkwil Tyeveras, stal Sepulthrove. - Bardzo to dziwne - powiedzial. - Po tak dlugim milczeniu przemówil znowu. Posluchajcie, znów zaczyna. Z kuli blekitnego swiatla dobieglo gulgotanie i gwizdy - glos Tyeverasa - a potem, czysto i wyraznie jak niegdys, doszly wypowiedziane przez niego slowa: “Juz. Wstan. Idz". - Powtarza to, co mówil ostatnio - zauwazyl Sepulthrove. - Zycie. Ból. S mierc! - Sadze, ze wie - stwierdzil Hornkast. - Musi wiedziec. Sepulthrove zmarszczyl br wi. - O czym wiedziec? Hornkast pokazal mu edykt. - Lord Valentine wyraza zal z powodu smierci wielkiego wladcy Majipooru. - Rozumiem. - Jastrzebia twarz lekarza poczerwieniala od naplywajacej do niej krwi. - W koncu musimy to uczynic. - Musimy. - Teraz? - Zawieszone nad konsoleta dlonie Sepulthrove'a drzaly. Pontifex wyrzucil z siebie ostatnie slowa: - Zycie. Majestat. S mierc. Valentine Pontifex Majipoor! Zapadla straszna cisza. - Teraz - rozkazal Hornkast. 8 Bezustannie, bez przerwy, zeglowali tam i z powrotem; a teraz którys juz raz wracali z Wyspy na Zimroel. Valentine'owi zaczynalo sie powoli zdawac, ze w któryms ze swych poprzednich wcielen byl legendarnym kapitanem Sinnaborem Lavonem z pradawnej przeszlos ci, który postanowil pierwszy przeplynac Morze Wielkie, lecz zawrócil z drogi w piatym roku podrózy i za to zapewne skazany zostal na odradzanie sie i zeglowanie bez konca i odpoczynku na ladzie. Lecz on sam nie czul koniecznosci odpoczynku, nie mial takze ochoty zrezygnowac z zycia wedrowca, na które sie skazal. W pewien sposób, dziwny co prawda i nieoczekiwany, nadal odbywal przeciez Wielki Objazd. Flota, pedzona na zachód sprzyjajacym wiatrem, zblizala sie do Piliploku. Tym razem nie pojawily sie smoki, grozace zaglada statków lub opóznieniem podrózy, zeglowali wiec szybko. Sztandary na masztach wskazywaly wprost na lezacy przed nimi Zimroel... i nie byly to juz zielonozlote sztandary Koronala; pod nimi zeglowal Lord Hissune, udajacy sie na Zimroel oddzielnie. Statki Valentine'a nosily czerwono-czarne proporce Pontifexa, na których przedstawiony byl symbol Labiryntu. Valentine nie przyzwyczail sie jeszcze do tych barw, do symbolu i najnowszych zmian. Kiedy zblizal sie do ludzi, nie witali go juz znakiem gwiazdy. No i dobrze, zawsze uwazal te saluty za niemadre. Podczas rozmowy nie zwracano sie juz do niego “panie", lecz “Wasza Wysokosc" - jak przystoi zwracac sie do Pontifexa. Nie robilo mu to specjalnej róznicy, tyle ze przyzwyczail sie slyszec to bezustannie powtarzane “panie" jako swego rodzaju akcent, wyróznik melodii zdania, i dziwnie mu tego brakowalo. W ogóle mial trudnos ci ze sklonieniem innych, by z nim rozmawiali, wszyscy bowiem byli s wiadomi pradawnej tradycji nakazujacej zwracac sie do rzecznika Pontyfikatu, nigdy zas do samego Pontifexa, chocby nawet Pontifex stal tuz obok i cieszyl sie jeszcze doskonalym sluchem. Odpowiadac musial podobnie, przez rzecznika. Ten zwyczaj Valentine obalil pierwszy, tylko nielatwo bylo sklonic otoczenie do akceptacji zmian. Swym rzecznikiem mianowal Sleeta - wydawalo sie to czyms najzupelniej naturalnym - lecz jednoczesnie zakazal mu odgrywania roli pontyfikalnych uszu, gdyz jego zdaniem tradycja ta byla glupia. A w dodatku nikt nie rozumial, jak Pontifex moze znajdowac sie na pokladzie statku, wystawiony na rzeski wiatr i cieplo promieni slonecznych. Pontifex winien byc wladca tajemniczym, winien kryc sie w ciemnosci. Pontifex, o czym wiedza nawet dzieci, winien zamieszkac w Labiryncie! Nie zamieszkam w Labiryncie, myslal Valentine. Oddalem korone i teraz ktos inny ma prawo dodawac przed imieniem slowo “Lord". Zamek jest teraz Zamkiem Lorda Hissune'a, jesli los pozwoli mu tam wrócic. Ja jednak nie dam pochowac sie zywcem. Carabella wlasnie pojawila sie na pokladzie. - Asenhart prosil, bym powtórzyla ci, panie, ze za dwanascie godzin powinnismy dostrzec Piliplok. Jes li utrzyma sie sprzyjajacy wiatr. - Nie “panie" - przypomnial jej Valentine. Usmiechnela sie. - Trudno mi o tym pamietac, Wasza Wysokosc. - Mnie tez. A jednak wszystko sie zmienilo. - Czy pomimo to nie wolno mi zwracac sie do ciebie “mój panie", kiedy jestesmy sami? Dla mnie zawsze bedziesz wlasnie nim, moim panem. - Doprawdy? Czy rozkazuje ci to i rozkazuje ci tamto, czy kaze ci nalewac mi wino, przynosic kapcie... jak sludze? - Przeciez wiesz, co chcialam powiedziec, Valentinie. - Wiec zwracaj sie do mnie tym imieniem, a nie slowami “mój panie". Bylem twym królem, teraz jestem cesarzem, ale nigdy nie bede twym panem. Sadzilem, ze w tej sprawie doskonale sie rozumiemy. - Zgadzam sie z toba calkowicie... Wasza Wysokosc. Rozesmiala sie, a on odpowiedzial jej s miechem, wyciagnal ramiona i przytulil ja mocno do piersi. - Lubilem ci powtarzac - powiedzial po chwili - ze czasami czuje zal, winie sie nawet za pozbawienie cie wolnego zycia cyrkówki, za obciazenie cie obowiazkami wynikajacymi z zycia na Zamku. A ty mówilas wówczas: “Nie, nie, nie przesadzaj, nie ma czego zalowac, sama zdecydowalam, ze spedze zycie przy twym boku". - Bo to prawda, mój panie. - Teraz jestem Pontifexem - na Pania, wymawiam te slowa, nie rozumiejac ich, jakby pochodzily z jakiegos obcego jezyka! - jestem Pontifexem, naprawde jestem Pontifexem i znów czuje, ze bede musial pozbawic cie radosci zycia. - A to czemu, Valentinie? Czyzby Pontifexowi nie wolno bylo miec zony? Nie slyszalam o tym zwyczaju. - Pontifex musi mieszkac w Labiryncie, Carabello. - Znów wracasz do tego tematu! - Bo bezustannie o nim mysle. Bo jesli ja mam mieszkac w Labiryncie, ty równiez bedziesz musiala w nim zamieszkac, a jak moge cie do tego zmusic? - Zmusic? - Wiesz, ze nie chcialbym rozstania. - Ja równiez, panie. Lecz na razie nie jestesmy jeszcze w Labiryncie i o ile wiem, nie masz zamiaru udac sie tam w bliskiej przyszlos ci. - A jesli bede musial, Carabello? - Kto moze zmusic do czegos Pontifexa? Valentine potrzasnal glowa. - Jesli jednak bede musial? Wiesz równie dobrze jak ja, ze nie przepadam za Labiryntem, lecz jesli bede musial w nim zamieszkac, jesli dla dobra Majipooru bedzie to absolutnie konieczne, choc modle sie do Bogini, by nie bylo, lecz jesli nadejdzie czas, kiedy logika rzadów zmusi mnie do zejs cia w Labirynt... - Alez, panie, bede wtedy u twojego boku. - Zrezygnujesz z podmuchów wiatru, z widoku slonca, morza, lasów i gór... - Z pewnoscia znajdziesz pretekst, by od czasu do czasu wyjsc na powierzchnie. - A jesli nie znajde? - Panie, rozwazasz ten problem w szczególach, które umykaja mej uwadze. Swiat jest zagrozony, musimy dokonac dziela wielkiego, nikt nie zmusi cie do zamieszkania w Labiryncie, póki go nie skonczymy. Mamy jeszcze czas, by martwic sie, gdzie bedziemy zyc i jak sie nam to spodoba. Czyzbym sie mylila, panie? Valentine tylko skinal glowa. - Masz racje. Takimi myslami tylko zatruwam swa dusze. - Jeszcze jedno ci powiem i na tym skonczymy rozmowe: jes li znajdziesz jakis honorowy sposób, by na zawsze uniknac Labiryntu, bede sie cieszyla, lecz jesli nie, zamieszkam tam i z pewnoscia nie bede zalowac tej decyzji. Jak sadzisz, czy gdy jako Koronal brales mnie za zone, nie zdawalam sobie sprawy, ze Koronal Lord Valentine zostanie pewnego dnia Valentine'em Pontifexem? Kiedy powiedzialam ci “tak", powiedzialam takze “tak" Labiryntowi Tak samo ty, panie, zaakceptowales Labirynt, akceptujac korone po bracie. Nie mamy o czym mówic, panie. - Wasza Wysokosc - poprawil ja Valentine, znów otoczyl ramieniem i zlozyl na jej wargach delikatny pocalunek. - Obiecuje, ze nie bede cie wiecej meczyl rozwazaniami na temat Labiryntu, jesli przyrzekniesz, ze bedziesz zwracac sie do mnie poprawnie. - Oczywiscie, Wasza Wysokosc... Wasza Wysokosc... Wasza Wysokosc! - Carabella wykonala cudownie szarmancki salut, wymachujac ramionami w przesadnej parodii symbolu Labiryntu. Po chwili zeszla pod poklad. Valentine pozostal na miejscu, badajac horyzont przez lunete. Jakie powitanie, myslal, czeka mnie w wolnej republice Pihplok? Niemal wszyscy sprzeciwiali sie jego decyzji, by wyladowac wlasnie tam. Sleet, Tunigorn, Carabella, Hissune mówili tylko o ryzyku, o niepewnosci. W swym szalenstwie mieszkancy Piliploku sa zdolni do wszystkiego, moga go nawet ujac i uczynic z niego zakladnika swej niezawislosci. - Ktos, kto zechce wkroczyc do Piliploku - argumentowala Carabella, jak kilka miesiecy wczesniej w Piurifayne - musi stac na czele armii, a ty nie masz armii, panie. Jej argument powtórzyl Hissune. - Panowie Góry zgodzili sie, ze po zorganizowaniu armii to Koronal poprowadzi ja na Piliplok. Pontifex dyktowac bedzie strategie z bezpiecznego miejsca. - Nie widze powodu, by prowadzic armie na Piliplok - rzekl Valentine. - Wasza Wy sokosc? - Podczas wojny o odzyskanie tronu nabralem doswiadczenia w poskramianiu zbuntowanych poddanych bez rozlewu krwi. Gdybys to ty udal sie do Piliploku - nowy Koronal, nieznany, nie wypróbowany, maszerujacy na czele wojska - z pewnoscia skloniloby ich to do zbrojnego oporu, lecz jesli pojawi sie sam Pontifex... a kto pamieta czasy, kiedy Pontifex odwiedzil Piliplok?... przestraszy ich to i onies mieli, i nie odwaza sie podniesc na mnie reki, nawet gdybym pojawil sie w ich miescie sam. Choc Hissune nie przestal sprzeciwiac sie jego planowi, Valentine postawil na swoim. Innego wyjs cia, z czego doskonale zdawal sobie sprawe, byc nie moglo. U poczatku wladzy, dopiero co przekazawszy rzeczywiste rzady mlodemu Koronalowi, nie mógl pozwolic, by uczyniono z niego figuranta, jakim Pontifex bywal czesto. Wlasnie odkryl, ze wladzy nie oddaje sie chetnie, nie oddaja jej chetnie nawet ludzie, których nigdy specjalnie nie fascynowala, lecz zdawal sobie takze sprawe, ze nie jest to wylacznie kwestia przekazania wladzy. Przede wszystkim chodzilo o niedopuszczenie do niepotrzebnego rozlewu krwi. Hissune najwyrazniej nie wierzyl, by Piliplok dal sie opanowac bez walki, Valentine mial zamiar udowodnic mu, ze popelnia blad. Mozna nazwac to praktycznym ksztalceniem mlodzika w sztuce rzadzenia, pomyslal. A jesli mi sie nie uda? Cóz, pomyslal jeszcze, po prostu taki jestem. Rankiem, kiedy na horyzoncie pojawil sie górujacy nad szeroka delta poteznego Zimru Piliplok, Valentine nakazal, by flota uformowala sie w szyk w ksztalcie odwróconej litery V; jego statek, “Lady Thiin", zajmowal w nim pozycje centralna, on zas stanal na dziobie w pelnym, ceremonialnym, czerwono-czarnym stroju Pontifexa - kazal go uszyc jeszcze przed opuszczeniem Wyspy - widoczny w nim dla calego miasta. - I znów wysylaja do nas statki lowców smoków - zauwazyl Sleet. Tak. Poprzednio, gdy jako Koronal rozpoczynajacy Wielki Objazd po Zimroelu przyplynal do Piliploku, powitala go flota statków lowców. Lecz wtedy na ich olinowaniu powiewaly jaskrawe proporce w kolorach Koronala - zielonym i zlotym - jego zas witano wesolymi dzwiekami trabek i bebnów. Teraz, co wlasnie dostrzegl, statki ukazywaly inna flage, zólta ze szkarlatna prega, ponura i troche niesamowita, jak one same. Byla to z pewnos cia flaga wolnej republiki, za która mialo sie teraz miasto; a flota najwyrazniej nie zachowywala sie przyjaznie. Wielki Admiral Asenhart spojrzal niepewnie na Valentine'a. Wskazal na trzymana w reku tube. - Czy mam nakazac im, by sie poddali i odeskortowali nas do portu? - spytal. Pontifex us miechnal sie w odpowiedzi i gestem nakazal wszystkim spokój. Najwieksza z cumujacych w Piliploku jednostka - potwór z przerazajacymi lbami o sterczacych klach na dziobie i dziwacznie zdobnych, trzyrejowych masztach - wysunela sie z linii nadplywajacych statków i zajela pozycje tuz obok “Lady Thiin". Valentine rozpoznal w niej statek starej Guidrag, seniora wsród kapitanów... tak, ona sama stala na pokladzie; brutalna, wiekowa Skandarka, wolajac na nich przez tube: - W imie wolnej republiki Piliplok macie natychmiast zatrzymac statek i przedstawic sie! - Daj mi tube - rozkazal Asenhartowi Valentine; a kiedy juz ja dostal, krzyknal: - To “Lady Thiin", ja zas jestem Valentine. Wejdz na poklad i porozmawiaj ze mna, Guidrag! - Tego mi nie wolno, panie. - Nie przedstawilem sie jako Lord Valentine, lecz jako Valentine. Czy mnie rozumiesz? Cóz, jesli nie chcesz przyjsc do mnie, ja udam sie do ciebie. Przygotuj sie do przyjecia mnie na pokladzie. - Wasza Wy sokosc! - krzyknal przerazony Sleet. - Przygotuj kosz - rozkazal Asenhartowi Valentine. - Sleet, jestes Najwyzszym Rzecznikiem, udasz sie ze mna. I ty, Deliamberze. - Panie, blagam... - wtracila Carabella. - Jesli maja zamiar nas ujac, zrobia to niezaleznie od tego, czy jestem na pokladzie swojego czy ich statku. Na jeden nasz przypada dwadziescia ich, na dodatek doskonale uzbrojonych. Gotowi? Sleet, Deliamber... - Panie - rzekla stanowczo Lisamon Hultin - nie wolno ci udac sie do nich beze mnie! - Doskonale, Lisamon! - Valentine usmiechal sie. - Wydajesz rozkazy Pontifexowi? Podziwiam twa smialosc, lecz nie, tym razem nie bede mial przy boku strazniczki; nie potrzeba mi broni i ochrony innej niz ta szata. Kosz gotowy, admirale? Kosz wisial przymocowany do grotmasztu. Valentine wszedl do niego, skinal na Deliambera i ponurego, milczacego Sleeta. Spojrzal na towarzyszy stojacych na pokladzie statku. Carabella. Tunigorn, Asenhart, Zalzan Kavol, Lisamon, Shanamir... wszyscy patrzyli na niego tak, jakby nagle postradal zmysly. - Powinniscie juz znac mnie lepiej - szepnal i rozkazal spus cic kosz. Kosz, napedzany jak slizgacz, dryfowal swobodnie ponad woda. Wspial sie wzdluz burty statku Guidrag; za pomoca haka wciagnieto go na poklad. W chwile pózniej na pociemnialych od smoczej krwi deskach stanal Valentine. Naprzeciw siebie mial kilkunastu wielkich Skandarów; najmniejszy z nich byl o polowe wiekszy od niego, przed nimi zas stala Guidrag, jeszcze bardziej szczerbata niz niegdys , o jeszcze bardziej splowialym skoltunionym futrze. Oczy lsnily jej poczuciem sily i wladzy, lecz w twarzy Skandarki Valentine dostrzegl odrobine niepewnosci. - Co sie stalo, Guidrag, ze witasz mnie tak nieuprzejmie? - spytal. - Panie, nie mialam pojecia, ze do nas wracasz. - A jednak to ja. Wrócilem. Czy nie przywitasz mnie z wieksza radoscia? - Panie... tu wiele sie zmienilo. - Glos Skandarki nieco sie zalamal. - Zmienilo? Wolna republika? - Valentine rozejrzal sie po pokladzie i po innych, stojacych wokól, jak okiem siegnac, statkach lowców. - Co to takiego ta wolna republika, Guidrag? Nie wydaje mi sie, bym spotkal sie kiedys z tym okresleniem. Pytam: co to znaczy? - Jestem tylko kapitanem statku, panie. Polityka... nie mnie o tym sadzic... - Wiec prosze cie o wybaczenie. Lecz powiedz mi przynajmniej tyle: dlaczego was tu