-: Converted by FileMerlin :- Unknown; Alistair MacLean TABOR DO VACCARES Wstęp Przy pełnej kurzu krętej ĚieÎ w górach Prowansji zatrzymali się na wieczorny posi>k Cyganie. Przybyli z Transylwanii, z węgierskiej puszty, z wysokich Tatr, a nawet z rumuńskich plaż omywanych przez wody Morza Czarnego. Ich tabor miał za sobą długą drogę. Przemie­rzyli monotonne, spalone słoÎm równiny Europy Środkowej oraz peł­ne trudów i niebezpieczeństw :uchy górskie. By: to, krótko mó­wiś, m¬zĘ podróż, nawet dla nich, którzy mieli włgo wa­pienia. Wznosi: się ona prawie pionowo, zaś u podnóú przypomina: plas­ter miodu gigantycznych pszczół. Taki wyglť nadawały jej prostokąt­ne otwory różnej wielkoĚi, rozmieszczone zupełnie bez ­u i sk­u, lecz niewątpliwie b­Î dzie>m człowieka. WejĚie, które wskazywał młody Cygan, tak na oko miało około dwunastu metrów wysokoĚi i ty­le samo szerokoĚi. Czerda skinął głową, po czym odwr ge­neracje Prowansalczyków. Nie mogło być nawet cienia wątpliwoĚi, ţ jest ona dzie>m ludzkich rąk: na pionowych Ěianach widać było ty­siÎ poziomych i pionowych nacięć w miejscach, gdzie oddzielono rozmaitej wielkoĚi bloki wapienia. Dno jaskini było podziurawione prostokątnymi otworami, niektóre z nich mogły pomieĚić samoch= osobowy, inne zaś nawet domek jednorodzinny. W kątach leúły sterty kamieni, lecz poza tym wnętrze pieczary sprawiało wraţnie, jakby przed chwilą ktoś ją wysprzątał. Po obu stronach wejĚia znajdowały się solidne otwory, za którymi pa­nowała absolutna, nieprzenikniona ciemność. Było to miejsce ponure, napiętnowane przez los, nieub:ganie wrogie, groźne i naznaczone śmiercią, lecz na ­nym z Cyganów nie wywarło najmniejszego nawet wrażenia. Pewnym krokiem niemal równocześnie ruszyli w stronę wej­Ěia znajdujÎgo się z prawej strony. Gł«oko, w samym sercu kamiennej pu:pki, sta: przytulona pleca­mi do Ěiany drobna postać, ledwie zauwaúlna w zimnym blasku księ­życa, który przedostawał się przez pękni¬ia w suficie. Palce jej były kurczowo wbite w skałę, jakby chcia: się w nią wtopić, jakby w niej pr;owa: znaleźć schronienie. Chłopiec ten miał nie więcej niż dwa­dzieĚia lat. Był ubrany w ciemne spodnie i białą koszulę. Na jego szyi połyskiwał srebrny krzyżyk zawieszony na delikatnym, również srebr­nym :uszku, któryunosił się i opadał z regularnoĚią metronomu, poruszany szybkim oddechem, świadczśym o zupełnym wyczerpaniu. W ciemnoĚi błyszczały bia> z«y wyszczerzone w upiornym uśmie­chu przeraţnia. Rozdęte nozdrza i wytrzeszczone oczy oraz twarz bły­szczĘ od potu jak wysmarowana wazeliną dopełniały obrazu śmiertel­nie przestraszonego człowieka. Osiągnął on już niemal kres swych mo­żliwości fizycznych, majś jednocześnie świadomość nieuchronnie zbliújÎj się śmierci. Panika, jaka ogarnę: chłopca, pozbawi: gozdrowego rozsťku i zepchnę: w otch:ń szaleństwa. Uciekinier wstrzymał oddech, gdy dostrzegł dwa krążki świat: tań­czÎ przy lewym wejĚiu do jaskini. Przez chwilę stał jak skamieniały, obserwujś zbliújÎ się świat:, ale po kilku sekundach obudził się w nim instynkt samozachowawczy i z cichym jękiem rzucił się w prawą stronę. Buty na miękkiej podeszwie pozwalały mu poruszać się bez­ 7 szelestnie. Minął zakręt i zwolnił, wyciągajś przed siebie rÎ, bo­wiem za załomem panowały absolutne ciemnoĚi, nie rozjaśnione nawet rozproszonym świat>m księżyca. Musiał poczekać, aź oczy przyzwy­czają się do ciemnoĚi. Powoli ruszył ku następnej jaskini, kierując się bardziej wyczuciem niż wzrokiem. Przyspieszony oddech odbijał się echemod niewidocznych Ěian otaczajśych chłopaka, wywołujś dzi­wne szepty. Tymczasem obaj Cyganie posuwali się żwawo stale naprz=, oświet­lajś drogę latarkami; co kilkanaĚie sekund świat: zataczały pół­okrąg, omiatajś wnętrze jaskini. Na znak Czerdy zatrzymali się i do­k­nie sprawdzili najbardziej oddaloną od wejĚia część pieczary. Okaza: się pusta, a Czerda z zadowoleniem kiwnął głową, po czym zagwizdał w szczególny spos;. Chłopak słyszś ten dwutonowy dźwięk znieruchomiał, skurczył się w swej kryjówce, która oczywiĚie nie mog: dać żadnego schronienia przed poĚigiem. Przerażony, spojrzał w stronę, skť dobiegł gwizd i prawie natychmiast odwrgo umysłu dotarło, ţ ta jaskinia czymś się różni od pozostałych. Wprawdzie światło latarek mogło roz­proszyć mrok, ale prze§ladowcy byli jeszcze zbyt daleko, by tak dob­rze o§wietlić ca> wnętrze, a przecież widział wszystko wyraźnie.W po­równaniu z poprzednimi pieczarami w tej panował półmrok. Prawie u jego stóp zaczynało się skalne usypisko, powsta> najwyraźniej w wy­niku jakiegoś poważnego kataklizmu w przeszłoĚi. Odruchowo uniósł głowę i stwierdził, ţ rumowisko wznoszÎ się podkątem mniej wię­cej czterdziestu stopni nie miało szczytu; ciągnęło się w górę na jakieś kilkanaĚie metrów, a na jego szczycie było widać otwór, przez który przebłyskiwało rozgwieýżone niebo. Stť w:śnie pochodziło światło rozpraszajÎ mroki jaskini - z dawno zarwanego stropu. Chłopak był nieludzko zm¬zony, ale ten widok pobudził jego or­ganizm do jeszcze większego wysiłku; jego mięśnie dzia:ły zupełnie niezależnie od otępia>go umysłu. Spojrzał do tyłu, oceniajś, jak dale­ko jest poĚig, dopadł osypiska i zaczął się na nie wdzierać. Rumowisko było miejscem niepewnym i niebezpiecznym nawet dla kogoś, kto pr;owa;y je pokonać ostrożnie; na kaŢ pół metra, które 9 Aleksander pokonał pod górę zsuwał się trzydzieĚi centymetrów w dół. Jednak strach dodawał mu sił, pozwalajś przezwyciężyć nawet prawa ciąţnia i tarcia. Uciekinier piął się w górę, wbrew fizyce i zdro­wemu rozsťkowi, po osuwajśym się rumowisku, na które nikt przy zdrowych zmys¬h nawet by nie pr;ował wejść. Popokonaniu jednej trzeciej drogi chłopiec zdał sobie sprawę, ţ pod nim zrobiło się dziwnie jasno. Spojrzał w dół i zobaczył stojące nieruchomo trzy postacie. Uniesione głowy świadczyły, ţ obserwują jego wysiłki, ale latarki teraz zostały skierowane w dół na skaliste pod­łoţ. Było to tak dziwne, ţ nawet otumaniony umysł zbiega to zauwa­żył, ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym, gdyż skały pod jego nogami zaczęły się osuwać i musiał szybko posuwać się dalej. Kolana bolały go od potłuczeń, ale pomimo otartych dłoni, po:­manych i ponadrywanych paznokci, dążył wytrwale ku zbawczemu otworowi. Mniej wiÎj w dwk skały na szczycie kopca, który po­wstał u podnóú osypiska, i wyprostował się. Krytycznym wzrokiem obejrzał dzieło i z zadowoleniem skinął głową. Następnie wskazał pozo­stałym wyjĚie, po raz ostatni rzucił okiem na stertę kamieni i ruszył w ślad za innymi. Gdy znaleźli się przed skalnym labiryntem, w dziwnie ostrym świetle księżyca, Czerda skinął na syna. Ten zwolnił pozwalajś, by pozostała trójka znacznie ich wyprzedzi:. - Myślisz, Ferenc, ţ są jeszcze wśr= nas jacyś niedoszli kapusie? - cicho spytał Czerda. - Nie wiem. Nie ufam Josefowi i Pauli, ale kto to moţ mieć pe­wność? - No to b­ziesz ich obserwował, tak jak obserwowa>ś biednego Aleksandra, niech mu ziemia lekką b­zie. - Czerda przeţgnał się bez śladu wesołoĚi. - B­ę - w głosie Ferenca było słychać zdziwienie, ţ ojciec mówi o rzeczach tak oczywistych. - Za godzinę b­ziemy w hotelu. Jak myś­lisz, zarobimy coś dzisiejszej nocy? - Kogo obchodzą grosze rzucane przez bogatych snobów? -- par­sknął pogardliwie Czerda. - Tego, kto nam p¬i, tam nie b­zie. Jednak musimy odwiedzić ten zasrany hotel, tak jak robiliśmy dotych­czas i b­ziemy robić w przyszłoĚi. Nie należy wzbudzać niepotrzeb­nych podejrzeń, mój synu. Pozory są wygodne i bezpieczne. Nigdynie wolno ci o tym zapomnieć. 10 11 - Tak, ojcze - przytaknął Ferenc i pospiesznie schował nóż. Cyganie wrm siedemnastowiecznych saperów, którzy stracili cały miesiś i Bóg jeden wie ile ton prochu,by doprowadzić twierdzę do stanu całkowitego zniszczenia. Trzeba przy­znać, ţ naprawdę się starali - osiągnęli efekty zbliżone do wybuchu bomby atomowej, gdyż stara forteca zosta: niemal całkowicie unicest­wiona. Nadal jednak w jej pobliżu ludzie żyli, pracowali i umierali. U stóp zachodniego zbocza, na którym stały mury Les Baux rozciągał się obszar, doskonale pasujśy do ruin. Został on słusznie nazwany Piekielną Doliną - częĚiowo dlatego, ţ był położony mi­zy ruinami twierdzy a podnóţm gór, a częĚiowo dlatego, ţ w lecie ta gł«oka, wychodzĘ na południe kotlina by: niewiarygodnie gorĘ i pozba­wiona życia. Nazwa pasowa: idealnie. Jednakţ w północnej częĚi tego uroczego" zakątka rozciągał się zaskakujśy widok; leú: tam zielona, doskonaleutrzymana, wręcz luksusowa oaza, która wyglÚ: wprost baśniowo. Był to hotel, otoczony wysadzanymi drzewami alej­kami, egzotycznymi ogrodami i basenem z błękitną wodą. Ogrody roz­ 13 ciągały się na południe, basen był pośrodku, zaś od strony północnej , za dużym podjazdem, kilka schodków prowadziło się na prostokątny parking, obrośnięty gęstym żywopłotem i przykryty wiklinowym da­chem, zapewniajśym cień. Za basenem znajdowało się ocienione pa­tio, a dalej stał hotel. Jego budynekstanowił architektoniczną krzyżów­kę klasztoru braci trapistów i hiszpańskiej hacjendy. Prawdę powie­dziawszy, był to jeden z najlepszych, a wi¬ i najdroższych hoteli w Europie. Naturalnie, restauracja by: na równie wysokim poziomie. Patio dyskretnie oświetlały niewidoczne lampy zawieszone na dwś pokaźny antrykot. - Człowiek nigdy nie wie, kiedy zapanuje gł= - stwierdził grobo­ wym głosem wielki książę. - Pomyśl choky o Egipcie! Nam na szczęś­cie chwilowo to jeszcze nie grozi... To ostatnie zdanie wypowiedział na widok szefa sali, który w otocze­niu trzech kelnerów zbliúł się do ich stolika. Z namaszczeniem godnym zaiste ceremonii prezentacji klejnotów koronnych położył on przed ksi¬iem solidną porcję mięsa. Towarzyszśy mu kelnerzy kolejno sta­wiali na stole: półmisek ziemniaków, półmisek warzyw i wiaderko z lo­dem, z którego wychylały się szyjki dwś... - Poza drobiazgiem takim jak zachcianka, które z zasady realizuję natychmiast, istnieją cztery powody. - Kiedy jest się ksi¬iem, to moż­na przerywać rozmówcy bez przeproszenia. De Croytor wychylił następne pół litra wina i wyjaśnił znacznie wy­raźniejszym głosem: 14 15 - Jedzenie w samotnoĚi nie jest nawet w połowie tak przyjemne jak jedzenie w towarzystwie to po pierwsze, znam twojego ojca, hrabiego Delafont, to po drugie, a po trzecie nie ma piękniejszej dziewczyny w pobliżu. A do tego by:ś sama. Lila, tym razem poważnie zakłopotana, zniży: głos, ale i tak nic jej z tego nie przyszło. Wokoło zapanowa: cisza, ponieważ inni goĚie stwierdzili, ţ jakakolwiek wymiana zdań nie ma sensu, gdyż zostaną zagłuszeni przez ksi¬ia, wi¬ przysłuchiwali się ich rozmowie. - To nieprawda, przecież jest tu moja przyjaciółka, Cecile Dubois. - Mówisz o dziewczynie, z którą by:ś tu po południu? - Tak. - Moi przodkowie i ja zresztą też zawsze woleliśmy blondynki ­oznajmił tonem nie pozostawiajśym wątpliwoĚi, ţ brunetki nadawały się jedynie dla plebsu, a istnienia rudych nikt w ogóle nie zauwaúł. Po namyśle jednak odłożył sztuÎ i spojrzał w bok. - Przyznaję, niczego sobie - oznajmił scenicznym szeptem, który nie był słyszany dalej niż marne sześć metrów. - Twoja przyjaciółka, powiadasz. Kim ~r~i¬ jest ten antypatycznie wyglÚjśy nicpoń? Męüzyzna, siedzśy przy oddalonym zaledwie o trzy metry stoliku, czyli w zasięgu szeptu de Croytora, zdjął okulary w rogowej oprawie i odłożył je gestem wyraźnie wskazujśym, ţ ma dość. Jego ubranie było tradycyjne, ale kosztowne: szara gabardyna i jedwab.Ciemno­włosy, wysoki, muskularny, o szerokich ramionach, nie mógł być na pierwszy rzut oka uznany za przystojnego jedynie z powodu lekkiej nieregularnoĚi rysów opalonej twarzy. SiedzĘ z nim wysoka bru­netka uśmiechnę: się wyraźnie rozbawiona i położyłamu dłoń na ra­mieniu. - Proszę, panie Bowman - powiedzia: z błyskiem zielonych oczu. - Naprawdę nie warto. Męüzyzna spojrzał w jej roześmiane oczy i poddał się. - Moţ nie warto, ale mam wielką ochotę. - Sięgał po kieliszek, gdy dotarł do niego pe>n dezaprobaty głos blondynki. - WyglÚ na boksera wagi ciężkiej. Bowman ujął kielich i uniósł go z uśmiechem. - W rzeczy samej - wielki książę przełknął kolejne pół litra wina - ale jakieś dwadzieĚia lat po szczycie formy. Człowiek, o którym by: mowa, odstawił kieliszek tak gwałtownie, ţ omal go nie rozbił, wylewajś przy tym wino na serwetę i poderwał się z miejsca. Jednak Cecile oprk i dbajś o swe zdrowie, uda: się na wieczorny spacer. Bowman poddał się niechętnie. WyglÚło, ţ star­cie z ksi¬iem sprawiłoby mu autentyczną przyjemność, ale zrezyg­nował, ponieważ nie miał zwyczaju prowadzić publicznie utarczek z ko­bietami. - Przepraszam - szepnę: Cecile - ale Lila jest moją przyjaciółką i nie chcę, by musia: się wstydzić. - Nie chcesz, ëy musia: się wstydzić. Doskonale! A to, ţ ja się wstydzę, nie ma znaczenia? - Bez przesady, to tylko głupie docinki. Wcale nie wyglÚ pan antypatycznie, a przynajmniej nie dla mnie. Bowman przyjrzał się jej podejrzliwie, ale tym razem w zielonych oczach nie było złośliwoĚi, tylko przyjazna powaga. - Rozumiem, ţ moţ się panu nie podobać określenie nicpoń" ­doda: dziewczyna. - A tak na marginesie, co pan w:ściwie robi? To na wypadek gdybym musia: pana bronić przed ksi¬iem. Słownie, ma się rozumieć. - Do diab: z rum. Poza tym już mówi>m, ţ mam na imię Neil. -- To nie jest odpowiedź na moje pytanie. - Za to pytanie jest z gatunku tych za pięć punktów - mruknął, przystajś i zdejmujś okulary. - Prawdę mówiś, nic nie robię. Byli już po drugiej stronie basenu, toteż Cecile puĚi: jego ramię bez obawy, ţ dotrą tu wĚibskie spojrzenia, i popatrzy: bez entuzjaz­mu, jak starannie czy|i szk:. - Przepraszam, ale nie rozumiem pana. - Już mówi>m, Neil. Wszyscy przyjaciele tak do mnie mówią. - :two nawiązuje pan przyjaźnie, prawda? - spyta: z typowo ko­biecą logiką. - Taki już jestem. Nie słucha: go albo zignorowa:. - Chce pan powiedzieć, ţ nigdy pan nie pracował? - spyta: z niedowierzaniem. - Nigdy. - Nie ma pan pracy? Nie został pan przygotowany do ­nego