wyslano, jesli nie po to, by mnie powitac i wprowadzic do portu? - Nie chciano cie powitac, panie, lecz zawrócic - oznajmila Guidrag. - Choc, powtarzam, nie mielismy pojecia, ze jestes na pokladzie jednego z tych statków, panie... wiedzielis my tylko, ze flota imperialna... - Czy flota wladców nie jest juz przyjmowana w Piliploku? Odpowiedziala mu cisza. - Nie, panie - odrzekla wreszcie Skandarka. - Nie jest przyjmowana. My... jak to powiedziec... odlaczylis my sie od imperium, panie. Na tym polega wolna republika. Wolna republika to ta, która rzadzi sie sama, od srodka, a nie jest rzadzona z zewnatrz. Valentine nieznacznie uniósl brew. - Ach! A skad ten pomysl? Czyzby rzad centralny byl dla miasta az tak dokuczliwy? Jak sadzisz? - Igrasz ze mna, panie. Ja nie znam sie na tych sprawach. Wiem tylko, ze czasy sa ciezkie, ze wiele sie zmienilo, ze Piliplok postanowil, iz bedzie decydowac sam o sobie. - Poniewaz Piliplok nadal ma zywnosc, a inne miasta nie, a zywienie glodujacych jest dla was zbyt ciezkie? Czy nie tak, Guidrag? - Panie... - Nie powinnas juz zwracac sie do mnie “panie". Teraz nalezy mi sie tytul “Wasza Wysokosc". Jeszcze bardziej zmieszana Skandarka spytala: - Lecz czyz nie jestes Koronalem, panie... Wasza Wysokosc... - Wiele zmienilo sie, nie tylko w Piliploku - wyjasnil jej Valentine. - Pokaze ci te zmiany, Guidrag. Potem powróce na swój statek, a ty wprowadzisz go do portu, gdzie porozmawiam z wladca tej twojej wolnej republiki i on wszystko dokladnie mi wyjasni. Dobrze, Guidrag? Pozwól, ze pokaze ci, kim jestem. W jedna reke ujal dlon Sleeta, w druga macke Deliambera i gladko, latwo wszedl w sen na jawie, trans umozliwiajacy jego umyslowi bezpos rednie osiagniecie innego umyslu, jak przy przeslaniu. Z jego duszy do duszy Guidrag przeplynal tak intensywny strumien energii zyciowej i mocy, ze az powietrze miedzy nimi zaczelo swiecic; Valentine siegnal bowiem nie tylko po te zasoby energii, które gromadzil w sobie przez caly czas zamieszania, czas próby, lecz takze zaczerpnal ja od Sleeta i Vroona, i od towarzyszy na pokladzie “Lady Thiin", i od Lorda Hissune'a i jego matki, Pani, i od bylej Pani, swej matki, i od tych wszystkich, którzy kochali Majipoor, jakim byl, i chcieli, by znów stal sie taki. Siegnal nia ku duszy Guidrag, ku duszy kapitanów - Skandarów, stojacych przy jej boku, ku duszom zalóg innych statków, az wreszcie ku duszom wszystkich obywateli wolnej republiki Piliplok. Przeslanie ku nim slal proste: “Przybylem wybaczyc wam winy i odebrac od was przysiege na rzecz naszej wspólnej planety, wspólnego dobra, Majipooru". Powiedzial im takze, ze Majipoor jest niezwyciezony, lecz silni musza pomóc slabym lub zgina wszyscy - i silni, i slabi - swiat bowiem stoi na krawedzi zaglady i nic go nie ocali oprócz wielkiego zbiorowego wysilku. I w koncu powiedzial im takze, ze oto koncza sie rzady chaosu, gdyz Pontifex, Koronal, Pani i Król Snów wspólnie beda z nim walczyc, ze swiat znowu stanie sie caloscia... jesli tylko uwierza w sprawiedliwosc Bogini, w której imieniu on sam sprawuje teraz urzad najwyzszego wladcy. Valentine otworzyl oczy. Dostrzegl, jak Guidrag slania sie, oszolomiona, jak opada na kolana, jak stojacy obok Skandarzy ida za jej przykladem. Nagle Guidrag zaslonila oczy dlonmi, jakby chciala ochronic je przed oslepiajacym swiatlem. Cichym, zdumionym i przerazonym glosem powtarzala: “Panie... Wasza Wysokosc... Wasza Wysokosc..." Ktos stojacy gdzies dalej krzyknal nagle “Valentine Pontifex!" Marynarze podejmowali ten okrzyk: “Valentine Pontifex! Valentine Pontifex!", az dobiegal on juz z kazdego statku, az fale odbijaly jego echo, az niósl sie nawet z dalekiego nabrzeza portu Piliplok. Valentine! Valentine Pontifex! Valentine Pontifex! KSIEGA ZJEDNOCZENIA 1 Gdy królewskie sily ekspedycyjne mialy jeszcze do Ni-moya kilka godzin drogi rzeka, Lord Hissune wezwal do siebie Alsimira i powiedzial: - Dowiedz sie, czy wielki dom znany jako Prospekt Nissimorna jeszcze stoi. Jesli tak, zajme go na kwatere na czas pobytu w miescie. Hissune pamietal ten dom. Pamietal Ni-moya blyszczacych wiez i lsniacych arkad tak wyraznie, jakby mieszkal tu od urodzenia. Przed ta podróza nigdy jednak nie byl na Zimroelu, a miasto ogladal cudzymi oczami Wlasnie teraz myslal o czasach dziecinstwa, kiedy w sekrecie odczytywal nagrania z Rejestru Dusz, znajdujacego sie na samym dnie Labiryntu. Jak nazywala sie ta dziewczyna, ta sklepikarka z Velathys, która poslubila ksiazecego brata i odziedziczyla po nim Prospekt Nissimorna? Przypomnial sobie. Inyanna. Inyanna Forlana, zlodziejka z Wielkiego Bazaru do chwili, kiedy jej los zmienil sie tak dramatycznie. Zdarzylo sie to pod koniec rzadów Lorda Malibora, jakies dwadzies cia, moze dwadziescia piec lat temu. Najprawdopodobniej Inyanna Forlana nadal zyje, myslal Hissune. I nadal mieszka w cudownym domu z widokiem na rzeke. Pojawie sie u niej i powiem: “Znam cie, Inyanno Forlano. Rozumiem cie równie dobrze jak samego siebie. Nalezymy do tego samego gatunku ludzi - jestes my szczesciarzami i wiemy, ze prawdziwymi szczesciarzami sa ci, którzy wiedza, jak poradzic sobie z wlasnym szczes ciem". Prospekt Nissimorna znajdowal sie tam, gdzie zawsze, ze skalistego przyladka górowal nad portem; delikatne balkony i portyki wznosily sie majestatycznie w blyszczacym sloncem powietrzu. Lecz nie bylo w nim Inyanny Forlany. Jej dom zajmowala terafe sklócona banda dzikich lokatorów mieszkajacych po pieciu i szes ciu w jednym pokoju, mazacych swe nazwiska na szklanej scianie Sali Okien, palacych kopcace ogniska na werandach i zostawiajacych brudne odciski palców na blyszczacych biela murach. Kiedy wojska Koronala przekroczyly brame, wiekszosc z nich znikla jak mgla o poranku, lecz niektórzy zostali, gapiac sie na Hissune'a nieprzyjaznie, jakby byl przybyszem z innego swiata. - Mam wyrzucic stad reszte tego smiecia, panie? - spytal Stimion. Hissune przytaknal skinieniem glowy, po czym dodal: - Najpierw dajcie im jednak cos do jedzenia i picia i oznajmijcie, ze Koronal z zalem pozbawia ich miejsca do spania. Zapytajcie tez, czy wiedza cos o Inyannie Forlanie, do której nalezal niegdys ten dom. Wedrowal ponury po pokojach, porównujac to, co zastal, z promienna wizja pamietana z Rejestru Snów. Przygnebiajace wrazenie. Nie ocalalo nic, kazdy, najmniejszy nawet fragment domu byl zniszczony, brudny, zrujnowany, obrabowany. Trzeba byloby armii rzemieslników i wielu lat, by przywr ócic mu dawna swietnosc, pomyslal Hissune. Ni-moya do zludzenia przypominalo Prospekt Nissimorna. Niepocieszony Hissune szedl Galeria Okien o szklanej scianie, widzac przez nia tylko przerazajace ruiny. A przeciez bylo to najbogatsze, najwspanialsze miasto Zimroelu, mogace równac sie tylko z miastami Góry Zamkowej. Biale wieze, niegdys dom trzydziestu milionów ludzi, poczerniale teraz byly od dymów kilku wielkich pozarów. Z palacu ksiecia pozostaly tylko ruiny na wspanialym fundamencie. Galeria Pajecza - niemal milowy, skonstruowany z plótna ciag handlowy wiszacy w powietrzu, mieszczacy niegdys najpiekniejsze sklepy miasta - na jednym koncu zostala odcieta od podpór i lezala teraz czesciowo na ciagnacej sie ponizej alei jak porzucony w pospiechu plaszcz. Szklane kopuly Muzeum Swiatów potrzaskano; Hissune nie chcial nawet myslec o tym, co stalo sie z jego skarbami. Ruchome swiatla Bulwaru Krysztalowego nie s wiecily. Spojrzal na port i dostrzegl resztki tego, co musialo byc niegdys plywajacymi restauracjami, w których zjesc mozna bylo najwymys lniejsze przysmaki kuchni Narabal, Stee, Pidruid i innych dalekich miast... zniszczone, unoszace sie na wodzie dnem do góry. Czul sie oszukany. Tak dlugo marzyl o zobaczeniu Ni-moya, teraz wreszcie przybyl i widzial je... zrujnowane, prawdopodobnie nie do naprawienia. Zastanawial sie, co tu zaszlo. Dlaczego obywatele miasta, glodni, szaleni, w panice zniszczyli swój dom? Czy tak wyglada takze serce Zimroelu; piekno tworzone przez pokolenia unicestwione w krótkim napadzie bezrozumnego szalu? Myslal o tym, ze za stulecia dumnego zachwytu dla wlasnych osiagniec obywatelom Majipooru przyszlo zaplacic bardzo wysoka cene. Stimion wrócil z wiadomosciami o Inyannie Forlanie, które uzyskal od jednego z wlóczegów. Uciekla z Ni-moya przeszlo rok temu, kiedy którys z falszywych Koronalów zazyczyl sobie jej domu na palac. Dokad sie udala i czy jeszcze zyje, nie wiedzial nikt. Ksiaze Ni-moya i jego rodzina takze zbiegli, jeszcze wczesniej, jak równiez niemal wszyscy pomniejsi arystokraci. - A falszywi Koronalowie? - spytal Hissune. - Po nich wszystkich takze nie zostal nawet slad, panie. Mówie “po nich wszystkich", bo pod koniec bylo ich juz kilkunastu, klócacych sie miedzy soba. Uciekli jednak jak wystraszone bilantoony, kiedy do miasta dotarl w zeszlym tygodniu Pontifex Valentine. W Ni-moya jest dzis tylko jeden wladca - ty, panie. Koronal usmiechnal sie slabo. - A wiec to mój Wielki Objazd? Gdzie muzycy, co z paradami? Skad te ruiny, to zniszczenie? Nie sadzilem, ze tak wygladac bedzie moja pierwsza wizyta w Ni-moya, Stimionie. - Powrócisz tu w szczesliwszych czasach, panie, kiedy wszystko bedzie tak jak niegdys. - Tak sadzisz? Naprawde tak sadzisz? Ach, modle sie, bys mial racje, pr zyjacielu. Pojawil sie Alsimir. - Panie, burmistrz przysyla wyrazy szacunku i prosi o audiencje dzis po poludniu. - Powiedz mu, by przybyl wieczorem. Mamy do zalatwienia pilniejsze sprawy niz spotkanie z panem burmistrzem. - Powtórze mu to, panie. Zdaje sie, ze niepokoi go troche liczebnosc armii, która masz zamiar tu zakwaterowac. Wspominal cos o trudnosciach z dostarczeniem zywnos ci i problemach z oczyszczaniem... - Dostaniemy, czego sobie zazyczymy, Alsimirze, albo zazyczymy sobie zdolniejszego burmistrza. To takze mozesz mu powtórzyc. Mozesz mu równiez oznajmic, ze wkrótce pojawi sie tu lord Diwis z armia niemal równie wielka jak moja, a moze nawet wieksza, po nim zas przybedzie lord Tunigorn, w zwiazku z czym ma potraktowac to, co zrobi dla nas, jako zwykla próbe przed prawdziwie trudnymi zadaniami, które wkrótce przed nim stana. Powiedz mu takze, ze zapotrzebowanie Ni-moya na zywnosc zmniejszy sie nieco wraz z naszym odejsciem, zamierzam bowiem wcielic kilka milionów obywateli miasta do armii majacej okupowac Piurifayne; spytaj, jaka proponuje metode wyszukania ochotników. A jesli czemukolwiek sie sprzeciwi, uswiadom mu, Alsimirze, ze przybylismy tu nie po .to, by go niepokoic, lecz by ocalic prowincje przed zagrazajacym jej chaosem, choc znacznie bardziej wolelibys my igrac sobie teraz na szczycie Góry Zamkowej. Jesli juz po wszystkim ocenisz jego nastawienie jako nieodpowiednie, zakuj go w lancuchy i wybadaj, czy wiceburmistrz nie bylby sklonniejszy do wspólpracy, a jes li nie, znajdz kogos odpowiedniego. - Hissune us miechnal sie. - To tyle, jesli chodzi o burmistrza Ni-moya. Czy sa jakies wiesci od lorda Diwisa? - Jest ich wiele, panie. Opus cil Piliplok i maszeruje ku nam tak szybko, jak to tylko mozliwe, zbierajac po drodze zolnierzy. Przysylal nam wiadomosci z Port Saikforge, Stenwamp, Orgeliuse, Impemonde i doliny Obliron; ostatnia pozwala przypuszczac, ze zbliza sie do Larnimisculus. - Czyli, osmiele sie zauwazyc, ciagle jest jeszcze kilka tysiecy mil na wschód stad, prawda? Bedziemy wiec musieli chwilke na niego zaczekac. Cóz, dotrze do nas, kiedy mu sie uda, nie da sie tego przyspieszyc, nie sadze tez, by madrze bylo wyruszyc ku granicom Piurifayne przed spotkaniem z nim. - Hissune usmiechnal sie smutno. - Nasze zadanie byloby trzykrotnie latwiejsze, gdyby swiat byl o polowe mniejszy. Alsimirze, wys lij od nas lordowi Diwisowi do Larnimisculus wyrazy szacunku; moze takze do Belka, Clarischanz i kilku innych miast na jego drodze, wraz z oznajmieniem, jak bardzo pragne szybko sie z nim zobaczyc. - A pragniesz, panie? - spytal Alsimir. Hissune spojrzal mu wprost w oczy. - Bardzo - powiedzial z naciskiem. - I mówie to zupelnie szczerze. Na swoja kwatere wybral wielki gabinet na drugim pietrze budynku. Dawno temu, gdy mieszkal tu Calain, brat ksiecia Ni-moya - Hissune wiedzial to ze wspomnien wyniesionych z Rejestru Dusz - ta gigantyczna sala byla biblioteka starozytnych ksiazek, oprawionych w skóry nie znanych na Majipoorze zwierzat. Lecz ksiazki znikly, sala byla pusta z wyjatkiem stojacego w rogu porysowanego biurka. Na nim rozlozyl mapy, rozwazajac, co go czeka. Hissune nie byl zadowolony z tego, ze zostawiono go na Wyspie Snu, podczas gdy Valentine pozeglowal do Piliploku. Zamierzal sila zdobyc miasto, lecz Valentine byl innego zdania i to jego zdanie przewazylo. Moze i on sam rzeczywiscie jest Koronalem, lecz juz przyjmujac tytul, zdawal sobie sprawe, ze na jakis czas sytuacja daleko odbiegnie od normy, poniewaz bedzie musial konkurowac z pelnym wigoru, zywotnym i pozostajacym stale na widoku publicznym Pontifexem, nie majacym najmniejszego zamiaru ukryc sie w Labiryncie. Studia historyczne, którym sie oddal, nie znalazly precedensu dla podobnej sytuacji. Nawet najsilniejsi, najambitniejsi Koronalowie: Lord Confalume, Lord Prestimion, Lord Dekkeret, Lord Kinniken porzucali dawne zycie i gdy konczyl sie przeznaczony im czas rzadów na Zamku, potulnie udawali sie pod ziemie, lecz ten Koronal musial sie takze zgodzic z tym, ze wszystko, co dzieje sie na Majipoorze, nie ma precedensu, nie mógl równiez zaprzeczyc, iz podróz Valentine'a do Piliploku, która uwazal za najgorsze z mozliwych szalenstw, okazala sie wspanialym strategicznym zwyciestwem. Prosze to sobie tylko wyobrazic - zbuntowane miasto potulnie opuszcza sztandary i bez szemrania poddaje sie Pontifexowi, dokladnie tak jak przewidzial to Valentine! Jaka magia dysponuje ten czlowiek, zastanawial sie Hissune, ze potrafi przeprowadzic tak niebezpieczny plan z taka pewnoscia siebie? Lecz przeciez Pontifex jako Koronal wygral wojne o odzyskanie tronu, stosujac niemal identyczna taktyke, prawda? Jego lagodnosc, jego dobroc ukrywaly nieprawdopodobnie silny charakter. A jednak lagodnosc ta nie byla plaszczem wkladanym, kiedy okazja tego wymagala - stanowila jadro charakteru Valentine'a, byla jego najglebsza i najprawdziwsza cecha. Niezwykla to postac, wielki wladca... na swój wlasny, dziwny sposób. A teraz Pontifex ze swym malenkim dworem podrózuje na zachód wzdluz Zimru, odwiedza jedna oszalala prowincje po drugiej i kazda z nich lagodnie doprowadza do przytomnos ci. Z Piliploku wyruszyl do Ni-moya, docierajac na miejsce kilka tygodni przed Hissune'em. Falszywi Koronalowie uciekli na wiesc o jego nadejsciu, bandyci i wandale zaniechali napadów, a wedlug raportów miliony oszolomionych, zrujnowanych obywateli miasta wyszlo na ulice, by entuzjastycznie powitac nowego Pontifexa, jakby byl on zdolny jednym gestem doprowadzic s wiat do poprzedniego stanu. Co oczywiscie ulatwialo zycie samemu Hissune'owi, wedrujacemu sladami Valentine'a; nie musial tracic czasu i sil na podbijanie miasta, znalazl je spokojne i w granicach rozsadku sklonne do wspólpracy. Hissune przesunal palcem po mapie. Valentine udal sie do Khyntor. Trudne przedsiewziecie - Khyntor to twierdza falszywego Koronala Sempeturna i jego prywatnej armii, Rycerzy Dekkereta. Niepokoil sie nawet o zycie Pontifexa, me mógl jednak zrobic nic, by go chronic. Valentine nie chcial nawet o tym slyszec. “Nie powiode armii na miasta Majipooru" - powiedzial, kiedy dyskutowali na ten temat podczas pobytu na Wyspie. Koronal nie mial wyboru, musial zgodzic sie z postanowieniami Pontifexa. Pontifex zawsze byl najwyzszym wladca. Dokad Valentine ruszy z Khyntor? Najprawdopodobniej do miast Rozpadliny, pomys lal Hissune. A stamtad zapewne na wybrzeze: Pidruid, Tilomon, Narabal. Nikt nie wiedzial, co sie tam dzieje, a przeciez w portach schronily sie tlumy uciekinierów z serca Zimroelu. Oczami wyobrazni Hissune widzial juz Pontifexa, jak niezmordowanie maszeruje coraz dalej i dalej, przeksztalcajac chaos w porzadek sama sila ducha. Byl to jakby przedziwny objazd Pontifexa. Ale przeciez to nie Pontifex, pomyslal niespokojnie, powinien prowadzic Wielki Objazd. Zamiast o Valentinie, zaczai myslec o swych problemach. Najpierw musi poczekac na przybycie Diwisa. A kiedy Diwis juz bedzie na miejscu... delikatna sprawa. Hissune zdawal sobie sprawe, ze sukces jego przyszlych rzadów zalezec bedzie od tego, jak poradzi sobie z tym ponurym, zazdrosnym czlowiekiem. Trzeba dac mu wladze, tak, niech zrozumie, ze wsród generalów ustepuje tylko samemu Koronalowi, lecz jednoczesnie nie wolno go spus cic z oka, dac mu wolnej reki. Ciekawe, czy cos takiego w ogóle jest wykonalne? Szybkimi ruchami poczal kreslic linie na mapie. Jedna armia, pod dowództwem Diwisa, pomaszeruje na zachód az do Khyntor i Mazadone, by sprawdzic, czy Valentine'owi rzeczywiscie udalo sie zaprowadzic tam porzadek i by zaciagnac nowych zolnierzy, a potem skreci na poludniowy wschód i zajmie pozycje przy granicach prowincji Metamorfów. Druga armia, pod dowództwem samego Koronala, wyjdzie z Ni-moya i wzdluz Steiche dotrze do wschodnich granic Piurifayne. Taktyka kleszczy: skrzydla zaczna sie zamykac, az wreszcie buntownicy z pewnos cia dostana sie w ich rece. A co beda jesc zolnierze na terenach dotknietych kleska glodu? Czy wielomilionowa armie mozna wyzywic korzonkami, jagodami i ziolami? Hissune tylko potrzasnal glowa. Jesli nie znajdziemy niczego innego, bedziemy jedli korzonki, jagody i ziola, pomyslal. Bedziemy jedli bloto i kamienie. Bedziemy jedli potworne, zabójcze stwory, które wypuszcza na nas Metamorfowie. Jesli zajdzie taka koniecznosc, bedziemy jedli nawet naszych zmarlych. Zwyciezymy i wtedy skonczy sie to szalenstwo. Wstal, podszedl do okna, spojrzal na ruiny Ni-moya, piekniejsze teraz, gdy mrok ukryl najbardziej widoczne blizny. W szkle dostrzegl swe odbicie. Zlozyl mu kpiacy uklon. “Dobry wieczór, panie. Bogini niech bedzie z toba, panie". Lord Hissune, jak dziwnie brzmia te slowa. “Tak, panie, nie, panie, slucham, panie". Witano go znakiem gwiazdy. Cofano sie przed nim w strachu. Wszyscy ludzie traktowali go tak, jakby naprawde byl Koronalem. Byc moze juz niedlugo przestanie zwracac na to uwage. W koncu nie powinien sie niczemu dziwic... a jednak wszystko to nadal wydawalo mu sie nierzeczywiste. Byc moze dlatego, ze po objeciu urzedu podrózowal tylko po Zimroelu, bez zadnych zwyklych przy podrózach Koronala formalnos ci. By wreszcie uwierzyc, musze powrócic na Góre Zamkowa, zdecydowal, do Zamku Lorda Hissune'a, i zajac sie podpisywaniem dekretów, audiencjami i przewodniczeniem podczas waznych uroczystos ci, co, jak mi sie wydaje, zajmuje Koronala w czasach pokoju. Lecz czy nadejdzie kiedys ten dzien? Tylko wzruszyl ramionami. Jak wiekszosc pytan, i to wydawalo sie glupie. Dzien ten przyjdzie o wlasciwej porze, a tymczasem trzeba dzialac! Wrócil do biurka i przez nastepna godzine studiowal mapy. Potem pojawil sie Alsimir. - Rozmawialem z burmistrzem, panie - oznajmil. - Obiecal pelna wspólprace. Czeka na dole z nadzieja, ze pozwolisz mu opowiedziec, jak bardzo pragnie nam pomóc. Hissune us miechnal sie. - Wprowadz go - rozkazal. 2 Gdy wreszcie dotarli do Khyntor, Valentine nakazal Asenhartowi zacumowac nie przy nabrzezu miasta, lecz po drugiej stronie rzeki, tam gdzie znajdowalo sie przedmies cie zawdzieczajace swa nazwe - Gorace Khyntor - geotermicznym cudom: gejzerom, fumarolom, goracym jeziorom. Chcial wkroczyc do miasta godnie, bez zbednego pospiechu, tak by rzadzacy nim “Koronal" mógl w pelni przygotowac sie na jego przybycie. Lecz nawet gdyby mu na tym zalezalo, nie zdolalby zaskoczyc samozwanczego Lorda Sempeturna. Podrózujac w góre Zimru z Ni-moya, nie kryl ani swej tozsamosci, ani celu podrózy. Zatrzymywal sie po drodze we wszystkich wiekszych miastach, spotykajac sie z rezydujacymi w nich przedstawicielami wladzy, jesli w ogóle jacys ocaleli, i przyjmujac obietnice pomocy dla armii, formowanej do walki z Metamorfami. Wzdluz rzeki, nawet w miasteczkach, w których sie nie zatrzymywal, stali ludzie obserwujacy jego flote i krzyczacy: “Valentine Pontifex! Valentine Pontifex!" Byla to ponura podróz. Nawet z pokladu statku widac bylo doskonale, ze miasta i miasteczka, niegdys kwitnace, sa teraz wylacznie cieniami samych siebie: nabrzezne magazyny puste i pozbawione okien, bazary wyludnione, bulwary zarosniete chwastami. Kiedy zas schodzil na lad, widzial, ze krzyczacy i machajacy mu ludzie, mimo pozorów radosci, pozbawieni sa nadziei - wzrok maja tepy, nie podnosza oczu, chodza pochyleni, a w ich twarzach nie odbijaja sie zadne uczucia. Kiedy jednak wyladowal w niezwyklym miejscu huczacych gejzerów, bulgoczacych goracych jezior i chmur bladozielonego gazu, jakim bylo Gorace Khyntor, w twarzach tlumu Valentine dostrzegl ciekawosc, napiecie, radosc oczekiwania... niczym przed wielkim wydarzeniem sportowym. Wiedzial, ze tlum czeka, by zobaczyc przyjecie zgotowane Pontifexowi przez Lorda Sempeturna. - Za kilka minut bedziemy gotowi, Wasza Wysokosc - krzyknal Shanamir. - Slizgacze wlasnie zjezdzaja z rampy. - Zadnych slizgaczy - oznajmil Valentine. - Wkroczymy do Khyntor pieszo. Odpowiedzialo mu znajome, przerazone westchnienie. Dostrzegl równie znajomy wyraz twarzy Sleeta, Lisamon Hultin poczerwieniala z gniewu, Zalzan Kavol zmarszczyl sie ponuro, nawet Carabella byla zaniepokojona, zadne z nich nie s mialo mu sie jednak sprzeciwic. Juz od dluzszego czasu nikt mu sie nie sprzeciwial. Nie chodzi o to, ze jestem Pontifexem, pomyslal, zmiana jednego dostojnego tytulu na drugi nie jest znowu taka wazna. Bylo raczej tak, jakby bliscy i przyjaciele uwazali, ze z dnia na dzien pograza sie glebiej w królestwie, do którego oni sami nie maja wstepu. Po prostu przestawali go rozumiec. On zas czul sie tak, jakby byl poza zasiegiem przyziemnej troski o wlasne bezpieczenstwo - nietykalny, niezwyciezony. - Którym mostem przekroczymy rzeke, Wasza Wysokosc? - spytal Deliamber. Przed soba widzieli cztery: jeden ceglany, jeden o lukach z kamienia, jeden delikatny, lsniacy, niemal przezroczysty, jakby zrobiony ze szkla i jeden, najblizszy, zawieszony na cienkich, kolyszacych sie kablach. Valentine przyjrzal sie wszystkim; spojrzal na dalekie wieze Khyntor o plaskich dachach, widoczne po przeciwnej stronie rzeki. Zauwazyl, ze most kamienny wydaje sie uszkodzony posrodku. Jedno wiecej zadanie dla Pontifexa, pomys lal, pamietajac, ze bardzo dawno temu przyslugujacy mu dzis tytul oznaczal doslownie “budowniczego mostów". - Znalem kiedys nazwy ich wszystkich, mój dobry Deliamberze - powiedzial - ale juz je zapomnialem. Prosze, przypomnij mi je. - Po prawej mamy Most Snów, Wasza Wysokosc. Najblizej nas jest Most Pontifexa, a obok niego Most Khyntor, który chyba nie nadaje sie do uzytku. Ten w górze rzeki to Most Koronala. - A wiec powinnis my uzyc Mostu Pontifexa! Pierwszy szedl Zalzan Kavol z grupa swych Skandarów. Za nimi maszerowala Lisamon Hultin, potem - powoli, niespiesznie - Valentine, majacy u boku Carabelle, tuz za nimi kroczyli Sleet, Deliamber i Tisana. Gestniejacy tlum towarzyszyl im, zachowujac jednak bezpieczny dystans. Valentine niemal wchodzil juz na most, gdy chuda, ciemnowlosa kobieta w splowialym pomaranczowym plaszczu wyskoczyla sposród gapiów i pobiegla w jego kierunku krzyczac: “Wasza Wysokosc! Wasza Wysokosc!" Byla zaledwie kilka jardów od niego, gdy zatrzymala ja Lisamon Hultin; zlapala kobiete za reke i okrecila nia niczym lalka, poderwala w powietrze. - Nie, zaczekaj... - wykrztusila kobieta, gdy Lisamon juz zamierzala odrzucic ja brutalnie. - Nie chce niczyjej krzywdy, mam dar dla Pontifexa... - Postaw ja na ziemi, Lisamon - rozkazal spokojnie Valentine. Lisamon, nastawiona dosc podejrzliwie, zmarszczyla czolo. Uwolnila wprawdzie nieznajoma, lecz stanela tuz za Pontifexem, najwyrazniej gotowa zareagowac natychmiast, gdyby tylko cos sie stalo. Kobieta drzala tak mocno, ze ledwie trzymala sie na nogach, jej usta poruszaly sie, ale przez chwile nie byla zdolna wypowiedziec slowa. Potem spytala: - Czy ty naprawde jestes Lordem Valentine'em? - Naprawde bylem Lordem Valentine'em. Teraz jestem Valentine'em Pontifexem. - Oczywiscie. Oczywiscie. Wiedzialam. Mówili, ze nie zyjesz, ale ja w to nie uwierzylam. Nigdy! - Sklonila sie. - Wasza Wysokosc... - Nadal drzala. Wydawala sie dosc mloda, choc trudno bylo to stwierdzic, gdyz glód i trudy wyryly glebokie bruzdy na jej twarzy, skóre zas miala bledsza nawet niz Sleet. Wyciagnela reke. - Jestem Millilain - powiedziala. - Panie, chcialam dac ci... to! Na jej dloni lezalo cos przypominajacego kosciany sztylet - dlugi, cienki, zwezajacy sie w ostry czubek. - Zamach! - ryknela Lisamon i zamierzyla sie do uderzenia. Valentine wstrzymal ja gestem dloni. - Zaczekaj - rozkazal. - Co to takiego, Millilain? - Kiel. S wiety kiel. Kiel króla oceanu Maazmorna... - Ach! - Niech cie strzeze. Prowadzi. On jest najwiekszym z królów. Jego zab jest bardzo cenny. - Millilain trzesla sie nieopanowanie. - Najpierw mys lalam, ze to grzech ich ubóstwiac, ze to swietokradztwo, przestepstwo, ale potem wrócilam i sluchalam, uczylam sie. Oni, królowie oceanu, nie sa zli, Wasza Wysokosc. Sa prawdziwymi wladcami. Nalezymy do nich... my i wszyscy mieszkancy Majipooru. Przynioslam ci kiel Maazmoorna, Wasza Wysokosc, najwiekszego z nich, prawdziwej Potegi... - Valentinie, chyba powinnismy ruszac - wtracila cicho Carabella. - Oczywiscie. - Valentine delikatnie wyjal kiel z dloni kobiety. Mial on okolo dziesieciu cali dlugos ci, w dotyku wydawal sie dziwnie chlodny, lecz plonal jakby wewnetrznym ogniem. Kiedy zacisnal na nim palce, wydawalo mu sie przez chwile, ze dociera do niego odlegle bicie dzwonów lub cos podobnego, choc dzwiek ten nie przypominal niczego, co zdarzylo mu sie slyszec kiedykolwiek. - Dziekuje ci, Millilain - powiedzial powaznie. - Bardzo cenie sobie twój dar. - Wasza Wysokosc... - Potykajac sie, kobieta odeszla i znikla wsród tlumu, oni zas powoli ruszyli przez most do Khyntor. Przejs cie na drugi brzeg zabralo im godzine, moze nawet wiecej. Na dlugo przedtem Valentine widzial ludzi tam zgromadzonych, czekajacych na niego; i widzial tez, ze nie jest to zwykly tlum, poniewaz mezczyzni stojacy w pierwszym szeregu ubrani byli identycznie, w zielono-zlote mundury - barwy Koronala. Oto armia, armia Lorda Sempeturna. Zalzan Kavol obejrzal sie. Nie sprawial wrazenia zachwyconego. - Wasza Wy sokosc...? - Nie zatrzymuj sie. Kiedy staniesz przed pierwszym szeregiem, odsun sie i daj mi przejsc. Zostan przy mym boku. Poczul, jak dlon Carabelli zaciska mu sie na nadgarstku. - Czy pamietasz - powiedzial jej - jak na samym poczatku wojny o odzyskanie tronu przybylis my do Pendywine, zastalismy dziesieciotysieczny oddzial milicji czekajacy na nas przy bramie, a nas bylo tylko kilkoro? - To nie Pendywine. Pendywine nie zbuntowalo sie przeciw tobie. W bramie nie czekal na ciebie falszywy Koronal, tylko tlusty i przerazony burmistrz. - Nie ma zadnej róznicy - oswiadczyl Valentine. Byli juz na drugim brzegu. Droge zagradzali im zolnierze w zieleni i zlocie. Stojacy w pierwszym rzedzie oficer o oczach blyszczacych strachem krzyknal ochryple: - Kim jestes, ze os mielasz sie wkroczyc do Khyntor bez pozwolenia Lorda Sempeturna? - Jestem Valentine Pontifex i nie potrzebuje niczyjego pozwolenia, by wejsc do miasta na Majipoorze. - Koronal Lord Sempeturn zakazuje ci kolejnego kroku, obcy czlowieku! Valentine tylko sie us miechnal. - Jak Koronal, jesli w ogóle jest on Koronalem, moze zakazac czegokolwiek Pontifexowi? Daj spokój, przyjacielu, zejdz mi z drogi. - Tego nie uczynie. Taki z ciebie Pontifex jak i ze mnie! - Zarzucasz mi klamstwo? Sadze, ze twój Koronal powinien to sam powiedziec - powiedzial cicho Valentine i ruszyl przed siebie, majac u boku Zalzana Kavola i Lisamon Hultin. Oficer, który zastapil im droge, spojrzal niepewnie na swych zolnierzy, wyprostowal sie, a oni powtórzyli jego ruch; ich dlonie ostentacyjnie spoczely na broni. Valentine szedl przed siebie. Zolnierze cofneli sie o pól kroku, potem jeszcze o pól, choc przez caly czas patrzyli na niego groznie. Valentine nie zamierzal sie zatrzymywac. Pierwsza linia armii Lorda Sempeturna zalamala sie, on zas szedl nadal, niespiesznie, spokojnie. Nagle wojsko rozstapilo sie i do przodu wystapil niski, gruby mezczyzna o czerwonych policzkach, stajac twarza w twarz z Valentine'em. Ubrany byl w strój Koronala: biala szate na zlotym kubraku. Na glowe, pokryta zmierzwionymi czarnymi wlosami, zalozyl korone znaku gwiazdy, a przynajmniej jej w miare wierna kopie. Wyciagnal przed siebie obie dlonie z rozczapierzonymi palcami. - Dosc! - krzyknal. - Nie zblizaj sie, oszuscie! - W czyim imieniu wydajesz mi ten rozkaz? - spytal Valentine. - W swym wlasnym, jestem bowiem Koronalem Lordem Sempeturnem! - A wiec ty jestes Koronalem, ja zas oszustem? Teraz zrozumialem. Z czyjej wiec woli jestes Koronalem, Lordzie Sempeturnie? - Z woli Bogini, która oddala rzady w me rece, gdy na Górze Zamkowej zabraklo wladcy. - Aha. Lecz na Górze Zamkowej nigdy nie brakowalo wladcy. Mamy Koronala, nazywa sie Lord Hissune; zostal mianowany w majestacie prawa. - Falszywy Koronal nie moze mianowac nikogo w majestacie prawa! - odparl Sempeturn. - Lecz