za­wodu? Nie potrafi pan nic robić? - A dlaczego mia;ym się m¬zyć bez potrzeby? - spytał całkiem rozsťnie Bowman. - Mój tatuś był uprzejmy już zarobić miliony i na­dal je zarabia. Ja natomiast uwaúm, ţ co drugie pokolenie moţ zajmować się jedynie ładowaniem rodzinnych baterii biologicznych. Poza tym ja nie muszę pracować, a przecież wokół szaleje bezrobocie. Dlaczego mam pozbawiać zaj¬ia jakiegoś biedaka, który naprawdę bardziej go potrzebuje niż ja? - To się nazywa przewrotność... Jak ja mogtam tak się pomylić?! - Ludzie przewaźnie źle mnie oceniają - przyznał Bowman ze smu­tkiem. - Czyli książę miał rację! A ja nie chcia:m zaufać jego przenikliwo­Ěi - potrząsnę: głową, raczej bezradnie niż z potępieniem. -- Pan faktycznie jest leniwym nicponiem, panie Bowman. - Neil. - Och, jest pan niepoprawny -- po raz pierwszy w jej głosie poja­wi: się irytacja. - A poza tym zazdrosny i nieufny - dodał, biorś ją pod rękę i kie­rujś się w stronę patio. - Zwłaszcza zazdrosny o ciebie. A nieufny raczej wobec twojego stylu życia. Jak dwie angielskie dziewczyny, z trudem wiążÎ koniec z koÎm, mogą przy pensjach sekretarek czy maszynistek p¬ić rachunek, który tutaj wynosi jakieś dwieĚie funtów na głowę tygodniowo? - Lila i ja zbieramy materiał do książki - zaprotestowa:, ale nie vtrypadło to przekonywajśo. - O czym? - spytał uprzejmie. - O kuchni prowansalskiej? Wyda­wcy ksiąţk kucharskich nie p¬ą aż tak wysokich zaliczek. Kto wi¬ zap¬i rachunki? UNESCO? British Council? Przyjrzał się jej uważnie, ale nie:two było wytrśić ją z równowagi. - Myślę, ţ oboje powinniśmy podziękować naszym starym, dob­rym tatusiom, prawda? - Bowman poprawił okulary. - Proponuję za­wieszenie broni. Taka piękna noc, doskona> jedzenie i czarujĘ dzie­wczyna... Twoja przyjaciółka też jest niebrzydka. Kim jest ten Tomcio Paluszek, z którym je kolację? Cecile nie odpowiedzia: w pierwszej chwili, gdyż jak zahipnotyzo­wana obserwowa: spektakl, którego główną postacią był naturalnie de Croytor. Trzymajś w dłoni okazały puchar, dyrygował krzątaniną dwj Europy, by w kou maja oddać ho= relikwiom Sary, ich świętej patronki. Wielki książę pisze o tym książkę. - Tu aż się roi od pisarzy, których nikt by nawet w najśmielszych marzeniach nie podejrzewał o tak intelektualne zaj¬ia! - Nie rozumiem, panie Bowman. - Za to ja doskonale rozumiem - Bowman zauważył, ţ spojrzenie zielonych oczu moţ mieć temperaturę lodowca. - Nie ma potrzeby ... Co to takiego, na litość boską?! Pytanie wywo:ł przytłumiony ryk wielu silników pracujśych na nis­kim biegu. Odgłos zbliúł się i do złudzenia przypominał przejazd od­działu czołgów. Brakowało jedynie zgrzytu gąsienic. Na podjeýzie prowadzśym do hotelu wyłoni: się zza zakrętu kolumna cygańskich pojazdów. Część z nich wjecha: na parking, część ustawiła się w rów­nych rz¬h na podjeýzie. Ha:s silników i spalinywypełniły powiet­rze, zakłĘjś spokojny luksus tego zakątka. Nawet książę przestał na chwilę jeść. Bowman spojrzał na w:Ěiciela stojÎgo w pobliżu, który wpatrywał się w gwiazdy i chyba w myślach liczył do dziesi¬iu. To podobno pomaga w chwilach nagłego zdenerwowania. - Jak sťzę, przybył obiekt studiów wielkiego ksi¬ia? - spytał niewinnie, gdy w:Ěiciel opuĚił wzrok. - W rzeczy samej. - I co teraz? Cygańska muzyka? Uliczna loteria? Strzelnica? Wróţ­nie z ręki i stragany jak na koĚielnym odpuĚie? 19 - Sťzę, ţ ujął to pan dość dokładnie, panie Bowman. - Dobry Boţ! - Snob! -- parsknę: Cecile. - Przyznaję, madame, ţ zgadzam się w zupełnoĚi z opinią pana Bowmana - odparł w:Ěiciel. - Niestety, to stary zwyczaj i nie chce­my obrazić ani Cyganów, ani okolicznych mieszkaów. Proszę mi wy­baczyć. Ruszył w stronę podjazdu, gdzie grupa Cyganów zawzi¬ie o czymś dyskutowa:. Rozmowa toczy: się głównie mi­zy masywnym Cyga­nem w średnim wieku, o jastrz«iej twarzy i dumnej postawie, a nader elokwentną Cyganką w tym samym wieku, która wyglÚ:, jakby za chwilę mia: się rozp:kać. - Idziesz? - spytał Bowman dziewczynę. - Gdzie? Na dół? - Snobka! - Ależ... - Mogę sobie być leniwym nierobem czy innym nicponiem, ale jes­tem wnikliwym badaczem ludzkiej natury. - W:Ěiwszym określeniem byłoby wĚibskim". - W:śnie. Ujął ją pod ramię i ruszyli w stronę schodów. Musieli jednak przy­stanąć, by przepu|ić spieszÎgo w tym samym kierunku de Croyto­ra. Za księciem znaczniej wolniej i ze znacznie mniejszym entuzjazmem podąú: Lila. Wielki książę dzierżył w dłoni notes, a w oku miał błysk badacza odkrywajÎgo nieznany folklor. W pogoni za wiedzą nie za­pomniał o sprawach przyziemnych - w drugiej dłoni miał soczyste , czerwone jabłko, które jadł ze smakiem. WyglÚł na człowieka, który zawsze wie, co jest najważniejsze. Bowman i Cecile podążyli za nimi. Gdy byli w połowie schodów, do dżipa, który został odczepiony od pierwszego wozu, wsiadło trzech mężczyzn i z piskiem opon ruszyli drogą w dół. Bowman zdążył zejść ze schodów, kiedy od grupki usiłujÎj uspokoić p¬zśą Cygankę ode­rwał się w:Ěiciel i pospieszył w stronę hotelu. - Co się dzieje? - zainteresował się Bowman, zastępujś mu drogę. - Ta kobieta twierdzi, ţ jej syn zniknął. Wysłali ludzi na miejsce ostatniego postoju. - Nikt tak po prostu nie znika - zauważył Bowman, zdejmujś okulary. - ja też tak twierdzę. Dlatego w:śnie idę zadzwonić na policję ­w:Ěiciel wyminął ich i pospieszył do hotelu. Cecile, podąújĘ za nim bez entuzjazmu, spyta:: - Skť to ca> zamieszanie? - Słysza:ś, jej syn zniknął. - I co? - To wszystko. - Czyli nic mu się nie stało? - Tego nikt nie wie. - Przecież mogą być dziesiątki powodów. Nie musi się biedaczka aż tak tym przejmować. - Cyganie są bardzo uczuciowi - wyjaśnił Bowman - a do tego bardzo przywiązani do dzieci. ~r propos, masz jakieś? Nie by: tak opanowana, jak można było sťzić; nawet w półmroku nietrudno było zauważyć, ţ się zaczerwieni:. - To nie było fair. Bowman zamrugał gwałtownie, przyjrzał się jej i powiedział cicho: - Nie było. Przepraszam. Nie chcia>m być brutalny. Ujmijmy rzecz inaczej: gdybyś mia: dzieci i któreś z nich by zaginęło, czy zachowy­wa«yś się w ten sposób? - Nie wiem. - Powiedzia>m, ţ jest mi przykro. - Naturalnie, ţ bym się martwi:. - Nie by: osobą, która potrafi się długo złoĚić. - Moţ bym i p:ka:, ale nie byłabym tak... tak przerażona czy rozhisteryzowana..., chyba ţ... - ţ co? - Och, nie wiem. To znaczy chodzi mi o to, ţ gdybym mia: powo­dy przypuszczać, ţ... ţ... - ţ co? - powtórzył Bowman. - Doskonale pan wie, o co mi chodzi. - Nigdy nie wiem, o co chodzi kobietom - odparł smętnie - ale tym razem mogę się domyślić. Podeszli kilka kroków i dosłownie wpadli na de Croytora i Lilę. Dzie­wczęta dokonały prezentacji i Bowman z niech¬ią uĚisnął prawicę arystokraty. - Ogromnie mi miło - rzekł książę. Widać było, ţ to nie jest prawda, ale arystokracja wie, jak należy się zachować. UĚisk jego ręki nie był miękki i s«y, choć można by się tego spodziewać. Był mocny, lecz nie bolesny, świadczył o tym, ţ człowiek ten zdaje sobie sprawę z w:snej siły. - FascynujÎ - oznajmił jak zwykle donośnie wielki książę, ad­resujś swoje słowa wyłśznie do obu dziewcząt. - Wiecie, ţ ci 20 21 wszyscy Cyganie przybyli tu zza ţlaznej kurtyny? Większość to Wę­grzy i Rumuni, a ich przywĘ nazywa się Czerda. To ten uspoka­jajśy kobietę; przybył aż znad Morza Czarnego. Pozna>m go w ze­szłym roku. - Jak pokonują granice? - spytał Bowman. - Zw:szcza mi­zy N'RD i RFN? - Co? A...? Aha! - zapytany zwrgo miasteczka - par­sknął pogardliwie. - A te miejsca od lat starannie omijam. Natomiast przyjemnie jest zobaczyć prawdziwych fachowców przy pracy. A zgromadzeni Cyganie niewątpliwie nimi byli. Stragany, strzelnice i całą resztę swego sprzętu rozłożyli z godną podziwu szybkoĚią i zrę­czno|ią. W ciągu mniej wiÎj dziesi¬iu minut rozpoczęły swą pracę ko: fortuny, przeno§ne ruletki, strzelnice, co najmniej cztery namioty, w których przepowiadano przyszło§ć, dwa stoiska z garderobą, pół tuzina ze słodyczami i drugie tyle z żywnoĚią oraz stragan, na którym królowa: olbrzymia klatka z południowoazjatyckimi szpakami. 22 Czterech Cyganów przycupniętych na stopniach jednego z wozów zaczęło grać na skrzypcach jaką§ rzewną melodię, a podjazd i parking zapełniły się tłumem ludzi. Byli to go|ie hotelowi, goĚie innych hoteli, mieszkay Les Baux i okolic oraz spora liczba Cyganów. Pomimo mie­szaniny typów, ras i narodowoĚi wszyscy, od ksi¬ia poczynajś a na najuboższym wieśniaku kozś, bawili się doskonale. Jedyny wyjątek stanowił w:Ěiciel hotelu, spoglÚjśy na jarmark ze stopni prowa­dzśych do restauracji z rozpaczą i rezygnacją męczennika, podobną tej, jaką odczuwa;y zagorzały meloman obserwujś festiwal hipisow­ski w Metropolitan Opera. Na podjeýzie pojawił się postawny policjant, który zwrgo majo­wego wieczoru. Z wyraźną odrazą oparł rower o Ěianę i odwrgo wozu. - Podejdźmy bliţj - zaproponował Bowman. - Wola«ym nie. To nietaktowne, a poza tym Cyganie nie lubią w|ibskich ludzi. - WĚibskich? Od kiedy troska o zaginionego chłopaka jest wĚibs­twem? Ale skoro wolisz tu zostać... Bowman zdążył zrobić parę kroków, gdy wrm się niedaleko stť. Jutro za dnia... - Chłopak na pewno znajdzie się wcześniej - przerwał mu Czerda pewnym siebie tonem. - Ot, dużo szumu bez potrzeby. - Ta kobieta, która przed chwilą pobieg: do wozu... to jego matka? - Tak. - Dlaczego tak rozpacza? - To młody chłopak, a wie pan, jakie potrafią być niektóre matki - Czerda z rezygnacją wzruszył ramionami. - Myślę, ţ lepiej pójdę i spr;uję ją uspokoić. Policjant takţ się oddalił. Bowman rozejrzał się i podążył za Feren­cem, który skierował się na parking. Coś w zachowaniu młodego Cy­gana zwr wieĚi na przyszłość? - spyta: niewinnie. - Najgorsze. Ta baba twierdzi, ţ za dwa miesiÎ b­ę żonaty. Z pewnoĚią się myli. - A pan nie jest stworzony do małţństwa - stwierdzi: wspóm - powiedzia: powoli. - Tak jak dzia­dek i pradziadek. Mog>ś... mog>ś się tego skťś dowiedzieć... -- Pewnie, ţ mog>m. Mam taką fanaberię, ţ kompletuję dane do­tyczÎ kaŢj dziewczyny, jaką spotkam. Jeśli się pofatygujesz do mo­jego pokoju, to znajdziesz w walizce takţ i swoją teczkę. Poza tym ta stara j­za powiedzia: jeszcze, ţ masz znamię w kszta i kształtne; z pewno|ią naleúły do młodej osoby. Bowman siadł na krześle i spojrzał na ustawioną na stole wizytówkę wróżki, na której było napisane: Hrabina Maria le Hobenaut". - Naprawdę jest pani hrabiną? - spytał uprzejmie. - Chce pan, bym powróży: panu z ręki? - głos był :godny i niski. - OczywiĚie. Uję: jego dłoń i pochyli: się tak nisko, ţ bujne włosy dotknęły stołu. Bowman znieruchomiał, gdy na dłoni poczuł krople >z. Lewą ręką przekr¬ił abażur lampy. Dziewczyna gwałtownie się odsunę: , 26 os:niajś się przed nagłym blaskiem, jednak nie dość szybko, by nie dostrzegł jej urody i >z w dużych brązowych oczach. - Dlaczego hrabina Maria p¬ze? - Przed panem długie życie... - Dlaczego p¬zesz? - Proszę. - Niech b­zie: Proszę, dlaczego p¬zesz? - Przepraszam. Jestem... jestem nieco roztrzęsiona... - Masz na myśli, ţ kaÚ kobieta na mój widok... - Mój młodszy brat zaginął. - Twój brat? Słysza>m, ţ ktoś zaginął, wszyscy słyszeli, prawdę mówiś, ţ zaginął Aleksander, ale ţ to twój brat... Nie znaleźli go? Potrząsnę: przeczśo głową. - Ta kobieta w zielono-białym samochodzie to twoja matka? Tym razem skinę: twierdzśo, nadal się nie odzywajś i nie pod­noszś wzroku. - To skť te łzy? Nie ma go ledwie kilka kwadransów. Znajdzie się, zobaczysz. Nadal nic nie mówi:, ale opar: głowę na dłoniach i wybuchnę: bezgłośnym, nie kontrolowanym p¬zem. Bowman niepewnie dotknął jej ramienia i wyszedł. Gdy znalazł się na zewnątrz, na jego twarzy malowało się oszołomie­nie. Cecile spojrza: nań z niejaką obawą. - Czworo dzieci - oznajmił ze spokojem. Następnie ujął ją pod ramię i wyprowadził na podjazd. Tutaj natknęli się na Lilę i wielkiego ksi¬ia rozmawiajÎgo z potężnie zbudowanym Cyganem o twarzy naznaczonej bliznami. Nie zwaújś na pełne wY­rzutu spojrzenie Cecile, Bowman zatrzymał się niedaleko tego osiłka, ubranego w ciemne spodnie i białą koszulę z fr­zlami. - Tysi¬zne dzięki, panie ICoscis - zadudnił wielki książę niczym zadowolony dziedzic do ekonoma. - To nadzwyczaj interesujÎ. Nad­zwyczaj! Chodź, moja droga, dosyć tego dobrego. Jestem przekonany, ţ zasłużyliśmy na drinka i małą przekąskę. Bowman obserwował, jak de Croytor majestatycznie oddala się ku schodom, poczekał aż dotarł na patio i z namys>m przyjrzał się zielo­no-bia>mu pojazdowi. - Lepiej nie - poradzi: Cecile. Spojrzał na nią zaskoczony. - A dlaczego nie mogę chcieć pom< rozpaczajÎj matce? - spy­tał niewinnie. - Moţ mi się to uda, moţ nawet zacznę szukać tego 27 chłopaka. Gdyby wiÎj ludzi okazywało pomoc i współczucie komuś, kto jest w kłopotach, albo chciało im się ruszyć z wygodnego... - Jest pan nie rokujśym nadziei na poprawę hipokrytą - stwier­dzi: stanowczo. - Problem w tym, ëy zastosować odpowiednią technikę. Jeśli ksią­żę to potrafi, to ja też. Poza tym mam jakieś dziwne obawy... Pozostawił ją pełną obaw, nerwowo gniotśą chusteczkę i wszedł na schodki prowadzÎ do częĚi mieszkalnej pojazdu. Na pierwszy rzut oka wnętrze wydawało się puste, lecz po kilku sekundach, gdy oczy przyzwyczaiły się nieco do mroku, stwierdził, że stoi w niewielkim, nie oświetlonym korytarzyku. Spod drzwi po prze­ciwnej stronie sśzyło się światło i dochodziły kobiece głosy. Gdy przekroczył próg, od Ěiany oderwał się jakiś cień, który nagle przyśpieszył i z ogromną siłą wyrżnął go głową w ëra. Uderzenie było tak silne, ţ Bowman nagle znalazł się na ziemi przed wozem. Kątem oka zdążył zauważyć Cecile pospiesznie uskakujśą w bok. Stra­cił na chwilę oddech. Okulary poleciały gdzieś na bok, a on leúł, pró­bujś :pać powietrze jak ryba wyjęta z wody. Tymczasem napastnik zszedł ze schodów i ukazał się w ca>j okazało|i. Był to krępy, mus­kularny mężczyzna o zdecydowanie niesympatycznej twarzy. Schylił się nad leżśym, z:pał go za klapy i bez trudu postawił na nogi. Si:, z jaką to zrobił, nie wróży: nic