ja jestem Valentine, który byl Koronalem, a teraz jest Pontifexem - z woli Bogini, jak sadzi wiekszosc. Sempeturn usmiechnal sie ponuro. - Oszustwem zostales Koronalem i nadal jestes oszustem. - Czy to mozliwe? A wiec udalo mi sie oszukac wszystkich ksiazat i panów Góry, Pontifexa Tyeverasa, niech spoczywa u Zródla, i ma matke, Pania? - Twierdze, ze oszukales ich wszystkich, czego najlepszym dowodem sciagnieta na Majipoor klatwa. Albowiem Valentine, który zostal Koronalem, byl s niady i ciemnowlosy... a twe wlosy sa jasne jak zloto! Valentine rozesmial sie glosno. - Przeciez to stara i bardzo znana opowiesc, przyjacielu! Z pewnos cia wiesz o czarach, które pozbawily mnie mego ciala, dajac mi w zamian to, które nosze teraz. - Ty tak twierdzisz. - I zgodzily sie ze mna Potegi królestwa. - A wiec jestes mistrzem przewrotnosci - oswiadczyl Sempeturn. - Nie bede wiecej marnowal na ciebie czasu, czekaja mnie wazne sprawy. Odejdz, wróc do Goracego Khyntor, wsiadz na statek i ruszaj w dól rzeki. Jesli jutro o tej porze bedziesz sie jeszcze znajdowal na terenie prowincji, pozalujesz. - Oddale sie stad bardzo szybko, Lordzie Sempeturnie, lecz najpierw musze zazadac czegos od ciebie. Ci twoi zolnierze... - nazywasz ich Rycerzami Dekkereta, prawda? - ...potrzebujemy ich na wschodzie, na granicach z Piurifayne. Lord Hissune gromadzi tam wielka armie. Udaj sie do niego, Lordzie Sempeturnie. Oddaj mu sie pod komende. Czyn to, co ci kaze. Zdajemy sobie sprawe z tego, czego dokonales, formujac wojsko, i nie pozbawimy cie wladzy nad twymi ludzmi; musza jednak stac sie czescia naszej wspólnej armii. - Oszalales - orzekl Sempeturn. - Jestem innego zdania. - Mam zostawic me miasto bez ochrony? Maszerowac tysiace mil, by oddac sie pod komende uzurpatora? - Jest to konieczne, Lordzie Sempeturnie. - W Khyntor ja decyduje, co jest konieczne! - I to wlasnie musi sie zmienic. - Valentine z wielka latwoscia wszedl w trans, wyslal ku Sempeturnowi najmniejsze pasemko swych mysli, igral z nim; na czerwonej twarzy wladcy Khyntor pojawila sie niepewnosc. Przeslal mu obraz Dominina Barjazida, którego cialo bylo niegdys jego cialem. - Rozpoznajesz tego czlowieka, Lordzie Sempeturnie? - spytal. - To... to... poprzedni Lord Valentine! - Nie -Tym razem uderzyl falszywego Koronala pelna sila. Sempeturn zatoczyl sie, omal nie upadl, oparl sie o otaczajacych go mezczyzn; policzki poczerwienialy mu jeszcze bardziej, przybraly kolor przejrzalych winogron. - Kim jest ten czlowiek? - Bratem Króla Snów - szepnal Sempeturn. - Dlaczego nosi cialo poprzedniego Lorda Valentine'a? - Bo... bo... - Mów! Sempeturn zgarbil sie, kolana mial przygiete, dlonmi niemal dotykal ziemi. - Bo ukradl cialo Koronala, bral udzial w uzurpacji... dos wiadczyl laski przebaczenia z reki czlowieka, którego stracil z tronu i... - Ach! Kim wiec jestem? - Jestes Lordem Valentine'em - przyznal nieszczesliwy Sempeturn. - Zle. Kim jestem, Sempeturnie! - Jestes Valentine... Pontifex... Pontifex Majipooru... - Rzeczywiscie. No, wreszcie. A jesli jestem Pontifexem, kto jest Koronalem? - Ten, kogo mianowales, Wasza Wysokosc. - Mianowalem nim Lor da Hissune'a, który czeka na ciebie w Ni-moya, Sempeturnie. Idz, zgromadz swych rycerzy, poprowadz ich na wschód, sluz swemu Koronalowi, spelniajac jego rozkazy. Idz, Sempeturnie. Idz! Po raz ostatni uderzyl Sempeturna sila swego umyslu; maly czlowieczek zachwial sie, zatoczyl, zadrzal i wreszcie opadl na kolana ze slowami: - Wasza Wy sokosc, wybacz, wybacz... - Spedze noc, moze dwie noce, w Khyntor; chce sprawdzic, czy wszystko tu jest w porzadku. Potem rusze dalej na zachód, gdzie mam jeszcze wiele do zrobienia. - Valentine odwrócil sie i dostrzegl, ze Carabella patrzy na niego, jakby nagle wyrosly mu skrzydla lub rogi. Usmiechnal sie, przeslal jej calusa i pomyslal: Po czyms takim zawsze chce mi sie pic. Najwyzsza pora na kielich, moze dwa kielichy wina, jesli jakies zostalo w Khyntor, prawda? Spojrzal na smoczy kiel, którego przez caly czas nie wypuscil z dloni, lekko przesunal po nim palcem i znów uslyszal dalekie dzwony, wydawalo mu sie takze, ze na dusze padl mu cien wielkich skrzydel. Ostroznie owinal go kawalkiem kolorowego jedwabiu i wreczyl Carabelli ze slowami: - Pilnuj go dobrze, pani, póki cie o niego nie poprosze. Mam wrazenie, ze z jego pomoca dokonam kiedys czegos wielkiego. - Spojrzal w tlum i dostrzegl te kobiete, Millilain; patrzyla mu wprost w oczy, spojrzenie jej plonelo niemal przerazajaco, jakby w zdumieniu i strachu spogladala na jakas boska istote. 3 Tuz przed drzwiami jego sypialni toczyla sie najwyrazniej jakas klótnia, z czego nagle zdal sobie sprawe. Hissune usiadl w lózku, skrzywil sie, zamrugal nieprzytomnie. Przez wielkie okno po lewej do sali wlewal sie czerwony blask poranka, wschodzace slonce wisialo nisko nad horyzontem. Hissune nie spal niemal cala noc, przygotowywal sie na powitanie Diwisa, który mial dzis przybyc do miasta, i nie radowalo go bynajmniej to, iz zostal obudzony tuz po wschodzie slonca. - Co sie dzieje? - warknal. - Na milosc Bogini, co to za ws ciekle wrzaski! - Panie, musze sie z toba zobaczyc! - Bez watpienia byl to glos Alsimira. - Straz twierdzi, ze nie wolno cie budzic, ale ja po prostu musze ci cos powiedziec! - Jestem calkiem pewien, ze juz mnie obudziles - westchnal Hissune. - Wiec równie dobrze mozesz wejsc. Rozlegl sie stuk odblokowywanego zamka. W drzwiach pojawil sie Alsimir, sprawial wrazenie zaniepokojonego. - Panie... - Co sie dzieje? - Miasto zostalo zaatakowane, panie. Hissune przebudzil sie nagle i calkowicie. - Zaatakowane? Przez kogo? - Przez dziwne, potworne ptaki. Maja skrzydla jak smoki, dzioby jak brzytwy i ociekajace trucizna pazury. - Takie ptaki nie istnieja! - Wiec to kolejne stworzone przez Zmiennoksztaltnych potwory. Nadlecialy nad miasto z poludnia, o swicie, stado jest wielkie, setki, moze tysiace sztuk. Zginelo juz jakies piecdziesiat osób, moze wiecej, a bedzie jeszcze gorzej. - Alsimir podszedl do okna. - Spójrz, panie, niektóre kraza wlasnie nad dawnym palacem ksiecia... Hissune spojrzal w okno. Na tle pogodnego, porannego nieba dostrzegl upiorne ksztalty: ptaszyska wielkie, wieksze od gihorn, wieksze nawet od miluft i znacznie od nich przerazliwsze. Skrzydla mialy nie ptasie, sprawialy one raczej wrazenie skórzastych, rozpietych na szkielecie delikatnych kos ci; rzeczywiscie, zupelnie jak u smoków. Dzioby zlowrogie, zakrzywione i ostre byly jaskrawoczerwone, natomiast wielkie szpony jaskrawozielone. Stworzenia te nurkowaly zawziecie w poszukiwaniu ofiar, spadaly na miasto, wznosily sie i spadaly znowu, a znajdujacy sie na ulicach ludzie biegali rozpaczliwie, szukajac schronienia. Hissune dostrzegl nieostroznego, dziesiecio-, moze dwunastoletniego chlopca, niosacego pod pacha ksiazki, najpewniej podreczniki, wychodzil wlasnie z budynku wprost pod dziób jednego z tych stworów. Ptak obnizyl lot, az znalazl sie dziewiec, moze dziesiec stóp ponad ulica i szponami zadal jeden potezny cios, który rozdarl ubranie i wyrwal z ciala kawalek miesa. Dzieciak upadl i wil sie w konwulsjach, bijac dlonmi o chodnik, ptak zas poderwal sie. Cialo chlopca znieruchomialo nagle; a z nieba spadlo na nie kilka stworów, bez watpienia wyjatkowo glodnych. Hissune zaklal cicho. - Bardzo dobrze, ze mnie obudziles. Czy podjeto juz jakies srodki zaradcze? - Na dachy zmierza wlasnie okolo pieciuset luczników, panie. Sciagamy dalekosiezne miotacze tak szybko, jak tylko potrafimy. - To nie wystarczy. To z pewnoscia nie wystarczy. Musimy zapobiec panice w mies cie. Ani sie obejrzymy, jak dwadziescia milionów cywilów biegac bedzie po ulicach, zadeptujac sie w tlumie na smierc. Najwazniejsze to pokazac im, ze potrafimy natychmiast przejac kontrole nad sytuacja. Wyslij na dachy piec tysiecy luczników. Dziesiec tysiecy, jesli mamy ich tylu. Chce, zeby kazdy, kto tylko potrafi naciagnac cieciwe, walczyl z tym zagrozeniem. W calym mies cie... pamietaj, musza byc widoczni, tylko w ten sposób dodadza ludziom odwagi. - Tak, panie. - Podaj do ogólnej wiadomosci, ze cywile maja pozostac w domach az do otrzymania nowych rozkazów. Dopóki nad miastem lataja te ptaszyska, nikomu nie wolno wychodzic na ulice niezaleznie od tego, jak wazne sprawy ma do zalatwienia. A takze kaz Stimionowi wyslac wiadomosc do Diwisa, ze mamy tu maly problem i zeby uwazal na siebie, jesli rzeczywiscie ma zamiar wkroczyc do Ni-moya dzis rano. Wyslij takze po tego dziadka, prowadzacego za miastem zoo z rzadkimi zwierzetami, tego, z którym rozmawialem w zeszlym tygodniu, nazywa sie Ghitain, Khitain... no, cos takiego. Jesli jeszcze nie wie, niech mu opowiedza, co sie tutaj dzieje. Doprowadzcie go do mnie pod szczególna ochrona. I niech ktos pozbiera kilka tych zabitych ptaków i tez je tu przyniesie. - Hissune spojrzal za okno. Oczy mu plonely. Cialo chlopca zakryte bylo przez kilka, moze nawet kilkanascie bestii, pozywiajacych sie nim lakomie. Rozrzucone ksiazki lezaly na chodniku, zalosne plamki czerni. - Zmiennoksztaltni - powiedzial gorzko. - Wysylaja te potwory, walcza z dziecmi. Och, kazemy drogo im za to zaplacic, Alsimirze. Oddamy tego Faraatae na pozarcie jego wlasnym stworom. No dobrze, idz, musimy zabierac sie do roboty. Podczas jedzonego w pospiechu sniadania Hissune odbieral kolejne wies ci. Atak z powietrza spowodowal juz ponad sto ofiar; ich liczba rosla gwaltownie. Co najmniej dwa kolejne stada ptaków pojawily sie nad miastem; bylo ich, jesli szacunki okaza sie prawidlowe, okolo tysiaca pieciuset. Kontratak luczników zaczal jednak przynosic rezultaty. Ptaki, wielkie, a wiec powolne i niezdarne, okazaly sie doskonalym celem dla strzelców, których najwyrazniej w ogóle sie nie baly. Byly wiec dla nich latwym lupem; wyeliminowanie ich wydawalo sie przede wszystkim kwestia czasu, nawet jes li kolejne stada nadleca jeszcze znad Piurifayne. Ulice miasta praktycznie udalo sie oczyscic z cywilów; informacja o ataku i wydane przez Koronala polecenie pozostania w domach dotarly juz do najdalszych przedmiesc. Ptaki krazyly ponuro nad cichym, opustoszalym Ni- moya. W poludnie Hissune dowiedzial sie, ze Yarmuz Khitain, kustosz Parku Basniowych Stworzen, doprowadzony zostal do Prospektu Nissimorna i rozpoczal wlasnie sekcje jednego z martwych potworków. Koronal spotkal sie z nim przed kilkoma dniami, w miescie roilo sie bowiem od dziwnych, smiertelnie niebezpiecznych stworzen, dziel zbuntowanych Metamorfów, kustosz zas potrafil udzielic rzetelnych rad ulatwiajacych walke. Po zejsciu na dól zobaczyl, jak Khitain, watlej budowy mezczyzna, który przekroczyl wiek s redni, o ponurym spojrzeniu, pochyla sie nad cialem ptaszyska tak wielkiego, ze na pierwszy rzut oka wydawalo sie, iz na chodniku spoczywaja szczatki kilku okazów. - Widzial pan juz kiedys cos podobnego? Khitain podniósl wzrok na Koronala. Byl blady, napiety. Drzal. - Nigdy, panie. To stworzenie z koszmarnych snów. - Koszmarnych snów Metamorfów, prawda? - Bez watpienia, panie. Z pewnos cia nie jest to istota powstala w sposób naturalny. - Ma pan na mysli, ze jest sztuczna7 - Nie. - Khitain potrzasnal glowa. - Mysle, ze wytworzono je z istniejacych ptaków dzieki manipulacjom genetycznym. Podstawowy ksztalt wzieto z milufty, to oczywiste... wiesz o tym, panie? Milufta to najwiekszy latajacy padlinozerca Majipooru. Powiekszono ja i zmieniono w drapieznika. Gruczoly jadowe u podstawy szponów... nie ma ich zaden ptak Majipooru, lecz w Piurifayne zyje gad o nazwie ammazoar, tak wlasnie uzbrojony. Metamorfowie wykorzystali ten pomysl. - A skrzydla? Zapozyczone od smoka morskiego? - Budowa jest bardzo podobna. To znaczy, nie sa to typowe skrzydla ptasie, lecz raczej rozwinieta blona miedzypalczasta, która maja czasami ssaki - na przyklad dhiimy, nietoperze lub chocby wlasnie smoki. Smoki to wlasnie ssaki, wiesz o tym, panie? - Wiem - przytaknal sucho Hissune. - Lecz przeciez nie uzywaja skrzydel do latania! Czy moze mi pan wyjasnic, jakiemu celowi sluzylo wyposazenie tych ptaków w smocze skrzydla? Khitain wzruszyl ramionami. - Z pewnoscia nie ulatwiaja im lotu. Moze po prostu chodzilo o to, by wydawaly sie bardziej przerazajace? Kiedy tworzy sie zwierzeta majace byc bronia w walce... - Tak, tak. A wiec nie ma pan zadnych watpliwosci, ze ptaki te to kolejna bron z arsenalu Zmiennoksztaltnych? - Zadnych, panie. Jak powiedzialem, nie sa one naturalna forma zycia, nie spotka sie ich na wolnosci. Stworzenia tak wielkie i niebezpieczne nie mogly zachowac sie nie zbadane przez czternascie tysiecy lat. - A wiec mamy kolejna zbrodnie do zapisania na koncie Zmiennoksztaltnych. Któz móglby przypuszczac, Khitainie, ze sa oni tak twórczymi naukowcami? - To bardzo stara rasa, panie. Moga miec wiele podobnych sekretów. Hissune zadrzal. - Miejmy nadzieje, ze nie zaatakuja nas juz grozniejsza bronia. Wczesnym popoludniem atak jakby sie zalamal. Zabito setki ptaków. Ich zebrane ciala rzucono na wielki, smierdzacy stos na placu przed glównym wejsciem na Wielki Bazar, te zas, które ocalaly, zrozumialy wreszcie, ze w Ni-moya nie znajda nic oprócz strzal luczników, i polecialy w strone wzgórz na pólnocy; nad miastem pozostaly tylko niedobitki. W walce, jak dowiedzial sie ku swemu rozczarowaniu Koronal, zginelo pieciu luczników, wszyscy zaatakowani od tylu w momencie, gdy przepatrywali niebo w poszukiwaniu niebezpieczenstwa. Koronal uznal, ze zaplacono wysoka cene, lecz jego zdaniem nalezalo ja zaplacic - najwieksze miasto Majipooru nie powinno dac sie sterroryzowac stadu ptaków. Przez przeszlo godzine Hissune jezdzil slizgaczem po ulicach, upewniajac sie, ze sa calkowicie bezpieczne, po czym uchylil zakaz wychodzenia z domu. Kiedy wreszcie wrócil do Prospektu Nissimorna, dowiedzial sie od Stimiona, ze armia Diwisa schodzi wlasnie na lad w dokach Strand Vista. Przez caly czas - a od chwili gdy Valentine obdarzyl go korona, minely cale miesiace - Hissune z niepokojem oczekiwal spotkania z czlowiekiem, którego pokonal w walce o wladze. Wiedzial, ze gdyby zdarzylo mu sie okazac najmniejsza oznake slabosci, Diwis odebralby to niewatpliwie jako zachete do dokonania zaraz po zakonczeniu wojny zamachu, w celu przejecia tronu, którego tak pozadal. Choc nowy Koronal nie mial zadnego wymiernego dowodu planowanej zdrady, nie uwazal za sluszne zaufac dobrej woli rywala. Kiedy jednak szykowal sie do wyjazdu na Strand Vista i powitania Diwisa, poczul ogarniajacy go spokój. W koncu zostal Koronalem z woli czlowieka, który zajal tron Pontifexa, jego wybór jest w pelni prawomocny; chocby nawet nie chcial, Diwis musi to zaakceptowac... i zaakceptuje. Dotarlszy na miejsce, Hissune poczul przede wszystkim zaskoczenie ogromem armady, która udalo sie zgromadzic Diwisowi. Najwyrazniej zasekwestrowal kazda, najmniejsza nawet lódke, jaka znalazl miedzy Piliplokiem i Ni-moya. Jak okiem siegnac, Zimr zapchany byl wrecz lodziami, flota zajmowala nie tylko sama rzeke, lecz takze gigantyczne slodkowodne morze - miejsce, w którym z Zimru wyplywala na poludnie Steiche. Do nabrzeza przybil tylko jeden statek, wyjasnil mu po drodze Stimion, a mianowicie okret flagowy Diwisa. On sam czekal na Koronala na jego pokladzie. - Czy mam mu powiedziec, by wyszedl na lad i tu cie przywital, panie? - spytal Stimion. Hissune us miechnal sie. - Ja pójde do niego - oznajmil, wysiadl z slizgacza i ruszyl dostojnie ku lukowi wyjs cia z dworca pasazerskiego, prowadzacego wprost na nabrzeze. Mial na sobie kompletny, uroczysty strój, jego doradcy takze byli ubrani w najbardziej formalne stroje, podobnie jak gwardia, a takze dwunastu luczników po obu stronach, majacych bronic go na wypadek, gdyby ptaki wybraly sobie te wlasnie chwile na powrót do miasta. Choc zdecydowal, ze to on uda sie do Diwisa, co bylo byc moze sprzeczne z etykieta, Hissune zdawal sobie sprawe, ze wyglada po królewsku, ze sprawia wrazenie wladcy wyswiadczajacego niezwykly zaszczyt swemu lojalnemu poddanemu. Diwis stal przy prowadzacym na okret trapie. On takze wygladal majestatycznie. Mimo upalu wlozyl wspanialy czarny plaszcz z lusek hagiusa i lsniacy helm wygladajacy niemal jak korona. Kiedy Koronal wchodzil na poklad, górowal nad nim niby gigant. Wreszcie staneli oko w oko i chodz Diwis byl od niego znacznie wyzszy, Hissune spojrzal mu w oczy tak chlodno i spokojnie, ze samo jego spojrzenie niemal wyrównalo róznice wzrostu. Przez dluga chwile obaj milczeli. W koncu Diwis wykonal gest, którego nalezalo oczekiwac; gdyby go nie wykonal, oznaczaloby to bunt. Zasalutowal Koronalowi znakiem gwiazdy, oddajac zas ten hold, przykleknal na jedno kolano. - Hissune! Lord Hissune! Niech zyje Lord Hissune! - krzyknal. - I tobie zycze dlugiego zycia, Diwisie. Bedziemy potrzebowali twego mestwa w walce, która nas czeka. Wstan, czlowieku. Wstan! Diwis wstal. Spojrzal wprost w oczy Hissune'a, a po jego twarzy przemknely uczucia - tak szybko, ze niemal nie sposób bylo ich odczytac. Z pewnoscia byla jednak wsród nich zazdrosc, zlosc i gorycz, lecz takze pewna doza szacunku, a nawet niechetnego podziwu, a byc moze równiez odrobina rozbawienia, jakby ksiaze nie potrafil powstrzymac usmiechu na mysl o dziwnych kolejach losu, który kazal im tu sie spotkac. Kazdy z nich mial nowa role do odegrania. Machnal reka w strone rzeki i spytal: - Czy wystarczy ci ta armia, panie? - Jest imponujaca, to prawda. Wykazales sie wielka energia, gromadzac ja. Lecz czy wystarczy? Diwisie, bedziemy walczyc z duchami. Zmiennoksztaltni przygotowali dla nas wiele nieprzyjemnych niespodzianek. Diwis rozesmial sie. - Panie, slyszalem o ptaszkach, które pojawily sie tu dzis rano. - Nie ma sie z czego smiac. Byly to potworne i przerazajace stwory, zabijaly ludzi na ulicach, rozrywaly cieple jeszcze ciala. Z okna sypialni widzialem, co zrobily z dzieckiem. Sadze jednak, ze zabilismy wszystkie... lub prawie wszystkie. W odpowiednim czasie to samo czeka ich twórców. - Jestem zdziwiony, widzac, ze dyszysz zadza zemsty, panie. - Czyzby? - zdumial sie Hissune. - Cóz, jesli ty to mówisz, masz zapewne racje. Czas spedzony tu, na ruinach miasta, kazdego móglby napelnic zadza zemsty. Widok monstrualnych zwierzat, które z woli naszych wrogów atakuja niewinnych ludzi, napelnia zadza zemsty. Piurifayne jest jak wrzacy kociol, z którego na caly swiat wylewaja sie s miertelne trucizny. Mam zamiar przebic ten kociol, zneutralizowac jego zawartosc. Jedno ci powiem, Diwisie - z twoja pomoca zemszcze sie straszliwie na istotach, które wszczely te wojne. - Kiedy w ten sposób mówisz o zems cie, mówisz zupelnie inaczej niz Lord Valentine, panie. Nie wydaje mi sie, bym kiedys w ogóle slyszal z jego ust slowo “zemsta". - A czy istnieje powód, bym mówil jak Lord Valentine, Diwisie? Jestem Hissune. - Wybrany przez niego na Koronala. - Wybrany na Koronala na jego miejsce i to on podjal te decyzje. Byc moze sposób, w jaki zamierzam rozprawic sie z wrogiem, nie bedzie lezal w charakterze Lorda Valentine'a. - Musisz mi wiec powiedziec, co to za sposób. - Sadze, ze juz go znasz. Ja rusze na Piurifayne wzdluz Steiche, ty zas zaatakujesz je od zachodu. Buntownicy znajda sie miedzy naszymi wojskami. Ujmiemy Faraatae, powstrzymamy go przed wysylaniem przeciw nam zwierzat i chorób roslin. Juz po wszystkim Pontifex bedzie mógl wezwac przed swe oblicze niedobitki Metamorfów, by na swój lagodny i pelen milosci sposób rozstrzygnac te sluszne skargi, które zdecyduja sie mu przedlozyc. Lecz najpierw musimy okazac sile. Jesli bedziemy zmuszeni przelac krew tych, którzy z nami postapili tak samo, zrobimy to. Co powiesz na to, Diwisie? - Powiem, ze tak sensownych slów nie slyszalem z ust Koronala od czasu, gdy na tronie tym zasiadal mój ojciec. Lecz sadze, ze Pontifex powiedzialby co innego, gdyby uslyszal te bezwzgledne slowa. Czy jest on swiadom twych planów, panie? - Nie rozwazalismy jeszcze szczególów mojego planu. - Czy je rozwazycie? - Pontifex przebywa obecnie w Khyntor lub na zachód od Khyntor. Przez dluzszy czas bedzie bardzo zajety, potem czeka go jeszcze powrót na wschód, a przez ten czas ja znajde sie juz najpewniej w glebi Piurifayne. Nie bedziemy mieli okazji do dluzszych dyskusji. W oczach Diwisa pojawil sie szelmowski blysk. - Ach, teraz rozumiem, jak radzisz sobie ze swym problemem, panie! - Tak? A cóz to za problem? - Jestes Koronalem, podczas gdy Pontifex podrózuje sobie po swiecie na oczach swych obywateli, zamiast uczciwie zaszyc sie w mrokach Labiryntu. Uwazam to za niezwykle klopotliwe dla mlodego wladcy i nie chcialbym znalezc sie w podobnej sytuacji. Lecz jesli zadbasz o to, by od Pontifexa dzielil cie dystans jak najwiekszy, jesli wina za róznice w postepowaniu obciazysz dzielaca was odleglosc... cóz, wówczas uda ci sie rzadzic niemal tak, jakbys mial wolna reke. Prawda, panie? - Sadze, ze wkroczylismy na niebezpieczny grunt. - Doprawdy? - Bo i wkroczylis my. Przeceniasz takze róznice w naszym podejsciu do problemu. Wszyscy dobrze wiemy, ze Valentine nie jest czlowiekiem wojny i moze wlasnie dlatego ustapil z tronu Confalume'a. Sadze, ze miedzy mna i Pontifexem istnieje zrozumienie... i nie pragne dyskutowac szerzej na ten temat. Chodzmy, Diwisie; sadze, iz wypada, bys zaprosil mnie do swej kajuty na kielich wina, potem ja zapraszam cie do Prospektu Nissimorna na kolejny. A pózniej usiadziemy i zaplanujemy, jak poprowadzic te wojne. Co o tym sadzisz, ksiaze? Jakie jest twoje zdanie? 4 Znów padalo, deszcz rozmyl zarysy mapy, która Faraataa nakreslil w blocie nad brzegiem rzeki. Nie robilo mu to jednak zadnej róznicy. Rysowal, scieral i rysowal te mape przez caly dzien, a wcale nie musial, w najdrobniejszych szczególach bowiem wyryla sie ona w jego mózgu. Tu jest Ilirivoyne, tu Avendroyne, tu zas Nowe Velalisier. A tu zajmuja pozycje dwie nacierajace armie... Tu zajmuja pozycje dwie nacierajace armie... Tego nie przewidzial. Jedynym wielkim bledem jego planu bylo to, iz nie przewidzial, ze Niezmienni zaatakuja Piurifayne. Tchórzliwy, slaby Lord Valentine nigdy by tego nie uczynil, Valentine czolgalby sie raczej u stóp Danipiur, pokornie blagajac o uklad o przyjazni. Lecz Valentine nie byl juz wladca... a raczej stal sie tym drugim wladca, wyzszym ranga, lecz slabszym. Kto zrozumie szalenstwo Niezmiennych? Pojawil sie nowy wladca, mlody wladca, Lord Hissune, najwyrazniej czlowiek zupelnie inny... - Aarisiim! - krzyknal Faraataa. - Czy sa jakies wiesci? - Nie wiemy niemal nic nowego, o Królu, Który Jest. Czekamy na raporty z zachodniego frontu, lecz one nie nadejda tak szybko. - A bitwa nad Steiche? - Powiedziano mi, ze les ni braciszkowie nie okazali entuzjazmu, kiedy zwrócilismy sie do nich o pomoc, lecz udalo sie nam wreszcie sklonic ich do wspólpracy przy kladzeniu zapór z pnaczy ptasich. - Doskonale, doskonale. Lecz czy uda sie polozyc je na czas, by zahamowac marsz Lorda Hissune'a? - Bardzo prawdopodobne, o Królu, Który Jest! - Mówisz tak, bo to prawda, czy dlatego, ze wiesz, co pragne uslyszec? Aarisiim spojrzal na niego zaskoczony, usta mial szeroko otwarte; w zawstydzeniu poczal zmieniac ksztalt, przez chwile byl watla konstrukcja z lian powiewajacych na wietrze, potem czyms z wydluzonych, sztywnych, o grubszych po obu koncach pretów, a pózniej wrócil do swej prawdziwej postaci. - Traktujesz mnie bardzo niesprawiedliwie, Faraatao! - Byc moze. - Nie klamie ci. - Jes li jest to prawda, jest nia wszystko, a ja uslucham tego, co nia jest - powiedzial Faraataa glosem bez wyrazu. Deszcz padal coraz wiekszy, bil w liscie rosnacych wokól drzew. - Idz i wróc, gdy bedziesz mial wies ci z zachodu. Aarisiim znikl w panujacym w dzungli mroku. Marszczac czolo, niespokojny Faraataa znów zaczal rysowac mape. Tu jest armia zachodu, niezliczone miliony Niezmiennych, dowodzonych przez lorda z wlosami na twarzy, Diwisa, syna poprzedniego Koronala, Lorda Voriaxa. Zabilis my twego ojca, gdy polowal w lesie, czy wiesz o tym, Diwisie? Mysliwy, który wystrzelil te strzale, byl Zmiennoksztaltnym, który przybral postac jednego z panów Góry. Widzisz, nedzny Zmiennoksztaltny moze zabic Koronala. Zginiesz i ty, jes li bedziesz tak nieostrozny jak twój ojciec. Lecz Diwis, który z pewnoscia nie mial pojecia, jak zginal jego ojciec (wsród ludu Piuriyarów nie bylo lepiej strzezonego sekretu), nie jest czlowiekiem nieostroznym, pomys lal ponuro Faraataa. Jego kwatery bronia oddani rycerze, zaden zabójca nie sforsowalby tej linii obrony, nawet w najlepszym, najsprytniejszym przebraniu. Gniewnymi dzgnieciami ostrego sztyletu z polerowanego drewna Faraataa rysowal w blocie linie marszu tej armii. Z Khyntor ciagnela sie wzdluz wewnetrznych zboczy wielkiego lancucha gór zachodu, pokonujac trase, która od poczatku swiata byla nie pokonana, zmiatajac wszystko, co stanelo jej na drodze, wypelnila Piurifayne swymi niezliczonymi zolnierzami, zdobywala coraz to nowe tereny, zanieczyszczala swiete strumienie, deptala swiete zagajniki... Z ta horda Faraataa zmuszony byl walczyc pilligrigormami. Zalowal tego, byly to bowiem jedne z najstraszniejszych stworów w jego biologicznym arsenale. Chcial uzyc ich przeciw Ni-moya lub Khyntor, w pózniejszej fazie wojny. Byly to ladowe skorupiaki wielkosci czubka palca, o pancerzach tak twardych, ze nie zmiazdzyloby ich nawet uderzenie mlota, i mnóstwie ruchliwych nózek, które jego artysci genetyki uczynili ostrymi jak brzytwy. Ich apetyt byl nienasycony - zjadaly dziennie ilosc miesa piecdziesieciokrotnie przewyzszajaca mase ciala - zywily sie, drazac cialo kazdego cieplokrwistego stworzenia, by potem wyjesc sobie droge na zewnatrz. Piecdziesiat tysiecy pilligrigormów, pomyslal Faraataa, w piec dni doprowadziloby miasto wielkosci Khyntor do nieopanowanej paniki. Teraz jednak, kiedy Niezmienni zaatakowali Piurifayne, trzeba bylo uwolnic je nie w miescie, lecz na wlasnej ziemi, w nadziei, ze wprowadza zamieszanie w szeregi zolnierzy Diwisa i zmusza jego armie do odwrotu. Zadne raporty nie potwierdzily jeszcze skutecznosci tej taktyki. Z drugiej strony dzungli Koronal Lord Hissune prowadzil swa armie na poludnie kolejna nieprawdopodobna droga, wzdluz brzegów Steiche; Faraataa planowal na dlugosci setek mil zagrodzic mu droge nieprzebyta platanina z pnaczy ptasich; chcial zmusic go, by obchodzil przeszkody coraz to wiekszym lukiem, i wreszcie beznadziejnie zabladzil. Jedynym problemem bylo to, ze lesni braciszkowie, wstretne, doprowadzajace go do furii malpy, jedyne istoty zdolne skutecznie poslugiwac sie pnaczem, w ich pocie znajdowal sie bowiem enzym niwelujacy jego lepkosc, nie kochaly Piurivarów, od tysiacleci polujacych na nie dla smacznego miesa. Sklonienie ich do pomocy najwyrazniej okazywalo sie nielatwe. Faraataa poczul, jak rodzi sie w nim i gotuje ws cieklosc. A z poczatku wszystko szlo tak dobrze! Zarazy i choroby roslin na terenach rolniczych... sparalizowanie rolnictwa na tak wielkim obszarze... glód, panika, masowa migracja... tak, wszystko toczylo sie zgodnie z planem. Uwolnienie specjalnie wyhodowanych zwierzat takze przynioslo oczekiwane skutki, choc na mniejsza skale; ludzie bali sie ich, zycie w miastach stalo sie jeszcze trudniejsze... Lecz sila tego ciosu byla mniejsza, niz sie spodziewal. Wydawalo mu sie, ze krwiozercze milufty powinny sparalizowac Ni-moya, i tak juz opanowane przez chaos. Nie spodziewal sie, ze w chwili ataku bedzie tam armia Lorda Hissune'a, ze lucznicy poradza sobie z nimi tak latwo. Teraz nie mial ich juz, a wyhodowanie nowych w wystarczajacej ilosci zabraloby piec lat... Lecz zostaly mu jeszcze pilligrigormy, w zbiornikach mial miliony gannigogów, gotowych do wypuszczenia na wolnosc. Mial quexy, vriigi, zambinaxe, malamolale. Mial plagi: chmura czerwonego pylu, który mógl przeleciec noca nad miastem, na cale tygodnie zatruwajac zbiorniki wody, fioletowy grzyb, z którego wykluwal sie robak atakujacy zwierzeta trawozerne, i nie tylko. Faraataa nie chcial nawet stosowac niektórych z nich, poniewaz naukowcy powiedzieli mu, ze po zagladzie Niezmiennych nielatwo byloby je kontrolowac. Lecz jes li jego lud zacznie przegrywac, jes li sytuacja stanie sie beznadziejna... on, Faraataa, nie zawaha sie uzyc wszystkich srodków mogacych zaszkodzic przeciwnikowi, niezaleznie da konsekwencji. Wrócil Aarisiim, zblizajac sie niesmialo. - Przynosze wies ci, o Królu, Który Jest. - Z którego frontu? - Z obu, o Królu. Faraataa patrzyl na niego nieruchomym wzrokiem. - Jak zle sa te wiesci? - spytal. Aarisiim wahal sie przez chwile. - Na zachodzie niszcza pilligrigormy. Maja ogien wyrzucany z metalowych rur, topiacy ich skorupy. Nieprzyjaciel blyskawicznie pokonuje teren, na którym je wypuscilismy. - A na wschodzie? - Przebili sie przez las, nie zdazylismy postawic zapór na czas. Zwiadowcy donosza, ze nieprzyjaciel poszukuje Hirivoyne. - Szukaja Danipiur. Chca zawrzec z nia sojusz przeciw nam. - Oczy Faraatay plonely. - Jest zle Aarisiimie, ale to jeszcze nie koniec. Wezwij Benuuiaba i Siimii, i innych. Sami wyruszymy do Ilirivoyne, ujmiemy Danipiur, nim oni do niej dotra. Jes li trzeba bedzie, zabijemy ja, a wtedy z kim zawra przymierze? Szukaja Piurivara dysponujacego wladza, a znajda tylko Faraatae, ja zas nie podpisze traktatu z Niezmiennymi. - Porwac Danipiur? - powtórzyl Aarisiim z powatpiewaniem. - Zabic Danipiur? - Jesli bede musial, zabije caly ten swiat, lecz go im nie oddam! 