dobrego. - Zapamiętasz mnie, przyjacielu - oświadczył głosem, który przy­pominał odgłos żużla ześlizgujÎgo się z metalowego sita. - Zapamię­taj, ţ Hoval nie lubi w|ibskich, którzy wsadzają nos w nie swoje spra­wy. Zapamiętaj też, ţ następnym razem Hoval nie użyje gołych rąk. Drugi cios, który zainkasował Bowman, był równie silny. Choć tym razem Hoval użył tylko jednej pię|i i tylko jeden raz, ale i to wystar­czyło. Bowman zatoczył się do tyłu i ponownie znalazł się na ziemi, tym razem w pozycji siedzÎj. Cygan z satysfakcją otrzepał dłonie i wrn niewdzi¬zno|i - zamruczał chrapliwie Bowman. - I kto to mówi? Moţ wystarczy na dziś studiowania ludzkiej natury? Skinął głową, gdyż było to zdecydowanie :twiejsze niż mówienie. - W takim razie wracamy na górę - zdecydowa:. - Tym razem ja potrzebuję drinka. - A jak myślisz, czego ja potrzebuję? - spytał obrażony. Przyjrza: mu się krytycznie. - Prawdę mówiś, chyba najbardziej niańki. Po czym wzię: go za rękę i poprowadzi: ku schodom. Wielki książę, majśy przed sobą solidnych rozmiarów paterę z owo­cami a obok blondynkę, na widok Bowmana przestał poch:niać banana i uśmiechnął się tak ostentacyjnie bezosobowo, ţ aż obraźliwie. - Wcale pouczajśy sparring - zauważył. - Trafił mnie, kiedy nie patrzy>m! - Ach! - mruknął książę i dodał konspiracyjnym szeptem, nim gowman i Cecile zdążyli się oddalić: - Tak jak mówiłem - grubo po szczytowej formie. Cecile ostrzegawczo wzmocni: uĚisk na ramieniu Bowmana, co tym razem było zb­ną ostrożnoĚią - uśmiechnął się tylko i spokojnie doszedł do stolika, przy którym czekał już kelner. Drinki zjawiły się błyskawicznie i już po paru łykach można było zauważyćich zbawienne dzia:nie: Bowznan odzyskał głos. - Przejdźmy do spraw istotnych. B­ziemy mieszkali w Anglii czy we Francji? - Proszę? - Słysza:ś, co mi przepowiedziano? - Dobry Boţ! Bowman uniósł kielich: - Za Dawida! - Kogo?! - Naszego najstarszego. W:śnie wybra>m mu imię. Zielone oczy spojrzały na niego bez rozbawienia czy irytacji, za to z gł«okim namys>m. Bowman zaczął się poważnie zastanawiać. Nie­wykluczone, ţ Cecile Dubois by: czymś wiÎj niż zwykłą ślicznotką. Rozdział drugi Dwie godziny później nikt nie móg;y powiedzieć, ţ Bowman ma sympatyczną twarz. Rozmaite tarapaty, w jakie stale wpadał, zostawiły na niej ślady, tak ţ w ogóle trudno było uznać go za przystojnego, zaś czarna maska z pozochy, którą nasunął teraz aż po oczy, nadawa: mu zdecydowanie ponury wyglť. Miał na sobie czarne ubranie i granatowy golf. Okulary, które były tylko rekwizytem charakteryzacyjnym, gdyż od urodzenia miał dos­konały wzrok, pow­rowały do walizki. Zgasił światło i wyszedł na taras. Okna wszystkich sypialni wychodziły na tę stronę, ale tylko w dwgo stolika siedziało trzech znanych mu z wi­dzenia Cyganów: Czerda, Ferenc i Koscis. PrzywĘ pokazywał coś ołówkiem na mapie, najwyraźniej udzielajś wyjaśnień. Okno było jed­nak wyjątkowo szczelne i uniemożliwiało rozróżnienie słów, zaś mapa w zbyt ma>j skali, by Bowman mógł dostrzec, co przedstawia, a tym bardziej, co pokazuje Czerda. Miał przeczucie, ţ z tego planowania nie vcryniknie dla niego nic mi>go. Oddalił sięwi¬ równie cicho, jak przybył. Okno drugiego oświetlonego wozu było otwarte i częĚiowo odsło­nięte, dzięki czemu mógł bez trudu stwierdzić, ţ w środkowej części pojazdu nie ma żywego ducha. Zaryzykował wi¬ i podszedł bliţj, by dok­niej obejrzeć wnętrze. Ledwie zerknął przez drzwi, zobaczył dw plamy. Bowman ostrożnie opuĚił zasłonę i skierował się do trzeciego wozu, tego pomalowanego w zielono-bia> pasy, któryod początku najbardziej go intrygował. Tylne drzwi były otwarte, ale w korytarzyku panował mrok. Bowman nie lubił goĚinnie otwartych drzwi, za którymi czai: się ciemność. Obszedł je wi¬ szerokim łukiem, kierujś się ku oświetlonemu oknu. Było ono uchylone i częĚiowo odsłonięte, czyli wr¬z idealne do pod­glÚnia i podsłuchiwania. Wnętrze okazało się jasno oświetlone i całkiem wygodnie umeblowa­ne, a zajmowały je cztery kobiety. Dwie siedziały na kozetce, dwie na krzes¬h stojących przy okrągłym stole. Jedną z nich by: Maria le Hobenaut, drugą siwiejĘ Cyganka, która wieczorem kłj siły r›nął napastnika. Cios był znacznie mocniejszy niż ten, który wieczorem sam od niego zainkaso­wał. To całkowicie zrozumia> - Hovalowi bójka sprawia: przyjem­ność, zaś Bowman bronił w:snego życia. Nic dziwnego, ţ Cygan z ję­kiem poleciał na dół; miał jednak szczęĚie, gdyż wylťował na swym kompanie. Bowman podwinął rękaw i obejrzał ranę. Mia: około dwudziestu centymetrów długoĚi i choć nieźle krwawi:, by: jednak czysta i po­wierzchowna; powinna ­nie się zagoić, bez ­nych komplikacji. Li­czył, ţ nie b­zie mu teraz zbytnio przeszkadzać. Gdy jednak zoba­czył Ferenca biegnÎgo przez podjazd w kierunku schodów, natych­miast o niej zapomniał. Czym pr­zej pognał pod górę, przebiegł patio i zatrzymał się na stopniach prowadzśych do hotelu, by zorientować się w sytuacji. Nie było dobrze. Ferenc pozbierał już obu potłuczonych i Bowman zdawał sobie sprawę, ţ lada chwila pogoń zostanie wznowiona. Trzech na jednego i to trzech z noúmi, zaś on nie miał ­nej broni. Sytuacja by: nie do pozazdroszczenia. Miał niewielkie szanse ujść z ży­ciem w starciu z trzema Cyganami, którzy po mistrzowsku posługują się noúmi. Okno pokoju ksi¬ia nadal było oświetlone, toteż Bowman zdarł z głowy maskę i wpadł do wnętrza. nie zawracajś sobie głowy puka­niem. Na szczęĚie drzwi nie były zamknięte; wielki książę i Lila nadal siedzieli przy szachownicy. Bowman, nie tracś czasu na wyjaśnianie sytuacji, rzucił ochrypłym głosem: - Pomóüie mi, na litość boską! Ukryjcie, bo mnie zabiją! Gospodarz nie przejął się tym zbytnio. WyglÚł raczej na poiryto­wanego. Zmarszczył brwi i dokozył ruch przerwany przez wtargnię­cie Bowmana. - Nie widzi pan, ţ jesteśmy zaj¬i? - parsknął, po czym zwrm na dole i... -- Wystarczy! - Książę uniósł wÜzo dłoń. - Podgl¬ze nigdy nie cieszyli się moją sympatią. Proszę natychmiast wyjść! - Wyjść? Przecież mnie z:pią i... - Moja droga - gospodarz poklepał kolano dziewczyny poufałym gestem - wybacz mi, muszę wezwać w:Ěiciela, ale zapewniam cię , ţ nie ma powodów do obaw. Bowman wybiegł na taras, by sprawdzić, gdzie jest pogoń. Taras nadal był pusty. - Móg;y pan zamknąć za sobą drzwi - zawo:ł książę. - Ależ Charles... - Lila odzyska: głos. - Szach i mat w dwk; w lewo pię: się ku górze droga wąska, stroma i kręta. Co prawda miał już serdecznie dość tego górskie­go maratonu, ale wiedział, ţ tu moţ mieć znacznie większe szanse. Obejrzał się i stwierdził, ţ pogoń znacznie się przybliży:. PodąújĘ nadal w milczeniu z noúmi w dłoniachtrójka Cyganów znalaz: się zaled­wie trzydzieĚi metrów za nim. Ruszył wi¬, jak mógł najszybciej, wąską drogą, desperacko zerkajś na boki w poszukiwaniu jakiej§ kryjówki. I choć zm¬zone płuca i coraz bardziej ciążÎ ołowiem nogi mówiły mu, że kolejnaboczna uliczka moţ dać schronienie, to rozum zdecydowanie sygnalizował, ţ prawie na pewno wszystkie prowadzą w ślepe zaułki, podwórka-studnie czy inne pu:pki, z których nie zdo: się wydostać. Teraz po raz pierwszy od chwili podj¬ia ucieczki, usłyszał za sobą chrapliwe oddechy Cyganów. WyglÚło na to, ţ są w równie kieps­kiej formie. Rzut oka przez ramię sprowadził go jednak na ziemię - nie było powodów do radoĚi. Słyszał ich po prostu dlatego, że byli już znaczniej bliţj.Wprawdzie mieli twarze zlane potem, :pali powietrze otwartymi ustami i dość często potykali się, ale znajdowali się zaledwie piętnaĚie metrów za nim. Majś pogoń tuż za plecami, głupotą było szukanie kryjówki. Gdziekolwiek by skr¬ił, i tak Ěigajśy gozauważą i pójdą jego śladem. Jedyną nadzieję stanowiły ruiny fortecy, górujące nad miasteczkiem. Tylko tam mógł się skryć w skalnym labiryncie. Dyszś dobiegł do ţlaznego ogrodzenia z prętów, które blokowało drogę do ruin, tak ţ pozostawało jedynie wąskie przejście z prawej strony; tu sta: budka biletera przyjmujÎgo od turystów op:ty za zwiedzanie ruin. Bowmanowi przeszło przez myśl, ţ głupotą jest p:­cenie za zwiedzanie miejsca, do którego można się dostać prawie z każ­dej strony, wprawdzie z pewną trudnoĚią, ale za to za darmo. Już chciał się zatrzymać i zaatakować, wykorzystujś wąskie przejĚie, któ­re zmuszało do przeciskania się pojedynczo i tylko bokiem; to nieco wyrównałoby jego szanse w walce z trzema napastnikami. Na szczęĚie uświadomił sobie, ţ gdy on usiłowa;y wytrśić broń z ręki pierw­szemu Cyganowi, dwaj pozostali mieliby idealną okazję do potraktowa­nia go jako ruchomego celu, a rzut noţm przez pręty ogrodzenia przy tak niewielkiej odległoĚi bez wątpienia by;y celny. Pobiegł wi¬ da~­lej z coraz większym trudem, zataczał się i potykał, ale było to wszy­stko, na co mógł się jeszcze zdobyć. Minął niewielki cmentarzyk, lecz odrzucił makabryczny pomysł zaba­wy w chowanego mi­zy nagrobkami; było ich zbyt mało i były zbyt niskie, by mogły służyć jako osłona. Po kolejnych pięmziesi¬iu met­rach Bowman zobaczył przed sobą otwarty p:skowyż masywu Les Baux. Jedyną drogą ucieczki stť był skok w dół. Skr¬ił wi¬ gwałtow­nie w lewo i wąską Ěieżką prowadzśą wokół pozostałoĚi po czymś, co wyglÚło na kaplicę, skierował się prosto do ruin w:Ěiwej twier­dzy. Szybkie spojrzenie do tyłu pozwoliło mu stwierdzić, ţ poĚig jest jakieś czterdzieĚi metrów za nim. Udało mu się zwiększyć dystans, co nie było dziwne, gdyż w tym wyĚigu to przecież on walczył o życie . Księżyc jak na złość oświetlał jasno okolicę i Bowman zaklął z bezsilnej wĚiekłoĚi, obraújś rzesze romantycznych poetów. Bez tej naturalnej iluminacji znacznie :twiej móg;y się pozbyć pogoni zw:szcza wśr= takich ruin. Ich masa budzi: grozę, lecz nigdy nie interesowało go podziwianie budowli leżśych w gruzach. jednak wdrapujś się, prze­ ślizgujś i zjeýújś po tym rumowisku, musiał zauważyć, ţ ma ono swój tajemniczy urok miejsca dzikiego i całkowicie opuszczonego. Ster­ty kamieni dochodziły do piętnastu, a strzaskane filary nawet do trzy­dziestu metrów. Kolumny wznosiły się nad klifowymi zboczami, wyglą­dajś jakby były ich przedłuţniem. Naturalne kominy przeplatały się z wykutymi przez człowieka schodami, Ěiany skalnez ruinami budo­wli. Wapień był poznaczony setkami otworów. Przez niektóre z nich ledwie można by się przecisnąć, a przez inne spokojnie mógłby prze­jechać piętrowy autobus. Prowadziły do nich dziwne Ěieżki, niektóre wykute przez człowieka, inne naturalne.Część z nich by: :twa i rów­na, a część tak stroma i poszarpana, ţ zniech¬i«y nawet oszalałą kozicę. Wokoło leúły od:my skalne o rozmiarach od orzecha kokoso­wego do jednorodzinnego domku. W bladym świetle księżyca wszy­stko to tworzyło przeraújśą i jednocześnie podziwu godną scenerię. Nie było to miejsce, które dobrowolnie nazwa;y domem, lecz tej nocy tutaj ważyły się jego losy. A takţ losy Ferenca, Hovala i Koscisa. Bowman nie miał ­nych wątpliwoĚi, jak powinien postąpić. Musi zabić swych prześladowców. Nie dlatego jednak, ţ tak mu kaţ in­stynkt samozachowawczy. Nie wynikało to takţ z kwestii prawnych czy moralnych, ale z prostej logiki i zdrowego rozsťku; jeśli on zginie, to ta trójka morderców dalej b­zie torturować i zabijać, musi wi¬ ich unieszkodliwić. Sprawa tak naprawdę by: prosta - niektórzy ludzie powinni umrzeć, prawo jest wobec nich bezsilne, dopóki nie popełnią bł­u. Nie jest to wina prawa, gdyż sformułowano je tak, by było spra­wiedliwe wobec większoĚi i stworzono odpowiednie zabezpieczenia, by nie skrzywdzić niewinnych. Nie można jednak przewidzieć sprytu kryminalistów, ustanawiając przepisy o zasięgu ogólnospoěznym. A życie udowadnia, ţ pomysłowość przestępców bywa czasami za­skakujĘ, podobnie jak ich zdolnoĚi do unikania kary. Po raz kolejny przypomnia: mu się stara zasada chronienia interesów większoĚi, a przypadek sprawił, ţ to w:śnie on stał się jej przedstawicielem. Bowman był opanowany i zdecydowany, a strach ustąpił miejsca wĚiekłoĚi. Aby zrealizować to, co planował, musiał się dostać na spo­rą wysokość - tam, gdzie prześladowcy nie b­ą w stanie jednocześ­nie go zaatakować. Przyjrzał się wi¬ uważnie poszarpanej Ěianie, ską­panej w bladym blasku księżyca, i zaczął wspinaczkę. Nigdy się nie uwaúł za alpinistę, ale tej nocy naprawdę dobrze mu to szło. Gdyby gonił go sam diabeł nie porusza;y się szybciej. Zerkajś od czasu do czasu za siebie, stwierdził, że powoli, lecz stale zwiększa przewagę nad poĚigiem; niestety, nie na tyle, by zginąć imz oczu na dłuţj niż kilka sekund. Ěigajśy zdjęli z twarzy prowizoryczne maski; rzeczywiĚie, wśród pustki ruin, w środku nocy nie były one potrzebne. Nawet jeśli ktoś by ich spotkał w drodze powrotnej, nie miałoby to znaczenia, gdyż corpus delicti już zosta;y usunięty. Mogliby jedynie odpowiadać za to, ţ weszli na teren ruin bez uiszczenia franka od osoby, lecz z pewnoś­cią uznaliby, ţ tak dobrze wykonana robota jest tego warta. Bowman zatrzymał się. Nie znajś terenu, popełnił błť. Od paru sekund zdawał sobie sprawę, iż Ěiany wąskiego żlebu, którym się wspinał, gwałtownie się wznoszą. Nie zaniepokoiło go to, gdyż już dwu­krotnie tak się zdarzyło bez przykrych konsekwencji. Jednak tym ra­zem, gdy minął kolejny załom, ujrzał przed sobą pionową ścianę nie nadajśą się do wspinaczki bez haków i liny. Z boku skały wyglÚły podobnie. I tak znalazł się w pu:pce bez wyjĚia. Ěiana na wprost by: co prawda podziurawiona otworami, ale móg;y wykorzystać naj­wyţj trzy lub cztery z nich, ponieważ tylko tam nie dochodziło światło księżyca, lecz wszystko skrywa: zachĘjĘ ciemność. Cofnął się i wyjrzał zza skały, choć wiedział, ţ tylko traci czas. Rze­czywiĚie, poĚig był ze czterdzieĚi metrów za nim. Na jego widok Cyganie zwolnili. To ţ Bowman zawrk nieba usia­nego gwiazdami. Tunel niespodziewanie zmienił się w jaskinię. By: wprawdzie niska, bo Bowman nie mógł się jeszcze wyprostować, a do tego zaledwie dwa metry od wejĚia jej kraw­ź gwałtownie się urywa:, ale by: to jed­nak jaskinia. Podczołgał się do brzegu skały i