5 Wczesnym wieczorem zatrzymali sie po wschodniej stronie Rozpadliny w miejscu znanym jako Dolina Prestimiona; z tego, co wiedzial Valentine, byl to niegdys wazny osrodek rolniczy. Podczas podrózy po Zimroelu widywal juz sceny nieopisanie ponure: porzucone farmy, wyludnione miasta, znaki przerazajacej walki o przetrwanie... lecz owa Dolina Prestimiona wygladala najbardziej przygnebiajaco z nich wszystkich. Pola tu byly popalone, czarne, ludzie milczacy, spokojni, jakby oszolomieni. - Uprawialismy lusayender i ryz - opowiadal gospodarz Valentine'a, farmer imieniem Nitikkimal, pelniacy najwyrazniej funkcje zarzadzajacego sektorem. - Potem przyszla s niec lusavenderowa, ros liny wyginely, a my musielismy spalic pola. Mina jeszcze co najmniej dwa lata, nim znów bedziemy mogli je uprawiac. Pozostalismy jednak. Nikt z nas, mieszkanców Doliny, nie uciekl, Wasza Wysokosc. Brakowalo zywnos ci. Nam, Ghayrogom, niewiele potrzeba, rozumiesz, panie, a jednak jedzenia nie starczalo dla wszystkich. Nie mamy nic do roboty, przez co ludzie sa niespokojni, smutno takze patrzec na ziemie zmieniona w popioly, lecz to nasza ziemia, wiec zostalismy. Czy kiedys jeszcze bedziemy ja uprawiac, Wasza Wysokosc? - Wiem, ze bedziecie - odpowiedzial Valentine zastanawiajac sie, czy nie ludzi go falszywa nadzieja. Dom Nitikkimala stal u wejscia do Doliny i wydawal sie niemal palacem, smukle belki z drewna ghannimor podpieraly wysokie sufity, dach kryty byl zielona dachówka. Wewnatrz czulo sie jednak wilgoc i przeciagi, jakby plantator stracil serce i nie troszczyl sie juz o dokonywanie napraw koniecznych w tym wilgotnym, cieplym klimacie. Tego popoludnia Valentine, calkowicie sam, odpoczywal w ogromnym apartamencie, który Nitikkimal oddal mu do dyspozycji. Wieczorem mial udac sie do ratusza na spotkanie z miejscowymi obywatelami. Dotarla tu do niego wielka paka meldunków, z których dowiedzial sie, ze Hissune wkroczyl daleko w glab terytoriów Metamorfów gdzies w poblizu rzeki Steiche, szukajac Nowego Velalisier, jak nazywano stolice buntowników. Ciekawe, czy bedzie mial wiecej szczes cia niz on sam, gdy wedrowal dzungla w poszukiwaniu Ilirivoyne? A Diwis zgromadzil równie wielka lub nawet wieksza armie do ataku na Piurifayne z drugiej strony. Kiedy myslal o czlowieku wojny, jakim byl jego bratanek, Valentine czul niepokój. Nie tak to planowalem, powtarzal sobie, nie chodzilo mi o wysylanie armii do Piurifayne. Wlasnie tego pragnalem uniknac! Lecz wiedzial, ze bylo to nie do unikniecia. W tych czasach s wiat potrzebowal Hissune'ów i Diwisów, nie Valentine'ów. On musi tylko odegrac swa role, oni odegraja swoje, a potem, jesli taka jest wola Bogini, rany kiedys zaczna sie goic. Przejrzal i inne meldunki. Wiadomosc z Góry Zamkowej: Stasilane jest teraz regentem i zmaga sie z rutynowymi pracami rzadu. Wspólczul mu: Stasilane wspanialy, Stasilane atleta siedzi za biurkiem i podpisuje kawalki papieru. Jak strasznie zmienia nas czas! - pomys lal Valentine. My, którzy uzywalis my zycia na Górze Zamkowej, oddawalis my sie rozrywkom, polowaniom i zabawie, uginamy sie teraz pod ciezarem obowiazków, dzwigajac na barkach brzemie naszego biednego, sypiacego sie swiata. Jak daleki jest teraz Zamek, jak dalekie sa radosci zycia z czasów, gdy s wiat wydawal sie rzadzic sam, a przez caly rok panowala wiosna! Meldunek od Tunigorna: wedruje przez Zimroel tuz za Valentine'em, zalatwia rutynowe sprawy: pochówek umarlych, dystrybucja zywnosci, zachowanie istniejacych srodków i inne metody bezposredniej walki z glodem i plagami. Tunigorn lucznik, Tunigorn, slynny mysliwy, nadaje teraz sens - my wszyscy nadajemy im teraz sens - naszym chlopiecym latom, spedzonym w komforcie i na rozrywkach. Odsunal od siebie meldunki. Ze szkatulki wyjal smoczy kiel, który w Khyntor, w dziwnych doprawdy okolicznosciach, dala mu ta kobieta, Millilain. W chwili, w której po raz pierwszy wzial go do reki, wiedzial juz, ze to nie zwykly kawalek kosci, amulet fanatycznie przesadnych prostaczków. Mijaly dni, a z kazdym dniem Valentine lepiej rozumial, co on oznacza i jak go uzywac... w tajemnicy, zawsze w tajemnicy, bez wiedzy Carabelli. Juz niemal wiedzial, co dala mu Millilain. Dotknal go palcem. Kiel byl cienki, kruchy, niemal przejrzysty, twardy jednak niczym najtwardszy kamien, krawedzie zas mial ostre jak najostrzejsza stal. Wydawal sie chlodny, a jednak sprawial przy tym wrazenie takie, jakby plonal w nim ogien. Uslyszal nie istniejaca muzyke dzwonów. Bily powoli, uroczyscie, w niemal pogrzebowym rytmie, potem rozlegla sie dzwieczna kaskada tonów, szybka, przechodzaca w zapierajaca, dech w piersiach mieszanine melodii, tak blyskawiczna, ze tony poprzedniej zacierala juz nastepna, a potem wszystkie one zlaly sie w jedna oszalamiajaca symfonie zmian; tak, znal juz te muzyke, rozumial, czym jest, to król oceanu Maazamoorn, stworzenie, które istoty ladowe znaly pod nazwa smoka Lorda Kinnikena, najpotezniejszy mieszkaniec wielkiego Majipooru. Valentine dlugo nie pojmowal, ze muzyke Mazamoorna slyszal, nim jeszcze talizman ten trafil w jego rece. Lezac we snie na pokladzie “Lady Thiin", kiedy po raz pierwszy - ilez to podrózy temu! - plynal z Alhanroelu na Wyspe Snu, snil o pielgrzymce; ubrani w biale stroje ludzie s pieszyli ku morzu, byl wsród nich i on, a z morza wylonil sie wielki smok Lorda Kinnikena, otworzyl paszcze tak szeroko, ze zmiescilyby sie w niej zmierzajace ku niemu rzesze. A kiedy zblizyl sie i wypelzl na brzeg, dobywal sie z niego wlasnie dzwiek dzwonów, tak potezny i straszny, ze wydawal sie kruszyc samo powietrze. Podobny dzwiek dobywal sie takze i z kla. Majac go za przewodnika, Valentine móglby, gdyby skupil sie w jadrze swej duszy, a potem siegnal calym soba poprzez swiat, skontaktowac sie z przerazajacym potega umyslem króla oceanu Maazmoorna, którego ignoranci nazywali smokiem Lorda Kinnikena. Taki oto dar dala mu Millilain. Skad wiedziala, jaki uzytek moze z niego zrobic on... i tylko on? A moze nie wiedziala? Byc moze dala mu go tylko dlatego, iz dla niej byl swiety... byc moze nie miala najmniejszego pojecia, ze on i tylko on uzyc go moze w ten wlas nie sposób, jako jadra koncentracji... Maazmoornie... Maazmoornie... Próbowal, szukal, wzywal. Z dnia na dzien coraz blizszy byl nawiazania prawdziwego kontaktu z królem oceanu, prawdziwej z nim rozmowy, zetkniecia dwóch osobnych tozsamos ci. Juz prawie dochodzil do celu. Byc moze uda mu sie juz dzis, a moze dopiero jutro lub pojutrze... Odpowiedz mi, Maazmoornie. To ja cie wzywam, ja, Valentine Pontifex... Nie bal sie juz przerazajacego umyslu smoka. W tych sekretnych wyprawach duszy nauczyl sie, do jakiego stopnia istoty z ladu nie rozumieja wladców oceanu. Królowie oceanu budzili strach, to prawda, lecz nie trzeba bylo sie ich bac. Maazmoornie... Maazmoornie... Juz prawie, pomyslal. - Valentine? - Za drzwiami stala Carabella. Zaskoczony, Valentine drgnal wychodzac z transu tak nagle, ze omal nie spadl z fotela. Odzyskal jednak kontrole nad soba, schowal kiel do szkatulki, uspokoil sie i podszedl do zony. - Powinnismy juz byc w ratuszu - powiedziala. - Oczywiscie. Tak, oczywiscie. W glebi duszy nadal slyszal dzwiek owych tajemniczych dzwonów. Teraz jednak nadszedl czas na inne obowiazki. Kiel Maazmoorna bedzie musial jeszcze troche poczekac. Godzine pózniej, w wielkiej sali ratusza, Valentine zasiadl na podwyzszeniu, a przed nim przechodzili powoli farmerzy, oddajac mu hold i przynoszac do poblogoslawienia narzedzia pracy: sierpy, motyki, najprostsze, prymitywne narzedzia rolnika, zupelnie jakby Pontifex przez sam akt zlozenia dloni mógl przywrócic dobrobyt, którym cieszyla sie niegdys ta nieszczesliwa dolina. Zastanawial sie nawet, czy nie reguluje tego jakas pradawna tradycja wiejskiego ludu, prawie samych Ghayrogów. Najpewniej nie - zdecydowal - zaden rzadzacy Pontifex nie odwiedzil nigdy Doliny Prestimiona i w ogóle Zimroelu, nie bylo tez powodu, by sie takich odwiedzin spodziewac. Byc moze tak oto, wynaleziona przez ten lud na potrzeby chwili, narodzila sie tradycja, stworzona, gdy mieszkancy doliny dowiedzieli sie o nadejsciu Pontifexa. Nie martwilo go to. Przynosili mu narzedzia pracy, wiec dotykal raczki jednego, ostrza drugiego, lemiesza trzeciego, i usmiechal sie swym najcieplejszym us miechem, i mówil im slowa nadziei plynacej z serca, w odpowiedzi ich twarze plonely nowym blaskiem. Pod koniec wieczoru w sali powstalo zamieszanie. Valentine podniósl wzrok i dostrzegl zmierzajaca w jego kierunku dziwna procesje. Dwie mlode Ghayrozki, idace przejsciem w jego kierunku, prowadzily pod rece starsza, która, sadzac po bezbarwnej lusce i zwieszajacych sie wokól twarzy wezach wlosów, musiala byc rzeczywiscie bardzo stara. Sprawiala wrazenie slepej i slabej, lecz trzymala sie prosto i szla przed siebie, jakby z kazdym krokiem rozbijala mur. - To Aximaan Threysz - szepnal Nitikkimal. - Czy slyszales o niej, Wasza Wysokosc? - Niestety nie. - Jest najslynniejsza gospodynia w okolicy, znana ze swego lusavenderu, zródlem madrosci, ceniona ze wzgledu na swa wiedze. Mówia o niej, ze czeka tylko na smierc, a jednak pragnela sie dzis z toba zobaczyc. - Lord Valentine! - czystym, dzwiecznym glosem krzyknela Aximaan Threysz. - Nie jestem juz Lordem Valentine'em, lecz Pontifexem Valentine'em. Czynisz mi wielki zaszczyt, przychodzac tu, Aximaan Threysz. Twa slawa cie wyprzedzila. - Valentine... Pontifex... - Podejdz i podaj mi reke. Ujal jej chuda, wyschnieta dlon, uscisnal ja mocno. Patrzyli sobie w oczy; widzac jej wielkie, czyste teczówki, zorientowal sie, ze Threysz jest slepa. - Twierdzili, ze jestes uzurpatorem - powiedziala. - Przybyl tu nieduzy, rumiany mezczyzna, powiedzial nam, ze nie jestes prawdziwym Koronalem. Nie chcialam go sluchac, odeszlam. Nie wiedzialam, czy jestes prawdziwym wladca, czy uzurpatorem, ale pomyslalam, ze nie jemu o tym wyrokowac, temu niskiemu, rumianemu mezczyznie. - Ach, Sempeturn. Spotkalismy sie. Teraz i on wierzy, ze bylem prawdziwym Koronalem, a teraz jestem prawdziwym Pontifexem. - Czy scalisz s wiat, prawdziwy Pontifeksie? - spytala Aximaan Threysz glosem pelnym zdumiewajacej zywotnosci, mlodzienczej czystosci. - Wszyscy to uczcimy, Aximaan Threysz. - Nie. Nie ja, Pontifeksie Valentinie. Ja umre, w przyszlym tygodniu, za tydzien, za dwa, i z pewnoscia nie przedwczesnie. Chce tylko, bys mi obiecal, ze s wiat bedzie taki, jaki byl: dla mych dzieci i dzieci mych dzieci. Jesli mi to obiecasz, popelzne ku tobie na kolanach, a jes li bedzie to obietnica falszywa, niech Bogini pokara cie tak, jak my tu, w Dolinie, zostalismy pokarani, Pontifeksie Valentinie. - Obiecuje ci, o Aximaan Threysz, ze swiat zostanie odtworzony w swej pierwotnej postaci, ze bedzie piekniejszy, niz byl, obiecuje ci takze, ze nie jest to falszywa obietnica. Nie pozwole ci jednak pelznac ku mnie na kolanach. - Obiecalam, ze zrobie to, i zrobie. - Nieslychane, lecz Aximaan Threysz odepchnela obie mlodsze kobiety, jakby byly ledwie piórkami. Padla na kolana - obraz najglebszej pokory - choc jej cialo wydawalo sie tak sztywne jak plat skóry przez wiek wystawiany na slonce. Valentine wyciagnal reke, by pomóc jej powstac, a wtedy jedna z kobiet - jej córka, to mogla byc tylko jej córka! - chwycila go za reke i odtracila ja, a potem spojrzala na swa dlon z przestrachem, jakby przerazilo ja to, iz dotknela Pontifexa. Aximaan Threysz powstala powoli, bez zadnej pomocy. - Czy wiesz, jaka jestem stara? - spytala. - Urodzilam sie, gdy Pontifexem byl Ossier. Sadze, ze jestem najstarsza istota na tym swiecie. Umre za rzadów Pontifexa Valentine'a, a ty scalisz nasz swiat! Ta kobieta sadzi, ze wypowiada proroctwo, pomys lal Valentine. Wiec czemu jej slowa brzmia jak rozkaz? - Tak tez bedzie, o Aximaan Threysz - powiedzial glos no. - A ty dozyjesz chwili, w której dojrzysz spelnienie tej obietnicy! - Nie. Nie. Prorokowac mozesz tylko wtedy, kiedy nie dostrzegasz juz rzeczywistosci. Me zycie konczy sie, lecz twoje widze jasno. Ocalisz nas, dokonujac tego, co uwazasz za niemozliwe do dokonania. A potem potwierdzisz swój uczynek, czyniac to, czego nie chcialbys uczynic nawet w najgorszych koszmarach. Lecz choc najpierw dokonasz niemozliwego, potem zas nienawistnego, bedziesz wiedzial, ze postapiles wlasciwie, i bedziesz radowal sie swym postepkiem, o Pontifeksie Valentinie. A teraz odejdz, Pontifeksie i uzdrów nas. - Rozwidlony jezyk zadrzal z wielka sila i wielka energia. - Uzdrów nas, Pontifeksie Valentinie. Uzdrów nas! Aximaan Threysz odwrócila sie powoli. Ruszyla droga, która ku niemu przyszla, odtracajac pomoc towarzyszacych jej kobiet. Minela jeszcze godzina, nim Valentine uwolnil sie do obecnosci ludu Doliny Prestimiona; ludzie i nie tylko ludzie tloczyli sie wokól niego z rozpaczliwa nadzieja, jakby sam czar jego pontyfikalnej obecnosci mial sile zmienic ich zycie, jakby za jego sprawa powrócic mogli do czasów sprzed nadejscia plag - lecz w koncu Carabella, uzywajac jego zmeczenia jako pretekstu, zdolala zakonczyc audiencje. Podczas powrotu do posiadlosci Nittikimala, Valentine mys lal wylacznie o Aximaan Threysz. W uszach nadal slyszal jej suchy, syczacy glos. “Ocalisz nas dokonujac tego, co uwazasz za niemozliwe do dokonania. A potem potwierdzisz swój uczynek, czyniac to, czego nie chcialbys uczynic nawet w najgorszych koszmarach. A teraz odejdz, Pontifeksie i uzdrów nas". Tak, tak. “Uzdrów nas, Pontifeksie. Uzdrów nas, Valentinie! Uzdrów nas!" W jego duszy brzmiala muzyka króla oceanu Maazmoorna. Tak bliski byl przelomu tego dnia, tak bliski byl prawdziwego kontaktu z wielkim stworzeniem oceanu. Dzis... noca... Carabella takze nie spala tej nocy. Stara Ghayrozka przesladowala i ja, niemal obsesyjnie wracala ku jej talentowi proroczeniu, ku zdumiewajacej jasnosci widzenia s lepoty, ku sekretom proroctwa. Wreszcie lekko pocalowala Valentine'a w usta, pogrzebala sie w niewyobrazalnym mroku ich loza i zasnela. Czekal przez nieskonczone chwile. A potem ujal w dlonie kiel smoka morskiego Maazmoorna. Maazmoornie? Sciskal kiel tak mocno, ze niemal wzarl sie on w skóre jego dloni. Zapragnal skoncentrowac cala sile umyslu na przekroczeniu granicy tysiecy mil, dzielacych Doline Prestimiona i królów oceanu, przebywajacych... gdzie? Na biegunie? Gdzie sie kryja? Maazmoomie? Slysze cie, o ladowy bracie, Valentinie, wladco bracie... Nareszcie! Wiesz, kim jestem ? Znam cie. Znalem twego ojca. Znalem wielu przed toba... Rozmawiales z nimi? Nie. Jestes