spojrzał w dół. Natych­miast tego poúłował - poniţj było kilkusetmetrowe pionowe zbocze, u stóp którego rozciąga: się równina z rzÚmi drzew oliwnych, wy­glÚjśych z tej odległoĚi jak krzaczki. Bowman wychylił się jeszcze bardziej i spojrzał w górę - szczyt znajdował się zaledwie sześć metrów wyţj, ale było to sześć metrów g­kiej skały, bez oparcia dla dłoni czy stóp. Spojrzał w prawo - wreszcie jakaś szansa. Co prawda ta Ěieżka zniech¬i«y nawet górskiego koz:, ale zaczyna: się zaledwie metr pod otworem jaskini i choć niebezpieczna, prowadzi: na sam szczyt. Kozioł móg;y zrezygnować z tej samobójczej szansy, gdyż nie był koz>m ofiarnym, lecz Bowman niestety rum był. Nic wi¬ dziwnego, że nie ociągajś się wygramolił się na zewnątrz i wymacawszy stopami Ěieżkę, zaczął mozolnie posuwać się nią w górę. Poruszał się powoli z rozpostartymi ramionami i twarzą przylepioną do skały. Nie szukał dodatkowego oparcia, bo go tam nie było, ale nie b­ąc alpinistą, nie czuł się pewnie na tej wysokoĚi. Bał się, ţ gdy spojrzy w dół, odpadnie od Ěiany i roztrzaska się w oliwnym gaju. Dla wytrawnego alpinisty móg;y to być jedynie miły niedzielny spacer, ale dla Bowmana było to najbardziej przeraújÎ doświadczenie w ży­ciu.Dwukrotnie osunę: mu się noga, wywołujś minilawinę. Po dwn olbrzymich g:zów, za którym rozciągał się p:skowyż Les Baux. Teren nie był zbyt :twy, ale możliwy do przebycia. Gdy wr zabijanie - stwierdził Koscis, pr;ujś odwlec decyzję. - Skrupuły mog>ś mieć wcześniej - parsknął Ferenc. - Rozkazy ojca są wyraźne - nie moţmy mu się pokazać na oczy, dopóki ten @acet żyje. Hoval z niech¬ią skinął głową i ostrożnie wygramolił się na Ěieżkę. Zastygł nieruchomo i dopiero po chwili rozpoczął powolne przesuwa­nie się ku szczytowi. Bowman wstał i rozejrzał się; na szczęĚie wokół leúło kilka sporych kamieni. Wybrał najodpowiedniejszy, ważśy po­nad dwadzieĚia kilogramów, trzymajś go na wysokoĚi piersi, pod­szedł do kraw­zi. Hoval był znacznie lepszym taternikiem niż on, gdyż poruszał się co najmniej dwukrotnie szybciej. Ferenc i Koscis obserwował swego kom­pana z niepokojem i najwyraźniej niezbyt się palili do pójĚia w jego ślady. Bowman odczekał, aż Cygan znajdzie się bezpośrednio pod nim, i wypuĚił kamień z rąk; nie czuł przy tym nawet cienia úlu - Hoval już wcześniej chciał go zabić, a teraz miał zamiar jeszcze raz spró­bować. Od:m skalny spadł na głowę i ramiona Cygana, który nie wydał ­nego dźwięku, ani wtedy gdy odpadał od Ěiany, ani gdy leciał ku oliwnym plantacjom. Być moţ był martwy, zanim zaczął spadać. Na górę nie dotarł takţ Ţn odgłos uderzenia o ziemię cia: czy skały. I Hoval,i kamień po prostu zniknęli bezgłośnie w mroku. Tymczasem Bowman przyjrzał się pozostałym prześladowcom; ich twarze wyraúły jedynie osłupienie, bo katastrofa nie dociera natych­miast do ludzkiej świadomo|i. Pierwszy zrozumiał, co się stało, Fe­renc. Z twarzą wykrzywioną wĚiekłoĚią sięgnął do wewnętrznej kie­szeni kurtki, wyszarpnął pistolet i kierujś lufę ku górze, nacisnął spust. Wiedział, ţ Bowman tam jest, choć nie mógł go dostrzec. Strzał był wyłśznie pr;ą roz­owania wĚiekłoĚi, jaka go ogarnę:. Jednak nawet strzelajś na oślep, można czasem trafić, toteż Bowman czym pr­zej wycofał się na środek szczytu. Broń palna stwarza: zupełnie nową sytuację, której nie brał pod uwagę. Wydawało mu się, ţ Cyganie tak chętnie posługujśy się w walce noţm, b­ą chcieli za:twić go po cichu. Jednak skoro Ferenc miał przy sobie pistolet, liczył się z koniecznoĚią jego użycia. Bowman zdał sobie sprawę, ţ Cyganie chcą go dopaść i zabić, nie zwaújś na ­ne ryzyko. Sytuacja sta: się wi¬ znacznie poważniejsza, niż do­tychczas sťził. Ruszył co tchu zboczem w dół. Ferenc i Koscis na pew­no zaczęli już odwrót, podejrzewajś, ţ ze szczytu prowadzi jeszcze jakaś droga. Pozostanie na miejscu nie miało dla nich ­nego sensu, gdyż prş wejĚia na górę śladami Hovala mog: się zakozyć tak samo tragicznie. Bowman przebył stromiznę w rekordowym tempie, a następnie za­czął biec, sadzś długimi susami, gdyż był to jedyny spos; zacho­wania równowagi. Udawało mu się to przez trzy czwarte drogi, w koń­cu jednak potknął się i runął w dół, rozpaczliwie pr;ujś zahamować. U:twił mu to pierwszy g:z, w który z całą siłą uderzył prawym ko­lanem. Bowman był pewien, ţ stracił rzepkę, ponieważ prş powstania skozy: się ciężkim klapni¬iem na ziemię. Za drugim razem było trochę lepiej. Dopiero trzecie podejĚie zakozyło się sukcesem. Ko­lano było z pewnoĚią solidnie stłuczone, ale teraz niewiele czuł. Wie­dział, ţ dopiero później przyjdzie silny ból. Znacznie już wolniej poko­nał resztę pochyłoĚi, przemykajś mi­zy g:zami. Noga co jaki§ czas odmawia: mu posłuszeństwa, jakby mia: w:sną wolę, na szczęĚie udało mu się nie przewrm pod brodą, włosami w nie­zie i bł­nym wzrokiem, moţ wyglÚć równie atrakcyjnie jak w balowej kreacji. Cecile Dubois potrafi:. Zamruga:, co prawda w inny spos; niż partnerka w tau, po czym przyjrza: się Bowmanowi krytycznie. Nic dziwnego. Wspina­czka, :żenie po ruinach i inne akrobacje z upadkiem włśznie spowo­dowały, ţ tak Bowman, jak i jego garnitur znacznie stracili na świet­noĚi. Bowman dopiero teraz mógł się sobie przyjrzeć i musiał przy­znać, ţ wyglÚ okropnie - ubranie było ca> upaprane i podarte. Czekał na reakcję dziewczyny, przygotowany na złośliwość czy cy­nizm, ale ponownie musiał przyznać, ţCecile nie by: przeciętną kobietą. - Sťzi:m, ţ o tej porze b­zie już pan w innym departamencie - stwierdzi: spokojnie. - Niemal by>m już na tamtym świecie - przymknął drzwi, po­zostawiajś niewielką szczelinę. - Ale wrm. Po samoch= i po ciebie. - Po mnie? - Zw:szcza po ciebie. Ubierz się szybko. Twoje życie nie b­zie warte funta k:ków, jeśli tu zostaniesz. - Moje życie? Dlaczego moje... - Wstajemy, ubieramy się i pakujemy - oznajmił podchodzś do łóżka. W jego zachowaniu było tyle stanowczoĚi, ţ bez dalszych pytań i protestów skinę: głową. Bowman wrm - wyjaśnił. - Teraz jestem odpowiedzialny za wydostanie cię z tego. - Ja jestem w tarapatach? - Oboje w to wdepnęliśmy. Trzech typków z tego cygańskiego obo­zu o§wiadczyło, ţ zamierzają mnie za:twić. Potem zaś ciebie. Ponie­waż przyznali mi pierwszeństwo, gonili mnie do Les Baux, potem przez miasteczko i ruiny. Przyjrza: mu się podejrzliwie, bez cienia strachu czy troski, której się spodziewał. - Jeśli pana Ěigali... - Zgubi>m ich. Syn ich kacyka, miły młodzian imieniem Ferenc , być moţ nadal mnie szuka z noţm w jednej, a pistoletem w drugiej rÎ. Jak się w kou zniech¬i, to wrm Koscisa, miał skr¬ony kark i po:mane chyba wszystkie koĚi. Bóg jedyny wie, gdzie leży Hoval. Czerda z:pał syna za klapy i potrząsnął nim gwałtownie. - Gadaj z sensem! Kto ich zabił? - Ten cały Bowman. - On?... On zabił... A co z Bowmanem? - Uciekł. - Uciekł?! Ty kretynie! Jeśli Bowmanowi uda się uciec, to Gaiuse Strome zabije nas wszystkich. Piorunem, pokój Bowmana! - I tej dziewczyny - zachrypiał Ferenc. -~-- Jakiej dziewczyny? - zdziwił się Czerda. - Aaa, tej czarnej? Ferenc przytaknął, :piś kolejny haust powietrza i dodał: -- Ukry: go... wcześniej... - I tej dziewczyny - zawyrokował Czerda. -- Biegiem! Ca: czwórka pogna: ku patio, a Bowman z mĚiwą satysfakcją do­padł drugiego przedniego ko:. Ponieważ tym razem nie musiał się kryć i obawiać, ţ ktoś usłyszy syk powietrza, po prostu odkr¬ił wen­tyl i wyrzucił w mrok. Następnie, nadal schylony, przebiegł przez pod­jazd i wpadł na parking. Nagle pojawi: się niespodziewana komplikacja. Cecile powiedzia:, ţ to niebieski peugeot. Świetnie. Trudno nie rozpoznać niebieskiego peugeota, ale w ciągu dnia. Teraz by: noc, a światło księżyca ledwie przebijało się przez gęsty wiklinowy dach, ocieniajśy parkujÎ wozy. W nocy wszystkie koty są czarne, a samochody irytujśo podobne. Bez problemu można odróżnić rolls royce'a od mini morrisa, ale w obecnej dobie unifikacji większość samochodów ma podobne kształty i rozmia­ry. Bowman stwierdził to w:śnie z przeraţniem. Biegał od jednego auta do drugiego i przyglÚł im się z bliska, lecz bez rezultatu. Nagle doszły do niego stłumione głosy, w których było słychać wĚiekłość i zaniepokojenie. Czym pr­zej podbiegł do wejĚia na parking. Koło wozu Czerdy zobaczył czterech Cyganów, którzy musieli przed chwilą odkryć, że ptaszki im wyfrunęły. Gestykulowali żywo i spierali się o coś zawzi¬ie . Najwyraźniej by: to narada wojenna, która mia: zdecydować, co da­lej. Bowman nie zazdroĚił im, bo na ich miejscu takţ nie mia;y poję­cia, co zrobić. Nagle kątem oka dostrzegł coś, co nawet w bladej poświacie księży­ca było feerią barw. Owo zjawisko znajdowało się na tarasie i było nader okaza>. Gdy się mu przyjrzał, stwierdził, ţ jest to pasiasta, dwuczę|iowa piúma kryjĘ de Croytora, który przechylony przez balustradę obserwował podjazd z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Równie dobrze mogło to być średnie zainteresowanie, lekkie obrzy­dzenie albo jeszcze coś innego. Interpretację utrudniało duţ czerwone jabłko zas:niajÎ część twarzy ksi¬ia. Jedno nie ulegało wątpliwoĚi - nie wyraú: jakichkolwiek gwałtownych uczuć. Bowman zostawił wielkiego ksi¬ia w spokoju i wrś dżipa. - Drobiazg - przyznał skromnie. - Tylko spuĚi>m trochę powie­trza z opon. - Przecież... mogli się zabić! Samoch= mógł ich zmiaýżyć! - Marzenia niestety nie zawsze się spełniają, a szkoda - powiedział smutno Bowman i dziewczynie mowę odebrało. - Nie wyglÚsz na idiotkę i nie mówisz jak idiotka, wi¬ nie psuj efektu zachowujś się jak głupia gęś. Jeśli sťzisz, ţ nasi przyjaciele mieli zamiar jedynie pood­dychać nocnym prowansalskim powietrzem, to dlaczego nie zejdziesz i nie spytasz, jak się czują? Bez słowa odwrm. - Przecież zaraz nas tu znajdą! - jęknę: z rozpaczą. - Lada minuta b­ą t­y przejeýúć. - Jeśli są zdolni do myślenia po tym małym kołowrotku, to b­ą pewni, ţ jesteśmy już w połowie drogi do Av"inionu. Poza tym sťzę, ţ sporo czasu minie, zanim odzyskają dotychczasowy entuzjazm do jazdy nocą. Wysiedli i przyjrzeli się wejĚiom do jaskiń. Niepokój - nie, to nie było w:|iwe określenie dla panujÎj tu atmosfery. Wiało dosłownie grozą. Bovvman teraz już wiedział, co miał na myśli policjant dziś wie­czorem w hotelu. Co wiÎj, podzielał jego uczucia. Był przekonany, ţ nie tylko urodzeni i wychowani w okolicy mogli mieć fobię na punkcie jaskiń. Nikt zdrowy na umyśle nie wszed;y tam dobrowolnie po zapa­ dni¬iu zmroku. Bowman uwaúł siebie za osobnika w pełni w­z umy­słowych i nie miał najmniejszej ochoty wchodzić do środka. Musiał jednak to zrobić. Wziął latarkę i polecił Cecile: - Poczekaj tu na mnie! - Ani mi się śni! - oznajmi: dziwnie stanowczo. - Za nic w świecie nie zostanę tu sama! - Wewnątrz prawdopodobnie b­zie jeszcze gorzej. - Nic mnie to nie obchodzi. - Cóż, to wolny kraj... Weszli przez największy otwór, który znajdował się z lewej strony. Swobodnie dałoby się przez niego przesunąć dwupiętrowy dom, i to razem z piwnicami. Światło latarki prześlizgnęło się po Ěianach po­krytych graffiti, b­śych dzie>m wielu pokoleń. Bowman wybrał przejĚie prowadzÎ w prawo, do jaskini jeszcze większej niż ta, z któ­rej wyszli. Zauważył, ţ Cecile potyka się co krok, choć teren nie jest zbyt wyboisty, a na nogach ma sandałki na p:skim obcasie. Dowodziło to, ţ z jej wzrokiem nie wszystko jest w porzťku. Być moţ w:śnie dlatego zgodzi: się mu towarzyszyć. Następna jaskinia takţ nie kry: nic ciekawego. Bowman ocenił, ţ jej wysokość mogły osiągnąć jedynie nietoperze, a skoro nie by: do­stępna dla niego, to i dla Cyganów. Skierował się ku wejĚiu do kolej­nej jaskini. - Upiorne miejsce - szepnę: nagle Cecile. - Masz rację, nie jest pociągajÎ. W milczeniu przeszli kilka kroków. - Panie Bowman... - Przecież przeszliśmy na ty. Już ci mówi>m, Neil. - Mogę cię wziąć za rękę? Nie sťził, ţ w dzisiejszych czasach dziewczyny jeszcze pytają o ta­kie drobiazgi. - Proszę bardzo. Nie tylko tobie jest potrzebne moralne wsparcie. - To nie to. Nie boję się. Naprawdę. Tylko tak machasz latarką na wszystkie strony, że nie widzę podłogi i co chwila się potykam. - Aha. RzeczywiĚie, gdy z:pa: go za ramię, przesta: się potykać, drú: jedynie jak w ostrym ataku malarii. - Czego my w:Ěiwie szukamy? - Do licha, doskonale wiesz, czego. - Moţ... moţ go ukryli, prawda? - Moţ, ale nie pochowali, chyba ţ mieli ze sobą dynamit. Nato­miast mogli go zagrzebać pod kamieniami, których tu sporo, i to było­by naj:twiejsze, zw:szcza ţ nie mieli zbyt wiele czasu. - Minęliśmy wiele różnych stert i ­na cię nie zainteresowa:. - Kiedy zobaczymy świeżo usypaną, zorientujesz się w różnicy ­stwierdził Bowman. - Dlaczego tu wesz:ś, Cecile? Powiedzia:ś pra­wdę mówiś, ţ się nie boisz. Ty po prostu jesteś śmiertelnie prze­rażona. - Wolę być śmiertelnie przerażona tutaj, razem z tobą, niż sama na zewnątrz. Niewiele brakowało, by zaczę: szczękać zşmi. - Całkiem rozsťny punkt widzenia - zgodził się jej towarzysz. Przeszli do kolejnej jaskini, gdzie Bowman po kilku sekundach nie­spodziewanie się zatrzymał. - Co się stało? - szepnę: Cecile. - Nie wiem... a w:Ěiwie wiem - po raz pierwszy takţ Bowma­nem wstrząsnął dreszcz. - Ty takţ? - zapyta:. - Ja takţ. Ale nie o to chodzi. W:śnie poczu>m powiew śmierci. - B:gam! - To jest w:śnie to miejsce! Jeśli ma się moje lata i doświadczenie, wyczuwa się takie rzeczy. - Śmierć? - teraz jej głos takţ drúł. - Nie można wyczuć śmierci. - Ja mogę - odparł poważnie i zgasił latarkę. - Zapal ją! - w głosie dziewczyny zabrzmia: histeria. - Na litość boską włśz latarkę! Proszę! PuĚił jej rękę, objął ją i mocno przytulił do siebie. Pomyślał, ţ przy odrobinie szczęĚia uda im się zsynchronizować drżenie, co moţ nie zapewni im pierwszego miejsca w telewizyjnym konkursie taĘ, ale pomoţ się opanować. - Zauważy:ś coś odmiennego w tej jaskini? - spytał, gdy nieco przesta: drţć. - jest jaśniej. Skťś dochodzi tu światło. - W:śnie. Przeszli jeszcze parę kroków i zatrzymali się u stóp kamiennego osy­piska, ciągnÎgo się w górę