pierwszy. Ale znalem ich. Nie znali mnie, ale ja znalem ich. Zylem przez wiele okrazen oceanu, bracie Valentinie. I obserwowalem wszystko, co dzieje sie na ladzie... Wiec wiesz, co sie dzieje? Wiem. Giniemy. A wy przyczyniacie sie do naszej zguby. Nie! Prowadzicie buntowników sposród Zmiennoksztaltnych. O tym wiemy. Czcza was jak bogów, a wy uczycie ich, jak nas zniszczyc. Nie, Valentinie - bracie. Wiem, ze czcza was jak bogów. Oczywiscie, przeciez jestes my bogami. Nie popieramy ich buntu, dajemy tylko to, co dalibys my kazdemu, kto przyszedlby do nas po nowe zycie. Nie pragniemy, by wyparto was z naszego swiata. Lecz na pewno nas nienawidzicie! Nie, bracie Valentinie. Polujemy na was... zabijamy... Jemy wasze cialo i pijemy krew, i wyrabiamy z kosci tanie blyskotki. Tak, to prawda. Lecz dlaczego mielibysmy was za to nienawidzic, bracie Valentinie? Dlaczego? Valentine nie odpowiedzial mu od razu. Lezal zimny, drzacy, przy boku spiacej Carabelli, zastanawiajac sie nad tym, co uslyszal, nad tym cierpliwym wyznaniem, ze królowie oceanu sa bogami - co niby mialo to oznaczac? - i ze nie uczestnicza w buncie. Dowiedzial sie czegos calkowicie nowego i nieoczekiwanego, oto smoki nie zywia do mieszkanców Majipooru zalu, mimo nieszczesc, jakich z ich reki doswiadczaly. Za wiele zdarzylo sie naraz. Ogrom niepojetej wiedzy tam, gdzie niegdys byl dzwiek dzwonów i poczucie wszechogarniajacej obecnosci. Czyzbys nie byl zdolny do gniewu, Maazmoornie? Wiemy, co to gniew. Lecz czy go czujecie? Gniew nie liczy sie i nie o nim mowa, bracie Valentinie. To, co czynia wasi mysliwi, jest zupelnie naturalne. Jest czescia zycia, aspektem Tego, Co Jest. Tak jak ja. Tak jak ty. Czcimy To, Co Jest we wszystkich jego przejawach. Zabijacie nas, kiedy przeplywamy wzdluz wybrzeza kontynentu, który nazywacie Zimroelem, uzywacie naszych cial, my zas czasami zatapiamy wasze statki, jesli wydaje sie, ze to wlasnie uczynic nalezy w tej chwili, i uzywamy waszych cial, a wszystko jest Tym, Czym Jest. Pewnego razu Piurivarzy zabili kilku z nas w swym kamiennym miescie, które teraz jest martwe, mysleli, ze popelnili straszliwa zbrodnie, i w ramach zadoscuczynienia zniszczyli je. Nie sadzili, nikt z ladowych dzieci nie rozumie. Wszystko jest tylko Tym, Czym Jest. A jesli bedziemy sie opierac teraz, kiedy Piurivarzy sieja wsród nas chaos? Czy to zle stawiac opór? Czy musimy zaakceptowac nasz los, poniewaz jest on Tym, Czym Jest? Wasz opór takze jest Tym, Czym Jest. A wiec twoja filozofia nie ma dla mnie sensu, Maazmoornie. Nie musi, bracie Valentinie. To takze jest Tym, Czym Jest. Valentine umilkl na chwile, dluzsza nawet niz poprzednio, lecz bardzo starannie podtrzymywal kontakt. W koncu powiedzial: Chce, zeby skonczyl sie czas niszczenia. Chce zachowac to, co my na Majipoorze rozumiemy jako To, Co Jest. Oczywiscie, ze tego wlas nie chcesz. I chce, zebys cie mi pomogli. 6 - Ujelismy Zmiennoksztaltnego, panie - oznajmil Alsimir - twierdzi, ze przynosi wazne wiesci, lecz chce rozmawiac z toba, panie, i tylko z toba. Hissune zmarszczyl brwi. - Mys lisz, ze to szpieg? - Bardzo prawdopodobne, panie. - Lub nawet zabójca? - Te mozliwosc nalezy miec zawsze na uwadze, panie, lecz nie sadze, by przybyl tu cie zamordowac. Wiem jednak, ze jest Zmiennoksztaltnym, panie, i ze nasze sady o nich zawsze moga byc bledne, ale... bylem wsród tych, którzy go przesluchiwali, i mam wrazenie, ze jest szczery. Wrazenie, panie. - Szczerosc Zmiennoksztaltnych. - Hissune rozes mial sie. - Ich szpieg podrózowal w najblizszym otoczeniu Lorda Valentine'a, prawda? - Tak powiadano. Wiec co mam z nim uczynic, panie? - Powinienes chyba przyprowadzic go do mnie, prawda? - A jesli zechce spróbowac jakiejs z tych ich sztuczek? - Po prostu bedziemy musieli ruszac sie szybciej niz on, Alsimirze. Mimo wszystko przyprowadz go. Ryzykowali i Hissune doskonale zdawal sobie z tego sprawe. Nie sposób jednak nie spotkac sie z kims, kto oznajmia, ze jest wyslannikiem wroga, lub skazac go na smierc od razu, tylko podejrzewajac zdrade. Sam przed soba przyznawal takze, ze interesujaca odmiana bedzie zobaczyc wreszcie Metamorfa na wlasne oczy - po tylu tygodniach marszu przez wilgotna dzungle! Przez caly ten czas ani razu nie widzieli wrogów. Ani razu! Obóz rozbili na skraju zagajnika wielkich drzew dwikka, gdzies przy wschodniej granicy Piurifayne, niedaleko rzeki Steiche. Dwikka rzeczywiscie robily wrazenie. Zdumiewajaco wielkie, mialy galezie siegajace tak daleko, ze spokojnie przykrylyby duzy dom, kora ich byla czerwona, z glebokimi peknieciami, liscie zas tak gigantyczne, ze w trakcie ulewnego deszczu pod kazdym z nich mogloby znalezc schronienie ze dwudziestu mezczyzn. Owoce o szorstkiej skórze mialy rozmiary slizgacza, miazsz ich dzialal oszalamiajaco. Lecz botaniczne cuda nie byly wystarczajaca rekompensata za meczaca wyprawe w glab prowincji Metamorfów. Deszcz padal bez przerwy, plesnialo i gnilo wszystko, lacznie - jak czasami wydawalo sie Hissune'owi - z mózgiem, i choc armia stala na linii dlugosci przekraczajacej sto mil, choc wazne miasto tubylców, Avendroyne, znajdowalo sie podobno gdzies pos rodku tej linii, nie widzieli jeszcze ani miasta, ani sladu po miescie, ani s ladu dróg ucieczki, ani w ogóle Metamorfów. Wydawalo sie, ze sa istotami mitycznymi i w rzeczywistosci dzungla jest nie zamieszkana. Hissune wiedzial, ze maszerujacy z przeciwnej strony Diwis ma podobne klopoty. Metamorfów bylo niewielu, a ich miasta musialy byc skladane. Przenosili sie z miejsca na miejsce jak latajace noca owady o przezroczystych skrzydlach. A moze przybierali postac drzew i krzaków, i stojac nieruchomo, duszac sie z powstrzymywanego smiechu, czekali na przejs cie armii Koronala. Z tego, co wiedzial, Metamorfami, ich zwiadowcami, mogly byc nawet wielkie drzewa dwikka, przy których obozowali. Najlepiej bedzie porozmawiac z poslancem, szpiegiem, morderca czy kim tam jest, byc moze powie cos interesujacego, a w najgorszym razie dostarczy przynajmniej jakiejs rozrywki. Alsimir wrócil po chwili z wiezniem, strzezonym przez kilku strazników. Podobnie jak ci nieliczni Piurivarzy, których Hissune spotkal osobiscie, i ten samym swym wygladem budzil niepokój. Byl bardzo wysoki, delikatnie, niemal krucho zbudowany, nagi z wyjatkiem pasa skóry okreconego wokól bioder. Skóra i wlosy niczym z gumy mialy dziwny, bladozielonkawy odcien, twarz zas wydawala sie gladka: usta zastepowala cienka szczelina, skosne oczy niemal zawsze byly przykryte powiekami. Metamorf nie wydawal sie pewny siebie, nie sprawial groznego wrazenia. Mimo wszystko Hissune zalowal, ze nie ma przy sobie kogos umiejacego czytac w umyslach: Deliambera, Tisany lub samego Valentine'a, dla którego sekrety obcych ludzi bardzo czesto nie stanowily tajemnicy. Ten Zmiennoksztaltny moze ciagle snuc niebezpieczne plany. - Kim jestes? - spytal go Hissune. - Nazywam sie Aarisiim. Sluze Królowi, Który Jest, znacie go pod imieniem Faraataa. - Czy on cie do mnie przyslal? - Nie, Lordzie Hissunie. Nie wie, ze tu jestem. - Aarisiim zadrzal nagle dziwnie, niczym w konwulsjach, na jedna chwile jego cialo wydalo sie rozmywac, tracic ostrosc ksztaltu. Straznicy Koronala natychmiast zrobili krok w przód, stajac miedzy jencem a swym wladca, gotowi oslonic go wlasnymi cialem gdyby nagla zmiana zachowania zwiastowala atak, lecz Zmiennoksztaltny blyskawicznie odzyskal kontrole nad cialem. - Przybylem tu, by zdradzic Faraatae - powiedzial cicho. Hissune spojrzal na niego, zdumiony. - Czy to znaczy, ze poprowadzisz nas do jego kryjówki? - Poprowadze. To zbyt dobre, by moglo byc prawdziwe, pomyslal Koronal, patrzac na doradców: Alsimira, Stimiona i innych. Najwyrazniej wszyscy podzielali jego poglad: byli nastawieni sceptycznie, ostrozni, wrodzy. - Dlaczego chcesz to uczynic? - Faraataa przekroczyl granice slusznosci. - Dopiero teraz przyszlo ci to do glowy? Jego bunt ciagnie sie od... - Slusznosci wedlug naszych przekonan, panie. Nie waszych. - Ach! Co takiego zrobil? - Zaatakowal Dirivoyne, ujal Danipiur i zamierza ja zamordowac. Nie mozna wiezic osoby Danipiur. Nie mozna pozbawiac jej zycia. Faraataa nie chcial sluchac doradców. Podniósl reke na Danipiur. O wstydzie, i ja bylem wsród tych, którzy poszli z nim! Myslalem, ze chce ja tylko uwiezic, zeby nie mogla zawrzec ukladu z wami, o Niezmienni, a przeciw nam. Tak wlas nie mówil - nie zabije jej, póki nie nabierze przekonania, ze wojna jest nieodwolalnie przegrana. - Czy teraz tak wlas nie sadzi? - Nie, Lordzie Hissunie. Nie uwaza wojny za przegrana, ma zamiar wypuscic na was nowe stwory, nowe zarazy, sadzi, ze stoi u progu zwyciestwa. - Wiec po co zabijac Danipiur? - By zapewnic sobie zwyciestwo. - Co za szalenstwo! - I ja tak sadze, panie. - Aarisiim szeroko otworzyl oczy, plonace teraz dziwnym, groznym blaskiem. - Oczywiscie, widzi w niej powazna rywalke, osobe sklaniajaca sie raczej ku pokojowi niz wojnie. Jes li ja usunie, zagrozenie jego potegi zniknie. Lecz jest cos wiecej. On chce zlozyc ja w ofierze na oltarzu - chce dac jej krew w darze królom oceanu, by zapewnic sobie ich dalsza pomoc. Zbudowal swiatynie podobna do tej, jaka stala w Starym Velalisier, sam zlozy ja na kamieniu, zabije ja wlasnymi rekami. - Kiedy ma sie to zdarzyc? - Dzisiejszej nocy, panie. O Godzinie Hagiusa. - Dzis w nocy! - Tak, panie. Szedlem, jak potrafilem najszybciej, ale twa armia jest tak wielka... i balem sie, ze zgine z reki prostego zolnierza, szukalem twej gwardii... przybylbym wczoraj lub nawet przedwczoraj, lecz nie bylo to mozliwe, nie potrafilem... - A ile dni drogi dzieli nas od Nowego Velalisier? - Byc moze cztery. Lub trzy, jesli bedziemy maszerowac bardzo szybko. - A wiec Danipiur zginie! - krzyknal Hissune, ws ciekly i bezradny. - Jesli nie poswieci jej tej nocy... - Powiedziales , ze odbedzie sie to wlasnie dzis! - Tak, ksiezyce zajmuja wlasciwe pozycje, gwiazdy zajmuja wlasciwe pozycje... ale jesli sie zawaha, jesli w ostatniej chwili zmieni zamiar... - A czy Faraataa czesto sie waha? - Nigdy, panie. - Nie ma wiec sposobu, bysmy dotarli na czas. - Nie ma, panie - przytaknal ponuro Aarisiim. Ze zmarszczonym czolem Hissune wpatrywal sie intensywnie w drzewa dwikka. Danipiur martwa? Wraz z nia zginelaby jakakolwiek nadzieja na porozumienie ze Zmiennoksztaltnymi. Z tego, co wiedzial, tylko ona zdolna byla zlagodzic furie buntowników i posredniczyc w zawarciu jakiegos kompromisu. Bez niej walka toczyc sie bedzie bez konca. - Gdzie dzis przebywa Pontifex? - spytal Alsimira. - Jest na zachód od Khyntor, byc moze az w Dulorn, z pewnoscia gdzies na terenach Rozpadliny. - Czy mozemy wyslac mu wiadomosc? - Kanaly komunikacyjne laczace nas z tym regionem sa bardzo niepewne, panie. - Przeciez wiem. Chce, by dotarlo do niego to, czego dowiedzielismy sie od Aarisiima, i to w ciagu dwóch najblizszych godzin. Próbujcie wszystkiego; co ma jakis sens. Proscie o pomoc czarodziejów, módlcie sie, wyslijcie wiesc do Pani, niech spróbuje przeslania. Próbujcie wszystkiego; Alsimirze, czy dobrze mnie zrozumiales? Pontifex musi wiedziec, ze Faraataa zamierza dzis w nocy zamordowac Danipiur. Przeslijcie mu te informacje. Jakims cudem. I powiedzcie mu tez, ze tylko on moze ja ocalic. Jakims cudem. 7 Do tego, pomys lal Valentine, potrzebowac bede nie tylko kla Maazmoorna, lecz takze diademu Pani. Nie moze byc zadnej przerwy w transmisji, zadnego przeklamania przekazu; uzyje wszelkich dostepnych mi srodków. - Stan tuz obok mnie - powiedzial do Carabelli. I do Deliambera, Sleeta, Tisany. - Otoczcie mnie. Kiedy wyciagne rece, chwyccie je. Nie mówcie nic. Tylko je sciskajcie. Dzien byl czysty, sloneczny, powietrze poranka wydawalo sie rzeskie, swieze, slodkie jak nektar z alabandyny. Lecz w Piurifayne, daleko na wschodzie, zapadal zmrok. Zalozyl diadem. Chwycil kiel króla oceanu. Wzial gleboki oddech, nabierajac w pluca slodkiego, czystego powietrza tak gleboko, ze niemal go oszolomilo. Maazmoornie? Wezwal go tak poteznie, ze az porazil stojacych obok ludzi. Sleet drgnal, Carabella przylozyla dlonie do uszu, macki Deliambera zafalowaly gwaltownie. Maazmoornie? Maazmoornie? Dzwiek dzwonów. Powolne, ciezkie obroty gigantycznego ciala spoczywajacego w chlodnych glebiach oceanu, gdzies na pólnocy. Slabe poruszenie wielkich, czarnych skrzydel. Slysze cie, Valentinie-bracie. Pomóz mi, Maazmoornie. Pomóz? Jak moge ci pomóc? Pozwól, ze wraz z twa dusza ulece ponad s wiat. Wiec chodz do mnie, królu-bracie, Valentinie-bracie. Okazalo sie to cudownie latwe. Poczul, jak robi sie coraz lzejszy, jak unosi sie w powietrze, wzlatuje, leci. Ponizej widzial wielki, wygiety luk planety, ginacy w mroku daleko na wschodzie. Król oceanu niósl go bez wysilku, radosnie, jak gigant niosacy na dloni kociaka. Dalej, dalej, wokól s wiata, otwierajacego sie przed jego lecaca wysoko dusza. Czul, ze on i Majipoor staja sie jednoscia. Stal sie dwudziestoma miliardami mieszkanców planety - ludzi i Skandarów, Hjortów, Metamorfów i wszystkich innych ras - byli niczym czasteczki jego krwi. Znajdowal sie wszedzie, byl wszystkimi smutkami swiata, cala radoscia s wiata, wszystkimi jego pragnieniami, wszystkimi potrzebami. Byl wszystkim. Byl wrzacym wszechswiatem sprzecznosci i konfliktów. Czul upal pustyni, cieply deszcz tropików, chlód wynioslych górskich szczytów. Smial sie i plakal, umieral i kochal sie, jadl i pil, tanczyl, galopowal dziko przez nie znane sobie wzgórza, trudzil sie na polach, wycinal sciezke w s cianie dzikiej dzungli. W oceanie jego duszy wielki smok wyskoczyl na powierzchnie wody, wydal z siebie monstrualny, zdlawiony ryk i zanurkowal w przepastne glebie. Valentine opus cil wzrok, dostrzegajac strzaskane miejsca s wiata, rany i blizny tam, gdzie ziemia wznosila sie, gdzie zderzaly sie jej fale, zobaczyl, jak mozna je uleczyc, jak s wiat moze odzyskac harmonie, znów stac sie jednoscia. Wszystko bowiem dazy ku harmonii. Wszystko laczy sie w To, Co Jest. Wszystko jest czescia wielkiej, niezmiennej harmonii. Lecz z harmonii tej wylamywal sie jeden element. Skrzeczal, piszczal, zgrzytal, wyl. Cial materie swiata jak nóz, pozostawiajac za soba krwawa blizne. Calosc rozdzieral na czes ci. Nawet on - i Valentine nie mial co do tego najmniejszych watpliwosci - byl aspektem Tego, Co Jest. Lecz krzyczac, miotajac sie, szalejac w obledzie, ten jeden aspekt Tego, Co Jest nie chcial zaakceptowac Tego, Co Jest. Sila ta glosno krzyczala wszystkiemu, co poza nia. Buntowala sie przeciw tym, tworzyli harmonie, naprawiali materie swiata, pragneli calosc uczynic caloscia. Faraatao. Kim jestes? Jestem Valentine