aż do otworu w sklepieniu, przez który przeświecały gwiazdy. Wzdłuż ca>go tego osypiska widać było pas poruszonych od:mków skalnych, tworzśych swego rodzaju Ěieżkę. Bowmanzapalił latarkę - to rzeczywiĚie by: ścieżka, którą niedawno ktoś musiał schodzić. Przesunął promień na podstawę osypiska i krąg świat: znieruchomiał na stercie kamieni. Miał on około dwj twarzy. Nie przejął się tym zbytnio. Gdyby Ferenc osią­gnął to, co chciał, to on, Bowman, teraz już nie czu;y niczego. Czerda założył synowi nowy opatrunek i pomógł mu się podnieść. Cygan usiadł, zakrył twarz rękami i jęknął: - Co się stało? Dlaczego ë mi pęka? - Nic ci nie b­zie - uspokoił go ojciec. - To tylko skaleczenie i siniaki. - Ale co się stało? - Samoch=. Pamiętasz? - Samoch=! Ten drań Bowman! - w ustach Ferenca brzmiało to niczym pochwa:. - Czy on... czy... - Uciekł. Niech go jasna cholera. I przy okazji zniszczył naszego dżipa. Widzisz? - Czerda wskazał na swoje czoło i rękę. Ferenc bez zainteresowania spojrzał na te obraţnia, po czym od­wrm do drzwi, odwrś tego chłopaka. Ale ja nie potrzebuję dowodów. Wystarczymi pewność. Na razie masz szczęĚie; jeszcze trochę pożyjesz, ale potem cię zabiję. Najpierw ciebie, potem Gaiuse'a Strome'a. Powiedz mu to przy pierwszej okazji, dobrze? - Co wiesz o nim? - powiedział bardzo cicho Czerda. - Wystarczajśo dużo, by zarobił stryczek, podobnie jak i ty. Czerda nagle się uśmiechnął, lecz nie przestał mówić szeptem. - Powiedzia>ś, że jeszcze nie teraz. Lekko przesunął się do przodu. Bowman skierował wylot lufy dok­nie mi­zy oczy Ferenca i Czer­da znieruchomiał. Bowman wskazał mu głową sto>k obok stolika. - Siadaj, twarzą do syna - polecił. Czerda posłusznie wykonał polecenie. Bowman zrobił krok w ich stronę, przekonał się, ţ reakcje Ferenca są znacznie spowolnione i za­nim ten zdo:ł krzyknąć, Czerda zwalił się na podłogę po silnym ciosie pistoletem w głowę. Jego syn zaklął z bezsilnej złoĚi po cygańsku, ale nie zdążył ponow­nie wydać głosu, gdyż Bowman podszedł do niego i uniósł broń. Fe­renc upadł na ojca i leúł bez ruchu. - Co, na litość... - usłyszał Bowman za plecami. Rzucił się gwałtow­nie w bok, padł na podłogę, przeturlał się dalej i zerwał z wycelowaną bronią. OpuĚił ją i powoli się podniósł. W drzwiach sta: Cecile blada jak trup i przyglÚ: mu się szeroko otwartymi oczami. - Ty idiotko! - warknął wĚiekły. - O mało cię nie zabi>m! Nigdy wiÎj nie r; czegoś takiego, rozumiesz? Wejdź do końca i zamknij za sobą drzwi. Dlaczego, do diab:, nie posłucha:ś i nie poczeka:ś w sa­mochodzie? Jak w transie zrobi:, co kazał, po czym spojrza: najpierw na leżą­cych Cyganów, potem na Bowmana. - Na litość boską, dlaczego ich uderzy>ś? To przecież ranni! - Bo zabicie ich w tej chwili mi nie odpowiada - odparł zimno i zabrał się za metodyczne i gruntowne przeszukiwanie pomieszczenia. Kiedy przeprowadza się dok­ną rewizję jakiegoś lokalu, obojętne czy jest to cygański wóz czy rezydencja barona, trzeba rozebrać na kawałki wszystko, co się tam znajduje. Tak wi¬ Bowman planowo i me­todycznie demolował wóz Czerdy. Łóżka zostały rozwalone, materace pocięte, zresztą noţm Czerdy, a ich zawartość rozrzucona po pod­łodze, zaś szuflady wy:mane. W kuchni Bowman potłukł wszystkie na­czynia, w których można było coś ukryć, opróżnił puszki konserw do zlewu, tam też cisnął rozbite' butelki z winem. Wszystko to, co było w szufladach, znalazło się na podłodze. Cecile, obserwujĘ jego występ jak zahipnotyzowana, spyta: na­gle: - Kto to jest Gaiuse Strome? - Poj¬ia nie mam - przyznał uczciwie. - Do dziś o nim nawet nie słysza>m. Jego uwagę zwrś pieniťze. - Moţ w ten spos; zarabiam na życie - odpalił, wy:mujś za­mek kolejnej szuflady. Zdążył ją opróżnić na podłogę, gdy usłyszał jakiś szmer. To Ferenc pr;ował się pozbierać. Bowman pomógł mu wstać, r›nął solidnie w szczękę i puĚił. Cygan ponownie wylťował na podłodze. Na twarzy Cecile odmalował się wstręt. Prawdopodobnie odebra: staranne wy­chowanie i uwaú:, ţ opera lub balet jest najw:Ěiwszą formą wie­czornej rozrywki. Zabrał się za kolejną szufladę. - Nic nie mów - zwrk, 24 maja, Grau-du-Roi". - Grau-du-Roi? - Port rybacki i letnisko na wybrzeżu. Dlaczego Cygan tak pieczo­łowicie przechowuje zaszyfrowaną wiadomość? Bowman zastanawiał się nad tym dłuższą chwilę, ale nic mu nie przy­chodziło do głowy. Był przytomny, wciąż trzymał się na nogach, lecz jego umysł miał już dość. - Głupie pytanie. Wynosimy się stť. - Zostawiajś dwie takie ­ne szuflady nie wy:mane? - Bezcelowe ruszczenie przedmiotów to wandalizm - pouczył ją, biorś pod ramię, by się nie zabi: idś do drzwi, bowiem podłogi praktycznie nie było widać spod szczątków mebli i porozrzucanych rzeczy. Cecile uważnie spojrza: na niego. - Czy to znaczy, ţ umiesz :mać szyfry? - spyta:. Bowman rozejrzał się z pewną dumą. - Meble tak, zastawę też, ale szyfrów nie. Idziemy spać. Zanim zamknął drzwi, przyjrzał się w:snemu dziełu: parze nieprzy­tomnych męüzyzn, leżśych wśr= resztek doszczętnie zdemolowane­go, a kilkanaĚie minut temu jeszcze całkiem gustownie urzťzonego wnętrza cygańskiego wozu. Zamknął drzwi, prawie tego úłujś. 60 Rozdział czwarty Gdy Bowman się obudził, ptaszki wesoło ćwierkały, a na bezchmur­nym błękitnym niebie świeciło słoÎ. Widok ten podziwiał z okna nie­bieskiego peugeota, który nad ranem zaparkował na poboczu w cieniu kępy drzew. W mroku wydawało się, ţ b­zie to doskona: zasłona od strony drogi. Teraz w dziennym świetle mógł stwierdzić, że był dobrze widoczny dla kaŢgo przypadkowego przechodnia, któremu chciałoby się rozejrzeć na boki. Ponieważ nie było mu na rękę wzbu­dzanie jakiegokolwiek zainteresowania, zdecydował, ţ najwyższa pora ruszać. Z niech¬ią pomyślał o budzeniu Cecile, która smacznie spa: z gło­wą na jego ramieniu. On sam miał raczej kiepską noc, gdyż starał się nie poruszyć, by nie zbudzić dziewczyny, a do tego nocny wysi>k fizyczny dawał o sobie znać bólem mięśni i Ěięgien, które od dawna nie były tak eksploatowane. Opu|ił boczną szybę, odetchnął świeżym rześkim powietrzem poranka i zapalił papierosa. Trzask zapalniczki wystarczył, by obudzić Cecile. Dziewczyna wyprostowa: się, rozej­rza: wokół nieprzytomnym wzrokiem i dopiero po chwili uświadomi: sobie, gdzie się znajduje. - Cóż, ten hotel jest dość podły - oceni:. - To w:śnie lubię: optymizm i pionierski duch. - Czy ja wyglÚm na pioniera? - Prawdę mówiś, nie. - Chcę się wykąpać - oznajmi:. - Ja też. Jak tylko dojedziemy do najlepszego hotelu w Arles, b­zie to możliwe. Słowo harcerza. - To ty jesteś niepoprawnym optymistą. Wszystkie pokoje, i to nie tylko w najlepszym ale w jakimkolwiek hotelu w okolicy, zostały zare­zerwowane dawno temu w związku z tym cygańskim festiwalem. - Zgadza się. Włśznie z tym, który ja zarezerwowa>m dwa miesią­ce temu. - Rozumiem -ostentacyjnie przesunę: się na swój fotel, co było czarną niewdzi¬znoĚią, ponieważ przez pół nocy nie miała nic prze­ciwko używaniu jego ramienia jako poduszki. - A wi¬ dwa miesiÎ temu zarezerwował pan pokój, panie Bowman... - O, znowu jesteśmy oficjalni? Neil, skoro zapomnia:ś. - By:m cierpliwa, prawda? Można nawet powiedzieć, ţ by:m wzorem cierpliwoĚi. Zdaje się, ţ nie zadawa:m zbyt wielu pytań? Prawdę mówiś, nie zadawa:m ­nych pytań. - Święta racja - przyznał z podziwem. - Cóż z ciebie b­zie za żona! Gdy wr<ę zm¬zony z pracy... - Chwileczkę! O co tu naprawdę chodzi? Kim ty, do diab:, jesteś? - Uciekajśym obibokiem. - ţ co proszę? Uciekajśym? Przecież śledzisz Cyganów, którzy... - Jestem mĚiwym obibokiem. - Pomog:m ci... - Zgadza się, i to bardzo. - Da:m ci swój samoch=. Narazi>ś mnie na niebezpieczeństwo... - Wiem i bardzo úłuję, ţ tak się stało. Nie mia>m prawa tego robić. Wsadzę cię w taksówkę, zawiozę na lotnisko Martignane i umie­azczę w pierwszym samolocie do Anglii. Albo lepiej: jedź tam od razu. Ja z:pię jakąś okazję do Arles. - Szantaż! - Przepraszam, nie rozumiem. Daję ci możliwość jak najszybszego znalezienia się w bezpiecznym miejscu, a ty to nazywasz szantaţm? Czy mam przez to rozumieć, ţ jesteś gotowa ze mną jechać? Przytaknę: w milczeniu. - Skť takie bezgraniczne zaufanie do kogoś, kto ma na rękach krew? No, no - mruknął przyglÚjś się jej z uwagą. - Nadal nic nie rozumiem... Czyűy urocza panna Dubois mia: zamiar się zakochać? - Moţsz być spokojny. Urocza panna Dubois nie ma czasu na takie romantyczne bzdury. - W takim razie dlaczego chcesz mi towarzyszyć? Diabli wiedzą, jak wielu jeszcze ich jest i gdzie mogą na nas czekać: w ciemnej alejce, w restauracji. Kto wie, ilu Czerda ma kumpli i gdzie pracują. Dlaczego? - Prawdę mówiś, sama nie wiem. Bowman wzruszył ramionami i włśzył silnik. - Jeśli ty nie wiesz, to ja tym bardziej - stwierdził. Tak naprawdę to wiedział. Ona zresztą takţ wiedzia:, tylko nie przypuszcza:, ţ on wie, iż ona wie. Wszystko razem było dość skom­plikowane, zw:szcza o ósmej rano. Gdy wyjechali na drogę, Cecile niespodziewanie stwierdziła: - Jest pan sprytniejszy, niż pan wyglÚ, panie Bowman. - Znowu? Poza tym to chyba nie jest takie trudne? A tak w ogóle to mam na imię Neil. - Minutę czy dwie temu zada:m ci pewne pytanie. Jakoś tak wyszło, ţ nigdy na nie nie otrzyma:m odpowiedzi. - Jakie pytanie? - Nieważne - westchnę: z rezygnacją. - Sama zapomnia:m, o co mi chodziło. Wielki książę siedział w łóżku w pasiastej piúmie, na szczęĚie dys­kretnie przysłoniętej serwetką rozmiarów średniego obrusa, i spoży­wał śniadanie w łóżku. Taca, na której mu je przyniesiono, mia: im­ponujÎ rozmiary, odpowiednie do obfitoĚi posiłku. W:śnie nadział na widelec szczególnie apetycznie wyglÚjśy kawałek ryby, gdy ot­worzyły się drzwi i wpad: Lila, lekceważś zwyczaj pukania. By: nie uczesana, jedną ręką trzyma: poły szlafroka, zaś w drugiej mia: ka­wa>k papieru. Nie trzeba było szczególnej spostrzegawczoĚi, by za­uważyć, ţ jest wytrśona z równowagi. - Cecile zniknę:! - oznajmi: machajś kartką. - Zostawi: to. - Zniknę:? - książę włożył widelec do ust i przez sekundę roz­koszował się jedzeniem. - RzeczywiĚie potrafią tu przyrzťzać ryby. Zxuknę:, to znaczy wyjecha:, jak rozumiem. Dokť? - Nie wiem. Zabra: wszystkie swoje rzeczy. - Pokaż mi to - wziął kartkę od dziewczyny, na której były słowa: Skontaktuj się ze mną. Poste Restante Saintes-Maries". - Jak na kobie­tę wyjątkowa zwięzłość, powiedzia;ym. Ten typek, który był z nią wieczorem... - Bowman? Chyba ma na imię Neil. - W:śnie. Sprawdź z łaski swojej, czy jeszcze tu jest. I czy stoi wasz samoch=. - Nie pomyśla:m o tym. - Pora jest zbyt wczesna, poza tym nie kaýy jest stworzony do myślenia - pocieszył ją książę i ponownie ujął widelec. Ledwie jednak za dziewczyną zamknęły się drzwi, odłożył go i sięg­nął do szuflady nocnego stolika. Wyjął z niej notes, którego wczoraj używa: Lila, występujś w roli jego darmowej sekretarki. Porównał zapisane przez nią wywiady z Cyganami z kartką, którą przed chwilą mu wr¬zy: i westchnął ze smutkiem. Już na pierwszy rzut oka było 64 widać, ţ oba teksty pisa: ta sama osoba. Schował notes. UpuĚił kart­kę na podłogę i wrm i naprawdę dok­nie - środek pojazdu stanowił po prostu jedną wielką ruinę. Terrorysta majśy celne oko i dobrą rękę do rzucania bomb, by;y dumny z takiego efektu. - No, no, no! - wielki książę potrząsnął głową z mieszaniną nie­smaku i rozczarowania. - Do czego też moţ doprowadzić rodzinna sprzeczka. Niektórzy ludzie nie potrafią, jak widać, się opanować. Ach ta cygańska krew! Wracamy, moja droga. Nie ma tu nic ciekawego dla prawdziwego badacza folkloru. Większość Cyganów już wyjecha:, więc i my powinniśmy udać się w drogę. Ledwie dotarli na górę, de Croytor zawo:ł chłopca hotelowego. - Mój samoch= młodzieze, i to zaraz. - A gdzie jest twój samoch=? - zainteresowa: się Lila. - To nie ma go tutaj? - OczywiĚie, ţ tu go nie ma. Dobry Boţ, dziewczyno, nie sťzisz chyba, ţ ci, których zatrudniam, sypiają w tych samych hotelach co ja?! Bťź gotowa za kwadrans. - Za kwadrans? Muszę wziąć kąpiel, zjeść śniadanie, zap¬ić ra­chunek... - Za kwadrans! I Lila by: gotowa za kwadrans. Podobnie zresztą jak książę, który pojawił się ubrany w szary, dwurz­owy garnitur z flaneli, jasnobrązo­wą koszulę i słomkowy kapelusz ze wstążką w tym samym kolorze . Jednak po raz pierwszy, odkť się poznali, uwaga dziewczyny skupi: się nie na nim. Z osłupieniem wpatrywa: się w pojazd. - Wielki książę zawsze ma do dyspozycji jakiś środek transportu ­powtórzy: oszołomiona. W tym wypadku środkiem transportu był r¬znie wykozony kab­riolet marki Rolls-Royce w kolorze ciemnej i jasnej zieleni. Przy otwar­tych drzwiach stał szofer w liberii o tych samych barwach, choć w:§­ciwie naleúło powiedzieć: sta: szofer". Kierowcą by: młoda, zgrab­na, kasztanowłosa dziewczyna bezsprzecznie uderzajśo ­na. Z uśmiechem przytrzyma: drzwiksi¬iu i jego towarzyszce, poczeka­:, aż się usadowią, po czym siad: za kierownicą i ruszy:. Od we­wnątrz wyglÚło to nieco niesamowicie, gdyż nagle krajobraz zaczął się przesuwać za oknami w absolutnej ciszy. Lila z podziwem spojrza: na de Croytora, który w:śnie zapalał ha­wańskie cygaro zapalniczką wyjętą z konsoli, na której było mnóstwo przycisków i lampek. - Móg;yś mi wytłumaczyć, dlaczego dziewczyna, i to jeszcze taka dziewczyna, nie moţ mieszkać w tym samym hotelu co ty? - spyta: niespodziewanie z pretensją w głosie. - Dlatego, ţ u mnie pracuje. To nie kwestia braku troski o pracow­ników, to kwestia zasad współżycia. - Wcisnął jeden z guzików i szyba oddzielajĘ ich od kierowcy bezszelestnie opad: w dół. - Carita, moje dziecko, gdzie dziś spa:ś? - Cóż..., proszę pana, hotele były pełne i... - Gdzie sp­zi:ś noc? - W samochodzie. - No, no! - szyba wrś. - No cóż, niech i tak b­zie - Bowman pocałował ją w policzek i wysiadł. Wyjął z bagażnika walizkę i zatrzymał się przed oknem wystawo­wym, podziwiajś oryginalne kostiumy. W szybie wyraźnie widział sa­mochód i Cecile. Sťzś z zaciśniętych w wąską linijkę warg, musia: być wĚiek:. Po chwili wahania jednak wysiad: i podesz: do niego. - Mam ochotę ci przyłożyć - oznajmi:. - Ale ja nie. WyglÚsz na dużą i silną dziewczynkę. - Och, zamknij się, na litość boską, i włóż z powrotem tę walizkę do bagażnika. Bowman posłusznie spełnił oba polecenia, następnie ujął Cecile pod reke i razem weszli do magazynu. DwadzieĚia minut później Bo~rvman przyglÚł się swemu odbiciu w lustrze z niezadowoleniem. Ubrany był w czarny, zapięty pod szyję i bardzo dopasowany strój, białą koszulę z falbanami, czarny krawat przypominajśy sznurowadło i czarny kapelusz z szerokim rondem. Teraz mógł się przekonać na w:snej skórze, jak się czuje wbita w gor­set solistka operowa, pr;ujĘ wziąć górne C. Na szczęĚie z kabiny wysz: Cecile w towarzystwie pulchnej kobiety w średnim wieku, któ­ra, jak sťził, by: szefową magazynu. Bowman ledwie zwr dla interesu - dodał Bowman patrzś na rachunek, który w:śnie mu wr¬zono. - Dwa tysiÎ czterysta franków. Z zabranej Czerdzie gotówki odliczył trzy banknoty i wr¬zył w:ś­cicielce sklepu ze słowami: - Reszta dla pani. - Monsieur jest zbyt :skaw - wykrztusi:. Sťzś z wyrazu jej twarzy, mieszkay Arles nie byli szczególnie hojni. - :two przyszło, :two poszło - stwierdził sentencjonalnie, wypro­wadzajś Cecile. Wsiedli do samochodu i skierowali się ku centrum. Po kilku minutach Bowman zatrzymał się na prawie pustym parkingu. Cecile spojrza: zaskoczona, ale zanim zdoła: się odezwać, wyjaśnił: - Moja kosmetyczka -- i wysiadł. Wyjął walizkę z bagażnika, a z niej niewielką czarną torebkę, z którą wrś tak odpowiedzieć recepcjoniĚie? - spyta: urażona. - Spójrz na swoje dłonie. - A co w nich z>go, poza tym, ţ przez to twoje mazidło są brudne? - Nie ma obrśzki. - Och! - Dla ciebie och", a doświadczony recepcjonista dostrzega takie rzeczy odruchowo. Dlatego spytał. Jego też mogą pytać o różne rzeczy, więc lepiej zwracać uwagę na szczegóły. Facet bogaty i z kochanką automatycznie znajduje się poza podejrzeniami; jest oczywiste, co mu chodzi po głowie. - Nie ma potrzeby, ëyś... - O ptaszkach i pszczółkach pogadamy później. Ważne jest, ţ nie wydaliśmy mu się podejrzani. Teraz muszę wyjść, masz wi¬ oka­zję spokojnie się wykąpać. Tylko nie zmyj farby, bo niewiele jej zo­stało. Zaskoczona spojrza: w lustro i jęknę:: - Jak, na litość boską, mam wziąć kąpiel, nie używajś... - Mogę ci pom< - zaofiarował się ochoczo. Bez słowa wesz: do :zienki i starannie zamknę: za sobą drzwi. Bowman zszedł na dół; zatrzymał się przez chwilę przy budce telefo­nicznej, drapiś się ostentacyjnie w czoło. Telefon nie miał tarczy, co oznaczało, ţ połśzeń dokonuje centrala hotelowa. Zdegustowany wy­szedł na zewnątrz. Świeciło słoÎ i już o tak wczesnej porze Boulevard des Lices był pe>n ludzi. Tłum ten stanowili nie turyĚi czy spacerowicze, lecz miej­scowi handlarze, ustawiajśy swe stoiska na chodnikach. Jezdnia by: równie zatłoczona rozmaitymi pojazdami dostawczymi, z których roz­­owywano naprawdę bogaty zestaw towarów - od ciężkiego sprzętu rolniczego, poprzez rozmaite rodzaje żywnoĚi, mebli i ubrań do kwia­tów i pamiątek. Bowman skr¬ił w kierunku poczty, znalazł pustą kabinę, wrzucił monetę i podał numer Whitehall w Londynie. Gdy czekał na połą­czenie, wyjął kartkę, którą znalazł w wozie Czerdy, i rozłożył ją przed sobą. Przynajmniej setka Cyganów, kl¬zś na trawiastej polanie, przyj­mowa: błogos:wieństwo, którego udzielał ksiądz w czarnej sutannie. Po zakozeniu ceremonii duchowny odwr - stwierdził :skawie książę. - Ty, moja droga, masz do tego prawo, bo ich nie znasz. Ja natomiast jestem europejskim, ba, nawet światowym autorytetem w dziedzinie ich folkloru. Zapewniam cię, ţ ehement religijny potrafi być tu bardzo silny, a pobożność, gra­niczĘ czasem z dewocją, zjduje szczególny wyraz podczas tej piel­grzymki, której celem jest oddanie czci relikwiom Saxy, ich patronki. W ostatnim okresie podróży towarzyszy im ksiťz, by codziennie bło­gos:wić ich... dość. Ten wyk­ musiał być dla was bardzo nudny. - Nudny? Skťţ, Charles, to wszystko jest fascynujÎ. Po co ten czarny namiot? - Ruchomy konfesjonał, choć, jak widać, nie cieszśy się zbytnim zainteresowaniem. Cyganie mają własne zasady moralne... No nie, Czerda idzie do spowiedzi! Jest dziewiąta piętnaĚie - książę spojrzał na zegarek. - To mu z pewnoĚią zajmie czas aż do lunchu. - Nie lubisz go - Lila bardziej stwierdzi: niż spyta:. - Myślisz, ţ on... - Nic nie myślę, bo go nie znam - przerwał jej de Croytor. - Znam się natomiast na ludziach i nie wierzę, iż można się dorobić takiej gęby dobrymi uczynkami i bogobojnym życiem. Czerda istotnie nie zachowywał się specjalnie bogobojnie, kiedy wszedł do namiotu, który był okrągły i niewielki - miał ze trzy metry średnicy. Jedynym meblem by: tu osłonięta materia>m kabina, służą­ca jako konfesjonał. - Witam cię, mój synu - rozległ się gł«oki i spokojny głos. - Otwórz, Searl - warknął Czerda. Czarna zasłona się podnios:, ukazujś ksi­za o pociąg>j, ascetycz­nej twarzy, spotykanej u os;, których poświÎnie Bogu graniczyło z fanatyzmem. Oczy przys:niały mu okulary bez oprawki. Z całkowitą obojętnoĚią przyjrzał się zmasakrowanej twarzy Cze­rdy. - Ludzie mogą nas usłyszeć - stwierdził sucho. - Jestem mon­sieur le Cure" albo ojciec". - Dla mnie by>ś, jesteś i b­ziesz Searl - powiedział pogardliwie Czerda. - Simon Searl, ksiťz pozbawiony godnoĚi kap:ńskiej . Brzmi głupawo, nie? 71 - Moţ brzmieć jak chce - mruknął Searl. - Przybywam od Gaiu­se'a Strome'a. Pogarda zniknę: z twarzy Czerdy, ustępujś miejsca przeraţniu, które wzrastało, gdy patrzył w pozbawione wyrazu oczy ksi­za. - Myślę - odezwał się cicho Searl - ţ powinieneś wyjaśnić swoje niewiarygodnie kretyńskie prostactwo. I mam nadzieję, ţ zrobisz to dobrze. - Muszę wyjść! Muszę! Tina, młoda ciemnowłosa Cyganka odwr kobiety, czyli Marie le Hobenaut, jej matka i Sara, nie wy­glÚły na szczęśliwsze. Prawdę mówiś, były równie smutne i zrezyg­nowane jak poprzedniego wieczora, gdy Bowman je obserwował. W wozie w dalszym ciągu panowa: atmosfera klęski i rozpaczy. - B­ziesz ostrożna? - niespokojnie spyta: matka Marii. - Twój ojciec.., musisz myśleć o ojcu. - W porzťku, mamo - odezwa: się uspokajajśo Maria. - Tina wie i pamięta. Teraz na pewno nie zapomni. Skinę: przyzwalajśo głową i dziewczyna wybieg: na zewnątrz. - Wiesz, jak bardzo kocha: Aleksandra - doda: cicho, gdy Tina zamknę: za sobą drzwi. - Wiem - odpar: głucho jej matka. - Szkoda, ţ on jej bardziej nie kochał. Tina przesz: przez korytarzyk i stanę: u szczytu schodków; na dole siedział męüzyzna grubo po trzydziestce. Pierre Lacabro nie przypomi­nał Cygana. Był niski, krępy do granic deformacji, o twarzy szerokiej i chamskiej, wąskich ustach sadysty, świńskich oczkach, i biegnÎj od prawej brwi do podbr=ka bliźnie po ranie, która kiedyś nie zosta: zszyta. Większość Cyganów ma rysy moţ nie szlachetne, ale z całą pewnoĚią nie są one odraújÎ; Lacabro wyróżniał się wśr= nich tak, jak wyróżnia;y się w każdym otoczeniu - nawet w portowej spelunce gdzie§ na kou świata. Był potężnie umięśniony i całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Spojrzał na Tinę i obdarzył ją szczerbatym uśmiechem. - Gdzie się panienka wybiera? - spytał chrapliwym, odpychają­cym głosem. - Na spacer - Tina nawet nie pr;owa: ukryć obrzydzenia. - Po­trzebuję świeţgo powietrza. - Maca i Masaine mają wartę. Wiesz o tym? - Myślisz, ţ ucieknę? - Jesteś zbyt przerażona, by uciec - twarz ponownie wykrzywił mu uśmiech. - Nie boję się ciebie - odpali: nieoczekiwanie. - A dlaczego mia«yś się mnie bać? - zdziwił się unoszś dłonie z rozpostartymi palcami. - Piękne dziewczęta nie muszą się bać Pier­re'a, jestem dla nich jak ojciec. Wyjaśnienia Czerdy nie zadowoliły Searla, czemu zresztą dał wyraz dosadnie i treĚiwie. - A co ze mną? - Czerda przeszedł do obrony. - To ja ucierpia­>m. Nie ty i nie Gaiuse Strome. Mówi>m ci już, zniszczył mi wóz, rozbił meble i ukradł moje osiemdziesiąt tysi¬y franków. - Których jeszcze nie zarobi>ś - przypomniał Searl. - To były pieniťze Gaiuse'a Strome'a i b­zie chciał je odzyskać. Jeśli ich nie dostanie, to niewiele da;ym za twoją skórę. - Do diab:! Bowman zniknął! Nie mam poj¬ia... - Znajdziesz go - przerwał mu Searl. - A jak znajdziesz, użyjesz tego... Wyjął spod sutanny pistolet z tłumikiem i dodał: - Je§li go nie znajdziesz, to zaoszcz­ź nam wszystkim kłopotów i wypróbuj go na sobie. Czerda w milczeniu wpatrywał się w niego dłuższą chwilę. - Kto to jest Gaiuse Strome? - spytał w kou. - Nie wiem. - Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, Searl... - Przysięgam, ţ nigdy go nie spotka>m. Instrukcje przekazuje mi listownie albo telefonicznie, a w ostatecznoĚi przez pośrednika, i to za każdym razem innego. - A wiesz moţ, kto to jest? - Czerda z:pał go za ramię i przyciąg­nął do wejĚia. Uchylił nieco klapę i wskazał wielkiego ksi¬ia, który napełniajś kielich spoglÚł w stronę namiotu z zamyślonym wyrazem twarzy. Czerda pospiesznie opu|ił klapę. - No? - ponaglił. - Widzia>m go już wcześniej. Bogaty arystokrata, o ile wiem. - Który używa nazwiska Gaiuse Strome? - Nie wiem. I prawdę mówiś, nie chcę wiedzieć. - Widzę go już trzeci raz na pielgrzymce i trzeci rok pracujemy dla Gaiuse'a Strome'a. Zesz>j nocy zadawał dużo pytań, a dziś rano oglą­dał zniszczenia w moim wozie. Teraz się na nas gapi. Myślę... - Zajmij się Bowmanem - doradził mu Searl. - Tak b­zie zdro­wiej dla ciebie. Poza tym zastanów się. Jeśli twój, a raczej nasz, szef chce pozostać nieznany, lepiej to uszanuj. Wiem, ţ nie lubi, jak ktoś się mu pcha z butami w życiorys. Nie lubi ciekawskich, rozu­miesz? Czerda niechętnie skinął głową, wsunął pistolet za pasek, zas:niajś go wypuszczoną na spodnie koszulą i wyszedł. Z dziwnym zamyśleniem na twarzy de Croytor obserwował wyjĚie Czerdy z namiotu. - Dobry Boţ! - mruknął. - Piorunem mu poszło. - Przepraszam, nie usłysza:m - odezwa: się uprzejmie Lila. - Co mówi>ś? - Nic takiego, moja droga, nic takiego - przeniósł wzrok na Tinę, która w­rowa: sobie najwyraźniej bez celu. - Patrzcie państwo, za­dziwiajśo urocza os;ka. Smutna, co prawda, ale piękna. - Charles, zaczynam sťzić, ţ jesteś koneserem pięknych kobiet - stwierdzi: Lila. - Arystokracja zawsze nimi by:. Carita, moja mi:, do Arles, i to szybko. Czuję się os«iony. - Charles! - przestraszy: się Lila. - Źle się czujesz? To pewnie przez to słoÎ! Podniesiemy dach i... - Jestem głodny - przerwał jej z wyrzutem de Croytor. Tina, jak zresztą wszyscy, obserwowa: bezgłośnie oddalajÎgo się rolls-royce'a, po czym rozejrza: się od niechcenia. Lacabro zniknął, po Macy i Masainie nie było śladu. Niby przypadkowo znalaz: się przy czarnym namiocie. Nie troszczś się o to, czy ktoś ją obserwuje, czy nie, odchyli: klapę namiotu i wesz: do środka. Zrobi: killca niepew­nych kroków i stanę:. - Ojcze! - szepnę: rozpaczliwie. - Muszę z ojcem porozmawiać! 74 - Po to tu jestem, moje dziecko - odezwał się zza kotary poważny głos Searla. - Nie, ojciec nie rozumie - nie odważy: się podnieść głosu. - Mam ojcu straszne rzeczy do powiedzenia. - Nic nie jest straszne dla sługi boţgo. Twoje tajemnice są u mnie zupełnie bezpieczne, moje dziecko. - Ależ ja nie chcę, by one pozostały bezpieczne u ojca! Chcę, ëy ojciec poszedł na policję! Zasłona opad:, ukazujś zatroskane oblicze Searla, który czym prę­dzej wstał i wspógo wozu trzy kobiety siedziały w posępnym milczeniu, od czasu do czasu przerywanym jedynie pochlipywaniem najstarszej z nich. - Gdzie jest Tina? - spyta: w kou, ocierajś chusteczką łzy. ­Dlaczego tyle czasu jej nie ma? - Proszę się nie martwić, madame Zigair - odezwa: się pociesza­jśo Sara. - Tina to rozsťna dziewczyna. Nie zrobi nic głupiego. -Sara ma rację - doda: Marie. - Zw:szcza po ostatniej nocy... - Wiem, ţ nie jest głupia. Ale Aleksander... - Mamo, proszę! Stara Cyganka skinę: głową i umilk:. W ciszy, jaka zapanowa:, wyraźnie było słychać gwałtowne otwarcie drzwi i po kilku sekundach Tina zosta: wrzucona do wnętrza jak worek kartofli. Pad: bezw­nie twarzą na dywan, a w drzwiach stanęli Lacabro i Czerda. Pierwszy się uśmiechał, drugi ledwie powstrzymywał wĚiekłość. Tina nie ruszała się, najwyraźniej straci: przytomność. Ubraniebyło podarte i zakrwa­wione, a ca> plecy pokrywa: siatka purpurowych pręg, z których ciek: krew. Takie obraţnia mog: tylko spowodować staranna i fa­chowa chłosta szpicrutą albo cienkim pejczem. - Moţ teraz wreszcie się nauczycie - warknął cicho Czerda i wy­szedł. Przerażone kobiety wpatrywały się w skatowaną dziewczynę i dopie­ro po dłuższej chwili zabrały się za opatrywanie jej ran. 75 Rozdział piąty Rozmowa Bowmana z Londynem przebieg: bez zakłÎń i już po piętnastu minutach wrm, poza tym mam na imię Neil i nieźle nam szło bez tych oficjalnych form towarzyskich... - OczywiĚie. Zapomnia:m. Zawodowy nier; - westchnę:, prze­rywajś mu w pół słowa. - A teraz co, śniadanie? - Najpierw golenie. Co prawda zniszczy mi to opaleniznę, ale cóż się na to poradzi. Potem, oczywiĚie, śniadanie. Bowman zabrał przybory do golenia i zamknął się w :zience. Zanim jednak zabrał się do golenia, rozejrzał się dokładnie. Nie ulegało wątp­~a liwoĚi, ţ Cecile tu by:, ale nie wierzył w cuda. A tylko tak można by wyjaśnić to, ţ w ciągu kwadransa zdąży: wziąć kąpiel, uzupełnić opa­leniznę, która w kąpieli musia«y się choć częĚiowo zmyć, nie mó­wiś o zrobieniu makijażu i poprawieniu włosów. Jego zdaniem wystar­czyło jej czasu jedynie na to, by umyć z«y, uczesać się i zatelefono­wać. Jednak wnętrze wanny było mokre, a wi¬ pomyśla: o tym, by odkr¬ić kurek, natomiast zmięty r¬znik kąpielowy był czysty jak łza i suchy jak piaski Sahary. Odświeżony Bowman zajął wraz z Cecile narożny stolik na patio ho­telowej restauracji. Pomimo dość wczesnej pory wiele miejsc było już zajętych przez amatorów śniadania lub porannej kawy. Większość stanowili turyści, ale sporo było takţ mieszkaów Arles, ubranych w tradycyjne od­świętne stroje lub kostiumy cygańskie. Ledwie usiedli, uwagę ich zwrgo - Cecile