Pontifex. Valentine glupek. Valentine dziecko. Nie, Faraatao. Valentine Pontifex. To nic nie znaczy. Jam jest Król, Który Jest! Valentine rozesmial sie; jego smiech spadl na swiat deszczem kropli zlocistego miodu. Lecac na skrzydlach wielkiego króla smoków, wzniósl sie niemal do granic niebios, mógl stad patrzyc w ciemnosc, widzial czubek Góry Zamkowej, wbijajacy sie w niebiosa po przeciwnej stronie swiata. Rozes mial sie znowu i patrzyl, jak wsciekly Faraataa wije sie, jak walczy z pradem jego smiechu. Faraatao? Czego chcesz ? Mozesz jej nie zabijac, Faraatao. Kim jestes, ze mówisz mi, co moge zrobic, a czego nie moge? Jestem Majipoorem. Jestes glupcem, Valentinie, jam zas Król, Który Jest! Nie, Faraatao. Nie? Widze w twym umysle blysk tej starej opowiesci. Ksiaze, Który Nadejdzie, Król, Który Jest... jak mozesz oglaszac sie którymi z nich ? Nie jestes tym Ksieciem. Nigdy nie bedziesz Królem. Macisz mi umysl glupstwami. Odejdz lub cie wygnam. Valentine poczul uderzenie, nacisk. Odepchnal je. Ksiaze, Który Nadejdzie to istota calkowicie pozbawiona nienawisci. Czy mozesz temu zaprzeczyc, Faraatao? To fragment legendy twego ludu. Ksiaze nie pozada zemsty. Nie pragnie niszczyc. Ty zas nie jestes niczym oprócz nienawisci, zadzy zemsty, pragnienia niszczenia, Faraatao. Gdyby usunac z ciebie te cechy, bylbys pusta skorupa, trupem. Glupiec. Nieslusznie roscisz sobie pretensje do wladzy. Glupiec. Pozwól, ze pozbawie cie gniewu i nienawisci, Faraatao. Daj mi swa dusze, a ulecze ja. Glupcze, mówisz niestworzone rzeczy. Chodz, Faraatao. Uwolnij Danipiur. Daj mi swa dusze, a ulecze ja. Danipiur zginie za godzine. Nie, Faraatao. Spójrz! Splecione korony drzew rozdzielily sie. Valentine dostrzegl Nowe Velalisier, os wietlone blaskiem pochodni. Swiatynia z polaczonych ze soba w skomplikowany wzór drewnianych bali, sztandary, oltarz, plonacy juz stos. Kobieta rasy Metamorfów, milczaca, godna, przykuta do wielkiego glazu. Otaczajace ja puste, obce twarze. Noc, drzewa, dzwieki, zapachy. Muzyka. Spiew. Uwolnij ja, Faraatao. A potem przyjdzcie do mnie, ty i ona, a ustanowimy porzadek, który musi zostac ustalony. Nigdy. Osobis cie poswiece ja bogu. Ofiara ta zadoscuczyni Swietokradztwu, kiedy zabilismy naszych bogów i pokarani zostalismy waszym przybyciem. Mylisz sie nawet co do tego, Faraatao. Co? Tego dnia w Velalisier bogowie oddali sie wam dobrowolnie. Tej ich ofiary nie zrozumieliscie. Wymysliliscie mit Swietokradztwa, lecz to falszywy mit. Faraatao, popelniasz blad. Mylicie sie calkowicie. Król oceanu Niznorn i król oceanu Domsitor oddali sie wam na ofiare tego dnia, przed wiekami, dokladnie tak jak smoki dobrowolnie oddaja sie na ofiare naszym mys liwym, plynac wzdluz brzegu Zimroelu. Nic nie pojmujesz. Glupota. Szalenstwo. Uwolnij ja, Faraatao. Poswiec swa nienawisc, jak królowie oceanu poswiecili zycie. Zabije ja teraz wlasnorecznie. Nie musisz tego robic, Faraatao. Uwolnij ja. Nie!!! To jedno slowo wybuchlo z wielka, nieoczekiwana sila. Niczym fala oceanu w najstraszliwszej furii powstalo i natarlo na Valentine'a, i uderzylo go, zachwialo nim, na jedna krótka chwilke wciagnelo w chaos. A kiedy walczyl ze soba, usilujac odzyskac równowage, Faraataa uderzyl po raz drugi, i trzeci, i czwarty, z ta sama nieopisana sila. I nagle Valentine poczul, jak moc smoka wzmacnia jego moc, zlapal oddech, odzyskal panowanie nad soba, odkryl swa potege. Siegnal ku przywódcy rebelii. Pamietal te chwile sprzed wielu, wielu lat, kiedy w ostatniej godzinie wojny o odzyskanie tronu poszedl samotnie do sali sadów i znalazl w niej opetanego furia Dominina Barjazida. Wyslal mu milosc, przyjazn i smutek z powodu tego, co ich rozdzielilo. Barjazid odpowiedzial na to sprzeciwem, nienawiscia, gniewem, pogarda, kpina i wypowiedzeniem nie konczacej sie nigdy wojny. Doskonale pamietal te walke, a teraz musial ja powtórzyc: dyszacy nienawiscia przeciwnik, gwaltowny opór, gorzka pewnosc, ze istnieje tylko sciezka zniszczenia i smierci, nienawis ci, potwornosci, pogardy i niecheci. Nie spodziewal sie, by Faraataa zareagowal inaczej niz Dominin Barjazid, lecz ciagle byl Valentine'em i nadal wierzyl, ze milosc moze zwyciezyc. Faraatao? Jestes dzieckiem, Valentinie. Oddaj mi sie w pokoju. Odlóz na bok nienawisc, jes li chcesz byc tym, kim sie glosisz. Zostaw mnie, Valentinie. Dotykam cie. Nie, nie, nie, nie... Tym razem Valentine przygotowany byl na fale sprzeciwu, toczaca sie ku niemu jak lawina. Przyjal nienawisc Faraatay i wchlonal ja, i zastapil miloscia, zaufaniem, wiara, a w odpowiedzi otrzymal wiecej nienawisci; niezmiennej, ciezkiej, wielkiej. Nie zostawiasz mi wyboru, Faraatao. Faraataa tylko wzruszyl ramionami, kierujac sie w strone oltarza, do którego przykuto królowa Metamorfów. Podniósl dlon; trzymal w niej sztylet z polerowanego drewna. - Deliamber? - powiedzial Valentine. - Carabella? Tisana? Sleet? Zlapali go za dlonie, za ramiona. Czul, jak wnika w niego ich sila, lecz bylo jej za malo. Zawolal przez swiat, na Wyspie znalazl Pania, nowa Pania, matke Hissune'a, i przyjal jej sile oraz sile dawnej Pani, swej matki. Tego takze nie wystarczylo, lecz on byl juz gdzie indziej. Tunigornie! Stasilanie! Pomózcie! Przylaczyli sie do niego. Znalazl Zalzana Kavola. Znalazl Asenharta. Znalazl Ernamara. Znalazl Lisamon. Za malo, ciagle za malo. Jeszcze jeden... Hissunie? Przybadz, Hissunie! Daj mi swa sile, swa smialosc. Tu jestem, Wasza Wysokosc. Tak, tak, teraz jest to juz mozliwe. Znów uslyszal slowa starej Aximaan Threysz: “Ocalisz nas, robiac to, co uwazasz za niemozliwe do zrobienia". Teraz bylo to juz mozliwe. Faraatao! Jeden cios niczym nuta zagrana na wielkiej trabce powedrowal przez swiat do Piurifayne; podróz ta niemal nie zabrala mu czasu. Odnalazl cel, którym byl nie tyle Faraataa, ile raczej nienawisc w jego sercu, slepa, ws ciekla, nieugieta pasja zemsty, destrukcji, zaglady. Znalazl ja i zniszczyl, wyssal z duszy Faraatay jednym poteznym haustem. Te plonaca nienawisc Valentine wessal w siebie, przyjal, pozbawil mocy i odrzucil. A Faraataa pozostal prózny. Jeszcze przez chwile stal tak z reka wzniesiona nad glowe, z nadal napietymi, gotowymi do akcji mies niami, ze sztyletem wymierzonym w serce Danipiur. Potem wydal niemy krzyk, pozbawiony substancji, pusty, prózny. I stal wyprostowany, nieruchomy, skamienialy. Lecz byl pusty - skorupa, luska. Sztylet wypadl mu z palców. Odejdz - powiedzial Valentine. - W imie Bogini, odejdz Odejdz. Faraataa upadl i nie poruszyl sie juz. Swiat zamarl w ciszy. Byla to straszna cisza. “Ocalisz nas - powiedziala Aximaan Threysz - robiac to, co uwazasz za niemozliwe do zrobienia". A on sie nie zawahal. Z dala dobiegl do niego glos króla oceanu Maazmoorna. Czy zakonczyles podróz, bracie Valentinie? Tak. Zakonczylem podróz. Valentine otworzyl oczy. Odlozyl kiel, zdjal z czola diadem. Rozejrzal sie wokól i dostrzegl dziwnie blade twarze, przerazone oczy. Sleet, Carabella, Deliamber, Tisana. - Skonczone - powiedzial cicho. - Danipiur nie zostanie zamordowana. Nie zaatakuja nas juz zadne nowe monstra. - Valentinie... Spojrzal na Carabelle. - Tak, kochanie? - Czy nic ci nie jest? - Nie. Nic mi nie jest. - Czul sie dziwnie i byl bardzo zmeczony, lecz rzeczywiscie nic mu nie bylo. Zrobil to, co musialo zostac zrobione. Nie mial wyboru. Juz po wszystkim. - Skonczylismy nasz pobyt w tym miejscu - powiedzial Sleetowi. - Pozegnaj ode mnie Nitikkimala i innych, i powiedz im, ze wszystko bedzie dobrze, ze najuroczysciej im to obiecuje. Potem ruszymy w droge? - Do Dulornu? - spytal Sleet. Pontifex us miechnal sie i potrzasnal glowa. - Nie. Pojedziemy na wschód. Najpierw do Piurifayne, by spotkac sie z Danipiur i Lordem Hissune'em, i zaprowadzic na swiecie nowy porzadek, teraz gdy nienawisc znikla. A potem udamy sie do domu, Sleecie. Nareszcie udamy sie do domu! 8 Ceremonia koronacji odbywala sie pod golym niebem, na wielkim trawniku dziedzinca Kruzganku Vildivara, z którego piekny widok rozciagal sie na Dziewiecdziesiat Dziewiec Schodów i najwyzsze zabudowania Zamku. Nigdy jeszcze nie odbywano jej nigdzie oprócz sali koronacyjnej Confalume'a, lecz od dawna nie zwracano juz uwagi na tradycje, a Pontifex Valentine nalegal, by ceremonia odbyla sie na dworze. Kto os mielilby sie sprzeciwic wyraznemu zyczeniu Pontifexa? Zgodnie z jego wyraznym zyczeniem wszyscy zgromadzili sie wiec pod slodkim wiosennym niebem Góry Zamkowej. Dziedziniec udekorowano mnóstwem kwiatów. Ogrodnicy przyniesli tu kwitnace drzewa halatinga, jakims cudem osadzajac je w donicach bez naruszenia paków; staly dookola, promieniujac zlotoszkarlatnym blaskiem. Nie brakowalo tanigali i alabandyn, caramangów i sefitongali, sosninek, nikt nie wyliczylby nazw wszystkich odmian, z których kazda kwitla. Valentine zazyczyl sobie wielu kwitnacych ros lin, wiec bylo ich mnóstwo. Podczas ceremonii koronacji, zgodnie ze zwyczajem, Potegi Majipooru ustawialy sie w romb, jesli tylko wszystkie cztery mogly w niej uczestniczyc: Koronal posrodku, Pontifex naprzeciwko Koronala, Pani na Wyspie z jednej strony, Król Snów z drugiej. Lecz ta koronacja nie przypominala zadnej z poprzednich, gdyz w tej uczestniczylo piec Poteg i trzeba bylo wymyslic nowe ich ustawienie zamiast tradycyjnego. A wiec wymyslono. Pontifex i Koronal stali obok siebie. Po prawej rece Koronala Lorda Hissune'a, w pewnej od niego odleglosci, stanela jego matka Elsinome, Pani na Wyspie, po lewej zas rece Pontifexa, w tej samej od niego odleglosci, Minax Barjazid, Król Snów. Na samym koncu grupy, twarza do tej czwórki, ustawiono Danipiur z Piurifayne, piata i najmlodsza Potege Majipooru. Wladcom towarzyszyli doradcy; Pontifexowi Najwyzszy Rzecznik Sleet i Carabella, Koronalowi Alsimir i Stimion, Pani - kaplanki, ws ród których byly Lorivade i Talinot Esulde. Król Snów mial przy boku braci, Cristopha i Dominina, Danipiur zas otaczalo kilkunastu Piurivarów w lsniacych jedwabnych szatach. Piurivarowie trzymali sie osobno, w ciasnej grupce, jakby nadal nie potrafili do konca uwierzyc, ze sa honorowymi czlonkami uroczystosci odbywajacej sie na szczycie Góry Zamkowej. Dalej stali takze ksiazeta i diukowie: Tunigorn, Stasilane, Diwis, Mirigant, Elzandir i reszta, i poslowie z dalekich ziem, z Alaisor, Stoien, Piliploku, Ni-moya i Pidruid. Znalazlo sie takze miejsce dla specjalnych gosci: Nitikkimala z Doliny Prestimiona, Millilain z Khyntor i im podobnych; ludzi, których zycie splotlo sie z zyciem Pontifexa podczas jego podrózy przez swiat; zaproszono nawet malego, rumianego Sempeturna, któremu wybaczono zdrade, okazal bowiem mestwo w Piurifayne; Sempeturn rozgladal sie wokól z przestrachem i podziwem, raz po raz obdarowujac Hissune'a znakiem gwiazdy i Pontifexa jego symbolem, najwyrazniej nad soba nie panujac. Obecni byli takze obywatele Labiryntu, przyjaciele z dziecinstwa nowego Koronala: Vanimoon, który byl mu niemal bratem, i jego smukla, migdalowooka siostra Shulaire, i Heluan, i jego trzej bracia, i nie tylko oni; wszyscy stali sztywno i podziwiali Zamek z otwartymi ustami. Jak zwykle nie brakowalo wina. Jak zwykle odmówiono modlitwy, odspiewano hymny, wygloszono mowy, lecz ceremonia nie odbyla sie nawet w polowie, gdy Pontifex podniósl dlon, oznajmiajac, ze pragnie przemówic. - Przyjaciele - zaczal. Natychmiast rozlegly sie zdziwione szepty. Pontifex zwracajacy sie do innych - nawet Poteg! - slowem “przyjaciele". Jakie to dziwne, jakie charakterystyczne dla Valentine'a! - Przyjaciele - powtórzyl Valentine - pozwólcie, ze powiem teraz tylko kilka slów, a potem rzadko juz bedziecie mnie slyszeli, nadszedl bowiem czas Lorda Hissune'a, jestesmy w Zamku Lorda Hissune'a i jutro juz mnie tu nie bedzie. Chce wam tylko podziekowac - znów szepty, czy Pontifex powinien dziekowac? - i prosic, byscie sie radowali, nie tylko dzis , lecz takze przez cala ere pojednania, w która teraz wkraczamy. Dzis bowiem koronujemy Koronala, który rzadzic bedzie wami madrze i lagodnie przez wiele lat, nadzorujac odbudowe naszego swiata, witamy takze jako Potege królestwa wladczynie, która niedawno jeszcze byla nam wrogiem, lecz juz nim nie jest; z laski Bogini ona i jej lud zajmuja nalezne im miejsce w glównym nurcie zycia Majipooru i sa teraz równymi nam partnerami. Dobra wola obu stron pomoze naprawic krzywdy, zacznie sie czas pojednania. Przerwal i wzial kielich wypelniony zlotym winem, unoszac go wysoko. - Juz niemal skonczylem. Pozostaje nam tylko blagac Boginie, by poblogoslawila te uroczystosc, powinnis my takze poprosic o blogoslawienstwo naszych wielkich braci w oceanie, z którymi dzielimy Majipoor i z których laski zapewne zamieszkujemy jego niewielka czesc, z którymi wreszcie nawiazalismy kontakt. Okazali sie naszym zbawieniem, gdy zawarlismy pokój, zaczelis my leczyc rany; miejmy nadzieje, iz w przyszlosci stana sie naszymi przewodnikami. Teraz, przyjaciele, zblizamy sie do chwili koronacji, kiedy to rozpoczynajacy rzady Koronal wklada na czolo korone ze znakiem gwiazdy i zasiada na tronie Confalume'a. Lecz oczywiscie nie jestes my jeszcze w sali tronowej. Na moja pros be, z mojego rozkazu, chcialem bowiem tego popoludnia jeszcze raz odetchnac dobrym powietrzem Góry Zamkowej, poczuc na skórze cieplo slonca. Wraz z ma pania Carabella i tymi oto towarzyszami, którzy stali przy mym boku przez lata wypelnione najdziwniejszymi przygodami, opuscimy dzis Zamek, udamy sie do Labiryntu, który bedzie naszym nowym domem. Madra, stara, niezyjaca juz kobieta, która spotkalem w Dolinie Prestimiona, powiedziala mi, ze bede musial zrobic cos, co uwazam za niemozliwe, jesli swiat ma zostac ocalony, i uczynilem to, gdyz musialem to uczynic, i powiedziala jeszcze, ze potem bede mu sial zrobic cos mi nienawistnego. A co jest mi nienawistne? Cóz, zapewne opuszczenie tego miejsca i przeniesienie sie do Labiryntu, w którym mieszkac musi Pontifex. Lecz przeniose sie pod ziemie. Bez goryczy, bez gniewu. Zrobie to rados nie, jestem bowiem Pontifexem i nie jest to juz mój Zamek; opuszcze go tak, jak wymaga od nas Bogini. Pontifex usmiechnal sie, uniósl kielich ku Koronalowi, ku Pani, ku Królowi Snów i ku Danipiur. Wypil lyk wina, lyk wina z tego kielicha wypila takze Carabella. - A teraz przejdziemy Dziewiecdziesiat Dziewiec Schodów. Za nimi znajduje sie najswietsze sanktuarium Zamku, gdzie dokonczymy dzisiejszy rytual, potem odbedzie sie uczta, a pózniej wraz z moimi ludzmi odjade, poniewaz podróz do Labiryntu trwa dlugo, a ja chcialbym wreszcie znalezc sie w domu. Lordzie Hissunie, czy poprowadzisz nas do sali Confalume'a? Czy poprowadzisz nas tam, Lordzie Hissunie? KONIEC