nie mog: oderwać pełnego podziwu wzroku od lśniÎgo pojazdu. - Absolutnie i doskonale wspania>go! - Rzeczywiście, niebrzydka, ale skoro aż tak się nią zachwycasz, to przez grzeczność nie b­ę zaprzeczał. Aż dziw bierze, ţ potrafi pro­wadzić taką landarę. Masz trzy strzały, spr;uj trafić, kto jest biednym w:Ěicielem tego czegoś. Cecile rozejrza: się po patio. Trzy stoły dalej siedzieli wielki książę i Lila. Do ich stołu podszedł kelner dosłownie uginajśy się pod zastawioną tacą. Nie zdążył się jeszcze wyprostować, gdy de Croytor opróżnił szklankę soku pomarazowego, przed sekundą stojśą na tacy. - Już myśla>m, ţ ten poczciwiec w ogóle się nie zjawi - jak zwyk­le donośnie stwierdził książę. - Charles,przed kilkunastoma minutami zjad>ś solidne śniadanie - jęknę: Lila. - A teraz jem drugie śniadanie. I co w tym dziwnego? Podaj mi rogaliki, ma cherie. - Dobry Boţ! - jęknę: Cecile. - Książę i Lila! - A co w tym dziwnego? - spytał Bowman, obserwujś z podziwem ksi¬ia przenoszÎgo góry marmolady na rozkrojony rogalik, podczas gdy Lila nalewała obojgu kawę. - Normalne, ţ tu jest. Gdzie są 77 Cyganie, tam i ich badacze. I naturalne ţ w najlepszym hotelu. To mi wyglÚ na początek wspania>j znajomoĚi. Czy ona potrafi gotować? - Czy co? Zabawne, ale jest doskonałą kucharką. Zdoby: Cordon Bleu. - Świ¬i Pańscy! On ją porwie, jak tylko się dowie. - Ale co ona robi w jego towarzystwie?! - Podróżuje. Zostawi:ś jej wiadomość o Saintes-Maries, wi¬ chce się tam dostać. Logiczne, prawda? Nie ma samochodu, bo my go poży­czyliśmy, a on ma. Mogę się założyć o kaŢ pieniťze, ţ ten rolls jest jego. W dodatku wyglÚ na to, ţ dobrze im jest razem, choć diabli wiedzą, co ona widzi w tejgórze mięsa. Spójrz na jego rÎ - pracują ze skutecznoĚią pasa transmisyjnego... Mam nadzieję, ţ nigdy nie znajdę się razem z nim w jednej szalupie ratunkowej, gdy skozą się zapasy. - Myślę, ţ na swój spos; jest przystojny. - Orangutan też. Na swój spos;. - Nie lubisz go, prawda? - Z jakichś powodów ucieszyło ją to od­krycie. - I to dlatego, ţ nazwał cię... - Nie ufam mu. On jest... sztuczny. Założę się, ţ nie tylko nie jest specjalistą od cygańskiego folkloru, ale w życiu nie napisał i nie napi­sze nawet jednego zdania o Cyganach. Jeśli jest tak ważny i znany, jak twierdzi, to dlaczego ­ne z nas nigdy o nim nie słyszało? I po cholerę przyjeýú tu trzy lata z rz­u? Raz wystarczyłoby nawet takiemu folk­lorystycznemu ignorantowi jak ja. - Moţ lubi Cyganów. - Moţ. Tylko ciekawe, dlaczego. Cecile spojrza: na niego z namys>m i spyta: znacznie ciszej: - Sťzisz, ţ to Gaiuse Strome? - Nic takiego nie powiedzia>m. Poza tym raczej nie wymawiaj pub­licznie tego nazwiska, jeśli masz ochotę jeszcze trochę pożyć. - Nie rozumiem... - Skť wiesz, ţ wśr= obecnych tu przebieraów nie ma praw­dziwego Cygana pracujÎgo dla Czerdy? - Przepraszam, nie pomyśla:m o tym. To było niezbyt mťre. - I owszem - przyznał Bowman, nie spuszczajś wzroku ze stolika ksi¬ia. Lila podnios: się i mówi: coś stojś, na co książę majestatycznie kiwnął dłonią. Dziewczyna przesz: przez patio, weszła do restauracji i skierowa: się do recepcji. Bowman obserwował ją z zamyślonym wyrazem twarzy, aż nie zniknę: mu z oczu. - Jest piękna, prawda? - spyta: cicho Cecile. - Co proszę? Aaa, tak naturalnie. Niestety, nie mogę oţnić się z wami obiema, ponieważ istnieją kretyńskie przepisy o bigamii... - nadal z zamyśloną twarzą spojrzał na wielkiego ksi¬ia i przeniósł wzrok na Cecile. - Idź powróżyć naszemu grubemu przyjacielowi , skarbie. Najlepiej z dłoni. - Co?! - Mówię o ksi¬iu. Idź mu... - Nie sťzę, ëy to było zabawne! - Ja też nie. I nie przyszło mi to do głowy, dopóki by: z nim Lila, natychmiast by cię pozna:. Natomiast książę nie powinien. Ledwie cię wczoraj raczył zauważyć. A w tym przebraniu to zupełnie wykluczone. Zresztą i tak istnieje znikoma szansa na to, ţ oderwie wzrok od talerza. - Nie! - Proszę cię, Cecile. - Nie! - Przypomnij sobie jaskinie. Też nie mia>m dowodów. - Przestań! - Wi¬ jak b­zie? - A co niby mam zrobić? - Zachowuj się jak Cyganka i opowiadaj bzdury, potem powiedz, ţ ma ważne plany na najbliższą przyszło§ć i ţ jeśli mu się uda i tu prze­rwij. Odmów dalszego wróţnia i odejdź. Wywo:j wraţnie, iż nie ma przyszłoĚi i obserwuj jego reakcję. - Wi¬ ty faktycznie podejrzewasz... - Nic nie podejrzewam. Niechętnie odsunę: krzesło i wsta:. - M=l się za mnie do Sary - mruknę:. - Sary? - To święta patronka Cyganów, czyż nie? Bowman obserwował ją ukradkiem, nie chcś, by ktoś zauważył jego zainteresowanie. Cecile uprzejmie ustąpi: z drogi ksi­zu o ascetycz­nej twarzy. Przeprosili się wzajemnie półgłosem. Searl wyglÚł jak prawdziwy sługa boży, któremu spokojnie można powierzyć nawet ży­cie. Ksiťz poszedł swoją drogą, zaś Cecile podesz: do stolika de Croytora, który akurat odstawiał filiúnkę z kawą i prawdopodobnie tylko dlatego ją zauważył. - O co chodzi? - spytał z w:Ěiwą sobie wielkopańską irytacją. - Dzień dobry panu. - Tak, tak, dzień dobry - ponownie z:pał filiúnkę. - O co chodzi? - Powróżyć, panie? - Nie widzisz, ţ jestem zajęty? Odejdź! - Tylko dziesięć franków, panie. - Nie mam dziesi¬iu franków - odstawił filiúnkę i po raz pie­rwszy uważnie się jej przyjrzał. - Ale, na Jowisza, gdybyś by: blon­dynką. . . Cecile uśmiechnę: się i wykorzystujś ów podziw, uję: jego dłoń. - Ma pan przed sobą długie życie - oznajmi:. - Nic dziwnego, jestem zdrów jak ryba. - I pochodzi pan ze szlachetnego rodu... - Kaýy dureń moţ to dostrzec. - Ma pan przyjazne usposobienie... - Nie wtedy, kiedy umieram z głodu - stęknął wyrywajś jej dłoń, którą natychmiast pochwycił pół rogalika i podniósł go do ust. Do stolika zbliú: się Lila, toteż drugą połową rogalika wskazał jej Cygankę i polecił: - Zabierz ode mnie tą młodą zarazę, jeśli :ska. Denerwuje mnie. - Nie wyglÚsz na zdenerwowanego, Charles. - A skť wiesz, co się dzieje z moim trawieniem? Lila zwr czarne ubranie i takież sombrero. Obaj przeprosili się odruchowo iwyminęli, lecz zaledwie po dwgo? - Tak. Przy drzwiach czekały na nią dwie kobiety i wszystkie razem weszły szybko do środka. - Dwie kobiety? - zdziwił się Bowman. - Jedna starsza i jedna młoda z kasztanowymi włosami. - Matka Marii i Sara... Biedna Tina. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Tak sobie głośno myślę - wskazał głową na pobliski stolik. ­Spójrz, co za papużki nierozłśzki. Idś za jego wzrokiem Cecile dostrzeg: wielkiego ksi¬ia. Na jego twarzy malowało się zadowolenie człowieka, który w:śnie uniknął 82 śmierci głodowej. Uśmiechał się pob:żliwie do Lili, która trzymajś dłoń na jego dłoni, tłumaczy: coś z przej¬iem. - Twoja przyjaciółka jest moţ, nie daj Bóg, nieco sş na umyśle albo coś w tym rodzaju? - spytał poważnie Bowman. - Nie bardziej niż ja - parsknę: dziewczyna, mierzś go niezbyt życzliwym spojrzeniem. - Hmm, tak... Naturalnie, pozna: cię. Co jej powiedzia:ś? - Tylko to, ţ musia>ś uciekać, bo chcieli cię zabić. - Nie zastanowiło jej, dlaczego ze mną tu przyjecha:ś? - Bo tak mi się podobało, co jej zresztą powiedzia:m. - A powiedzia:ś jej też o moich podejrzeniach dotyczśych de Croy­tora? - Cóż... - Nieważne. Mia: ci coś do powiedzenia? - Bowman był wyjąt­kowo dociekliwy. - Niewiele. Tyle tylko, ţ rano zatrzymali się, by obserwować cy­gańskiobrzŢk. - Jaki znów obrzŢk? - Religijny... no wiesz, mszę. - Z ksi­zem? - wiadomość ta, nie wiadomo dlaczego zaniepokoi: go. - Tak twierdzi Lila. - Dokoz śniadanie - polecił wstajś. - Zaraz wr<ę. - Myśla:m, ţ... ţ b­ziesz chciał wiedzieć, co mówił książę i jak zareagował na moją osobę. Przecież po to w:śnie mnie do niego wy­s:>ś! - No tak - Bowman wyraźnie był myślami gdzie indziej. - Później. Podniósł się i wszedł do hotelu. Cecile popatrzy: za nim zaintry­gowana. - Wysoki, mówisz. Dobrze zbudowany i szybki, czy tak, El Broca­dor? - Czerda potarł poranioną twarz, wspominajś kogoś, kto od­powiadał temu opisowi, i spojrzał na czterech męüzyzn, siedzśych przy stole w jego wozie. Byli to: El Brocador, czyli śniady młodzieniec, którego potrśił Bowman, Ferenc, Pierre Lacabro i wciąż oszołomiony i blady Simon Searl, który cały czas rozcierał sobie kark i nogę. - Miał ciemniejszą cerę, niż mówi>ś, i wąsy - dodał El Brocador. - Opaleniznę i zarost moźna kupić w sklepie. Jednak takiej smykałki do za:twiania ludzi nie da się ukryć. 83 - Moţ go wkrótce spotkam - w głosie Lacabra zabrzmia: na­dzieja. - Ja bym się tam zbytnio nie spieszył na twoim miejscu - zgasił jego zapał Czerda. - I mówisz Searl, ţ go w ogóle nie widzia>ś? - Nikogo nie widzia>m. Ktoś mnie kopnął od tyłu, a drugiego ciosu nawet nie poczu>m. - Po cholerę w ogóle polaz>ś do hotelu? - zdenerwował się Czerda. - Bo chcia>m się dok­niej przyjrzeć temu księciu de Croytor. Czerda, to przecież ty mnie nim zainteresowa>ś. Chcia>m usłyszeć jego głos i zobaczyć, z kim się spotyka, kto... - Jest z tą Angielką i myślę, ţ jest niegroźny. - Sprytny człowiek tak w:śnie się zachowuje -- mruknął Searl. - Sprytny człowiek nie zachowuje się tak jak ty - warknął Czerda. - Teraz Bowman cię zna i wie, ţ w wozie madame Zigair jest ktoś ciężko ranny. Je§li wielki książę jest tym, za kogo go uwaúsz, to teraz musi zdawać sobie sprawę, ţ podejrzewasz go o to, ţ jest Gaiuse'em Strome'em. A jeśli nim jest, to nie spodoba mu się nic z tego, co powie­dzia>m. Mina Searla dobitnie świadczy:, ţ się z tym zgadza. - Trzeba pozbyć się Bowmana i to jeszcze dziś - dodał Czerda. - Tylko należy to zrobić ostrożnie i cicho. Najlepiej, ëy wszystko wyglÚło na nieszczęśliwy wypadek. Diabli wiedzą, czy on nie ma tu gdzieś przyjaciół. - Powiedzia>m ci, jak to można urzťzić - wtrśił El Brocador. - I to jest dobry spos;. Spr;ujemy dziś po południu. Lacabro, jesteś jedynym z nas, którego on nie zna. Jedź do hotelu i obserwuj go. jak się gdzieś ruszy, to ty za nim. Nie moţmy go teraz zgubić. - Z przyjemnoĚią - u§miechnął się Lacabro. - Tylko ­nej przemocy - ostrzegł Czerda. - Dobra, już dobra - Lacabro nagle posmutniał. - Tylko ţ ja nie mam poj¬ia, jak on wyglÚ. Ciemnych i masywnych b­zie w Arles parę setek... - Myślę, ţ widzia>m go w hotelu. Jeśli to ten sam, o którym mówił El Brocador, to b­zie z dziewczyną przebraną za Cygankę - wyjaśnił Searl. - Jej nie przeoczysz: ­na, młoda, ciemna, ubrana w zieleń i złoto z czterema złotymi bransoletkami na lewym przegubie. Cecile w:śnie odsunę: pusty talerz, gdy Bowman wrś się - zauważy:. 84 - I się nie obija>m. By>m na zakupach. - Nie widzia:m, ëyś wychodził. - Ten hotel ma tylne wyjĚie - wyjaśnił. - I co teraz? - Teraz mam pewną nie cierpiśą zwłoki sprawę do za:twienia. - Na przyk­ siedzenie tutaj. - Zanim się nią zajmę, muszę za:twić inną, jeszcze bardziej nie cierpiśą zwłoki, która wymaga siedzenia tutaj. Wiesz, ţ w Arles prze­bywają bardzo wĚibscy Chizycy? - O czym ty mówisz, na litość boską? - Oparze siedzÎj w pobliżu naszego Romea i Julii. Tylko im się teraz nie przyglÚj. Facet, jak na Chizyka, jest postawny, około czterdziestki; trudno określić wiek Azjatów. Kobieta to pół-Azjatka, młodsza od niego i bardzo przystojna. Oboje mają okulary przeciw­słoneczne - lustrzanki, przez które z zewnątrz nic nie widać. Cecile unios: filiúnkę z kawą i obojętnie rozejrza: się po patio. - Teraz ich widzę - przyzna: po chwili. - Nigdy nie ufaj ludziom, noszśym takie okulary. Chizyk wyraź­nie zwraca uwagę na ksi¬ia. - To z powodu jego wyglťu. - Możliwe - mruknął Bowman. Spojrzał na Chizyków, potem na wiellciego ksi¬ia i na kou znów przyjrzał się chińskiej parze. - Mo­żemy iść. - A ta... nie cierpiĘ zwłoki sprawa? - spyta: zaskoczona Cecile. - Ta pierwsza, mam na myśli... - Za:twiona. Przyprowadzę wóz przed wejĚie - oznajmił Bowman i wyszedł. Obserwujśy ich odejĚie wielki książę :skawie poinformował dzie­wczynę: - Za mniej wiÎj godzinę spotkamy się z naszym tematem. - Z kim? - Z Cyganami, drogie dziecko. Najpierw jednak muszę ułożyć ko­lejny rozdział mojej książki. - Mam przynieść papier i pióro? - Nie ma potrzeby, moja droga. - Chcesz mi powiedzieć, ţ to wszystko robisz w pami¬i? To nie­możliwe, Charles. Poklepał ją uspokajajśo po rÎ i uśmiechnął się z wyrozumiałoĚią. 85 - Moţsz mi natomiast zamówić z litr piwa. Robi się nieznośnie gorśo. Lila bez słowa posz: poszukać kelnera. De Croytor odprowadził ją wzrokiem i zauważył, ţ mijajś Cygankę, która wcześniej wróży: jej z ręki, uśmiechnę: się i zamieni: z nią parę słów. Odwrgo samochodu, którym Bowman podjechał przed wejĚie do hotelu, a za moment do­strzegł inny pojazd, ruszajśy w kilka sekund po ichodjeýzie. Cecile ze zdumieniem rozglÚ: się po wnętrzu bia>j simci. - A to skť się wzięło? - spyta: w kou. - Istnieje taki wynalazek, który zwie się telefon - wyjaśnił spokoj­nie Bowman. - Za:twi>m wypożyczenie auta, gdy ty jad:ś śniadanie. A w:Ěiwie za:twi>m dwa. - Dwa co? - Dwa samochody. Nigdy nie wiadomo, kiedy takie coś moţ czło­wiekowi odmówić posłuszeństwa. - Ale... w tak błyskawicznym tempie? - Garaż jest niedaleko hotelu; przys:li kogoś, ëy sprawdził - za­szeleĚił plikiem banknotów zabranych Czerdzie. - To zależy wyłśz­nie od wysokoĚi kaucji. - Jesteś po prostu amoralny - w głosie Cecile zabrzmiał prawie podziw. - O co znowu chodzi? - O to, ţ szastasz cudzymi pieni­zmi. - Życie jest po to, by go używać, a pieniťze po to, by je wydawać - stwierdził sentencjonalnie Bowman. - Przynajmniej nikt nie moţ mi zarzucić, że mam węú w kieszeni. - Jesteś beznadziejnym przypadkiem - stwierdzi:. - A po co nam ten samoch=, tak na marginesie? - A po co strój, który tak wdzi¬znie nosisz? - Który co...? Aha, naturalnie. Peugeot jest im znany... nie pomyś­la:m o tym - przyzna:, obrzucajś go zdziwionym spojrzeniem, gdy skr¬ił przy drogowskazie za napisem Nimes". - Czy wiesz dokť jedziesz? - Tak na sto procent to nie bardzo. Szukam miejsca, w którym moż­na by spokojnie pogaw­zić. - Ze mną? 86 - Nie bój się, na rozmowy z tobą b­ę miał całą resztę życia. Kiedy jeszcze byliśmy na patio, przez dobre dziesięć minut obserwował nas poobijany Cygan w poobijanym renaulcie. Jedzie mniej wiÎj sto met­rów za nami, i to od chwili opuszczenia hotelu. Mam ochotę porozma­wiać z nim. - Och! - W:śnie Och!". Zastanawia mnie, jakim cudem pomagierzy Gaiu­se'a Strome'a namierzyli nas tak szybko - odparł Bowman, obrzucajś ją uważnym spojrzeniem. - SpoglÚsz na mnie w szczególny spos;, je§li można to tak nazwać. - Myślę. - Nad czym? - Skoro nas śledzą, to po co traci>ś czas na zmianę samochodu? - Kiedy wynajmowa>m ten wóz, nie wiedzia>m, ţ nas śledzą ­wyjaśniał cierpliwie. - A teraz znowu masz zamiar narazić mnie na niebezpieczeństwo? Choky nawet potencjalne. - Mam nadzieję, ţ nie. Jeśli stanie się inaczej, to przepraszam. Choć, z drugiej strony, jeśli rozpoznali mnie, to rozpoznali takţ czaru­jśą Cygankę, z którą jad>m śniadanie. Nie zapominaj, ţ ten ksiťz, którego spotkał nieszczęśliwy wypadek w szczęśliwym momencie, śle­dził w:śnie ciebie. Wola«yś zostać i mieć z nimi do czynienia w po­jedynkę? - Proponujesz niezbyt atrakcyjny wybór - stwierdzi: z pretensją w głosie. - Bo niewiele mam do zaoferowania - odparł, spoglÚjś w lus­terko. Poobijany renault był o mniej niż sto metrów za nimi. Cecile obej­rza: się i zaproponowa:: - Dlaczego nie zatrzymasz się teraz i nie pogaw­zisz, jak to okreś­li>ś? Tutaj nie odważy się na nic. Zbyt wiele os; się kr¬i doko:. - Zdecydowanie zbyt wiele -- przyznał. - Kiedy b­ę z nim gawę­dził, nie chcę nikogo widzieć w odległoĚi kilometra. Cecile wzdrygnę: się, ale nie powiedzia: ani słowa. Bowman nato­miast przejechał przez Rodan i skierował się do Trinquetaille, następ­nie skr¬ił w lewo do Albaron i ponownie w lewo na drogę prowadzą­cą na południe wzdłuż prawego brzegu rzeki. Tu zwolnił i po chwili zatrzymał wóz. Kierowca renaulta zrobił to samo, trzymajś się w dys­kretnej,jak zapewne sťził, odległoĚi. Bowman uśmiechnął się i ru­szył. Renault zrobił to samo. 87 Półtora kilometra dalej na p:skiej równinie Camargue Bowman za­trzymał się ponownie. Renault takţ. Bowman wysiadł, otworzył bagaż­ , wyjął ze skrzynki narz­zie, które wsunął pod marynarkę, zamknął bagaźnik i wrgo. - Posłuchaj no, przyjacielu, mam do czynienia z mordercami i wiem o tym. Co ważniejsze, umiem z nimi postępować - odezwał się przyjaź­nie Bowman. - Z:ma>m ci tylko jedną kość, sťzę ţ przedramienia. Mogę kolejno :mać istne, dbajś naturalnie o to, byś nie stracił przyto­mnoĚi, dopóki nie powiesz mi kilku rzeczy. Na początek chcę wie­dzieć, dlaczego te cztery kobiety w zielono-białym wozie są śmiertelnie przerażone. Mogę cię zapewnić, ţ mam dużo czasu, pewną wprawę w :maniu koĚi i niewyczerpaną cierpliwość, by doczekać się odpo­wiedzi na te pytania. RS1 Tymczasem Cecile wysiad: z samochodu i stanę: w pobliżu blada jak trup, wpatrujś się z przeraţniem w Bowmana. - Ty naprawdę... - Zamknij się! - Bowman warknął wĚiekle, odwracajś na chwilę wzrok od Cygana, po czym dodał spokojniej: - Dalej, przyjacielu, opowiedz mi o tych kobietach. Lacabro wymamrotał coś, co brzmiało jak kolejna porcja epitetów, przetoczył się na bok i podparł na prawym łokciu. Cecile krzyknęła. Lacabro trzymał w dłoni pistolet, lecz szok i ból opóźniły jego refleks. Wrzasnął przeraźliwie, gdy łyżka do opon trafi: go w twarz. WypuĚił broń, która polecia: szerokim łukiem w bok, i z:pał się za zakrwawio­ne oblicze. - Teraz straci>ś nos, jeśli się nie mylę - stwierdził obojętnie Bow­man. - Ta ciemnowłosa dziewczyna o imieniu Tina zosta: poważnie zraniona, prawda? Jak się czuje? Co się jej przytrafiło? Kto to jej zrobił? Lacabro odsunął dłoń, co pozwoliło stwierdzić, ţ nos nie został z:­many, choć poważnie krwawił; wypluł tylko kilka z«ów. Jego gş nigdy nie robi: mi>go wraţnia, a teraz sta: się wr¬z odraújĘ. Ponownie warknął coś obraźliwego, spoglÚjś w|iekle na Bowmana. - To ty - powiedział dziwnie wolno Bowman. - Tak, Tina to twoja sprawka. Jesteś jednym z głównych pomagierów Czerdy, moţ naj­główniejszym. Zastanawiam się, przyjacielu, czy to przypadkiem nie ty zabi>ś Aleksandra w tym skalnym labiryncie... Lacabro stanął niepewnie na nogach. WyglÚł bardzo kiepsko, oczy zaczęły mu uciekać w gł› czaszki, toteż Bowman podszedł bliţj. Był to błť, z którego zbyt późno zdał sobie sprawę. Okazało się, ţ Cygan ma niesamowitą odporność na ból i błyskawiczną zdolność regeneracji sił, typową dla zwierząt. Skoczył ku Bowmanowi i wyprowadził potężny prawy sierpowy, którym trafił go w szczękę, co prawda raczej przypad­kowo. Jednak był to tak silny cios; ţ Bowman zatoczył się do tyłu . Stracił przy tym równowagę i zwalił się na trawiasty pas gruntu, nie­spełna metr od pionowej skarpy biegnÎj wprost do Rodanu. Lacabro odwrj laski. Nagle dziewczyna udowodni:, że z jej oczami wszystko jest w porzťku. Schyli: się, z:pa: broń i pięknym łukiem pos:: ją do Rodanu. Następnie wykaza: zadziwiajśy rozsą­dek, gdyż pad: plackiem na ziemię, widząc wyraz twarzy Cygana. Pomimo wĚiekłoĚi pamiętał on jednak, ţ głównym zagroţniem jest Bowman, zostawił wi¬ w spokoju Cecile, choć pozbawi: go przewagi, jaką daje broń, i schylony ruszył biegiem ku Bowmanowi. Ten zdo:ł już trochę dojść do siebie i podniósł się z ziemi. Widzś atakujÎgo Cygana, zrobił szybki unik i poczęstował go solidnym kopniakiem. Szczęśliwym dla Bowmana trafem napastnik wylťował na zranionym przedramieniu, co wywo:ło ryk bólu i zatrzymało go na chwilę. Nadludzkim wysiłkiem Lacabro zdo:ł jednak ponownie zaatakować. Tym razem Bowman nie uskoczył; lecz rzucił się ku niemu. jego prawy sierpowy bez trudu wylťował na szczÎ Cy­gana, którynie mógł ranną ręką się osłonić. Cios był tak silny, że Lacabro zatoczył się i zrobił kilka kroków do tyłu. Zapomniał jednak, ţ za nim jest urwisko, a poniţj płynie Rodan. Przez kilka sekund balansował, starajś się utrzymać równowagę, ale wysi>k na nicsię nie zdał - si: ciąţnia wzię: górę i Pierre Lacabro runął do rzeki. Plusk, jaki towarzyszył zetkni¬iu się jego cia: z wo­dą, rozległ się nienaturalnie głośno w ciszy, która zapanowa: przy drodze. Bowman wyjrzał ostrożnie znad osypujÎj się kraw­zi, lecz nie dostrzegł nawet śladu przeciwnika. Jeśli stracił przytomno§ć przy ude­rzeniu w wodę, to poszedł na dno jak kamień. Bowman wcale się nie palił do szukania Cygana. Miał pewność, ţ je§li Lacabro jest przytom­ny, postara się wyrazić swą wdzi¬zność, pr;ujś utopić lekkomyśl­nego ratownika. Wrm, a raczej moja nieuczciwość. Uwaúsz, ţ byłoby znacznie uczciwiej, gdyby naszpiko­wał mnie ołowiem? - Ale... czy on umie pływać? - A skť, u diab:, mam to wiedzieć? Gdy ujechali z kilometr w kompletnej ciszy, Bowman przyjrzał się podejrzliwie Cecile. By: blada jak płótno, rÎ jej drúły, a kiedy się odezwa:, jej głos był zadziwiajśo s«y; ocenił, ţ to skutki szoku, który przeży:. - Kim ty jesteś? - spyta:. - Nieważne. - Ja... uratowa:m ci dziś życie. - No cóż, dziękuję. Ale powinnaś użyć tego pistoletu we w:Ěiwym celu, czyli albo go zastrzelić, albo zmusić, by się nie ruszał. Nastąpi: dłuższa chwila ciszy, zakozona czymś w rodzaju chlip­ni¬ia i jęku: - Nigdy z niczego nie strzela:m. Poj¬ia nie mam, jak to się robi. - Rozumiem i przepraszam. Przepraszam za wszystko, Cecile, a naj­bardziej za to, ţ wciągną>m cię w tę sprawę. Cholera, powinienem wiedzieć, ţ to się tak skozy! - Dlaczego się bezsensownie obwiniasz? - pociągnę: nosem. ­Musia>ś się w nocy gdzieś ukryć, a mój pokój... Przerwa:, spojrza: na niego uważnie i spr;owa: zapalić papiero­sa. RÎ jednak tak jej się trzęsły, ţ Bowman zrobił to za nią. Gdy dotarli do hotelu, dłonie Cecile nadal jeszcze drúły. Rozdział szósty Bowman zaparkował przed wejĚiem do hotelu. Jakie§ pięć metrów dalej przy stoliku na patio siedzia: samotnie Lila. Na pierwszy rzut oka trudno było okre§lić, czy by: bardziej z: czy zmartwiona - z pewno§­cią jednak nie by: szczęśliwa. - Chłopak ją rzucił - stwierdził Bowman. - Spotkajmy się za kwad­rans w alejce przy tylnym wyj|iu z hotelu. Staraj się nie rzucać w oczy i czekaj na niebieskiego citroena. Najbezpieczniej b­zie teraz w hote­lu. Postaraj się nie przebywać na patio. - Mogę z nią porozmawiać? - spyta: Cecile, nie komentujś po­leceń. - Naturalnie, ale wewnątrz. - Ale jeśli nas zobaczą razem... - To bez znaczenia. Chcesz jej opowiedzieć, jaki jestem paskudny? - Nie - uśmiechnę: się niepewnie. - Aha! Wi¬ zamierzasz poinformować ją o naszych zar¬zynach? - Też nie - uśmiech stał się bardziej wyraźny. - Mog«yś się na coś zdecydować. Niespodziewanie położy: mu dłoń na ramieniu i oznajmi:: - Myślę, ţ w gruncie rzeczy jesteś miły i :godny. - Wątpię, czy ten facet w Rodanie podzieli;y twoją opinię - stwie­rdził sucho. Uśmiech zniknął. Cecile wysiad: bez słowa i ze zmarszczonym czo>m obserwowa: odjeýújśy samoch=. Gdy zniknął, wesz: na patio, spojrza: na przyjaciółkę i skinę: głową w stronę wnętrza hotelu. Poszły tam razem, prowadzś ożywioną rozmowę. - Jesteś pewna? - spyta: Cecile. - Charles rozpoznał Bowmana? Lila skinę: głową. - Jak? - Nie mam poj¬ia. Ale on jest strasznie bystrym obserwatorem. - I kim§ wiÎj niż słynnym znawcą cygańskiego folkloru i produ­centem win? - Tak sťzę. - Nie ufa Bowmanowi? - To raczej :godnie powiedziane. - No to mamy pata. Chyba tak to się nazywa w szachach. Wiesz, co Bowman myśli o nim, i obawiam się, ţ się z nim zgadzam. Za:twił dzisiaj następnego oprycha... ' - Co zrobił?! - Wrzucił go do Rodanu. Sama widzia:m. Powiedział, ţ... - To dlatego wyglÚ:ś jak duch, gdy cię zobaczy:m. - Czuję się nie najlepiej. Powiedział, ţ już zabił dwgo wozu, pogrążony w dyskusji z Simonem Searlem. W pobliżu znajdował się Czerda, ale niebrał bezpośredniego udziału w rozmowie. Searl, sťzś z ledwo dostrzegalnych oznak uczuć na jego ascetycznej twarzy, nie był nią zachwycony. - Jestem ojcu niezmiernie zobowiązany. Niezmiernie - de Croytor był u szczytu swej książÎj :skawoĚi. - Trudno mi opisać wraţnie , jakie wywarło na mnie naboţństwo odprawione dziś rano. Kazanie, które ojciec wygłosił, było wzruszajÎ. Mogę powiedzieć, ţ roz­szerzy>m swoją wiedzę. Ale, ale... czyűy coś było nie w porzťku z ojca nogą? - Lekkie nadweręţnie, nic wiÎj. Nadweręţnie było widać przede wszystkim na twarzy i słychać w głosie Searla - nadweręţnie cierpliwoĚi. - Należy zwracać uwagę na najlţjsze nawet kontuzje. Mogą z nich wyniknąć całkiem poważne komplikacje. Tak, w rzeczy samej, bardzo poważne. - De Croytor wyjął z oka monokl i przyjrzał się uważnie rozmówcy. - Czy ja ojca już gdzieś nie widzia>m... poza opactwem naturalnie... Tak, oczywiĚie! Koło hotelu dziś w południe. Dziwne, ale nie przypominam sobie, ëy ojciec wtedy kulał... No tak,z drugiej strony moje oczy nie są już takie jak dawniej... Serdeczne dzięki i pro­szę uwaúć na nogę. Doradza;ym nadzwyczajną ostrożność. Dla pań­skiego dobra. Książę założył monokl, notes schował do wewnętrznej kieszeni i od­dalił się majestatycznie. Czerda spojrzał na Searla. Twarz Cygana, częĚiowo zakryta bandaţm, nie wyraú: ­nych uczuć. Searl nerwowo oblizał wyschnięte wargi, obr sombrero. Cerę miał teraz jaśniej­szą, awąs bujniejszy, ale rzeczywiĚie to był Bowman. Obok niego na siedzeniu leú: niewielka torba. Przednie drzwi po stronie pasaţra otworzyły się i do wnętrza zajrza: Cecile nieco zaskoczona i niepewna. 94 - Nie gryzę - zach¬ił ją Bowman. - Dobry Boţ! - jęknę: wsiadajś. - Co... czym ty jesteś? - Guardian, tutejszy kowboj w odświętnym stroju. Pełno ich doko:. Mówi>m ci, ţ by>m na zakupach. Teraz twoja kolej. - Poncho, naturalnie. Gdy ruszyli w stronę tego samego magazynu odzieżowego, który odwiedzili rankiem, przyjrza: mu się z podejrzliwoĚią, która wchodzi­: już jej w nałóg. W:Ěicielka, jak poprzednio, rozpływa: się w pochwa¬h nad Ce­cile, tym razem ubranej w odświętny strój młodej mieszkanki Arles. By: to długa, wyszywana suknia z czarnego materiału z białym, koron­kowym stanikiem i kapeluszem w formie toczka z tegoż co suknia ma­teriału. Siedział on na rudej peruce, która zakrywa: naturalne włosy dziewczyny. - Madame wyglÚ... fantastycznie! - oznajmi: z ekstazą w:Ěi­cielka. - W takim razie madame pasuje do rachunku - odparł z rezygnacją Bowman, wyciągajś pieniťze Czerdy. Cecile wsiad: i z przyjemnoĚią pog­zi: materiał sukni. - Przyznaję, ­ne - oceni:. - Lubisz ubierać dziewczęta? - Jedynie wtedy, gdy p¬ą za to kryminaliĚi. Ale nie o to teraz chodzi. Pewna czarnowłosa Cyganka by: dziś widziana w moim towa­rzystwie. W całej Europie nie znajdziesz firmy ubezpieczeniowej, która chcia«y wystawić jej polisę. - Rozumiem - uśmiechnę: się s«o. - I wszystko to dla dobra twojej przysz>j żony? - Naturalnie. A niby z jakiego innego powodu? - Na przyk­ takiego, ţ szczerze mówiś, nie moţsz sobie w tej chwili pozwolić na utratę pomocnika. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy - stwierdził ze śmiertelną powagą, podjeýújś do placu, na którym obozował cygański tabor. Zatrzymał wóz, wziął torbę i wysiadł. Odwrś to specjalnie. - I co z tego? Jeśli on nas nie rozpoznał, to kto to potrafi? O, a cóż to takiego? Pytanie to wywo:ł wjazd na plac czarnej furgonetki bez ­nych napisów na burtach. Pojazd stanął, kierowca spytał o coś najbliższego Cygana, który wskazał na drugą stronę placu, i wóz ruszył, by zapar­kować przy pojeýzie Czerdy. Ten akurat rozmawiał z Ferencem stojś przed wejĚiem. Kierowca z pomocnikiem wysiedli, obeszli furgon, otworzyli drzwi i z pewnym trudem wyciągnęli z wnętrza pojazdu nosze. Znajdował się na nich Pierre Lacabro z lewym ramieniem w gipsie, ręką na temblaku i obandażowaną głową. WĚiekły błysk w prawym oku, bo lewe za­s:nia: opuchlizna, jasno dowodził, ţ żyje. Zaskoczony Czerda wraz z równie zdziwionym Ferencem rzucili się pom< nieść kompana, a obok pojawił się, co było do przewidzenia, wielki książę. Pochylił się nad rannym, przyjrzał się mu i wyprostował z poważną miną. - No, no -- potrząsnął głową ze smutkiem. - Nikt dziś nie jest bez­pieczny na drodze. Czy ten nieszczęśnik to pan Koscis? Pytanie było adresowane do Czerdy i z jakichś powodów wyprowa­dziło go z równowagi. - Nie! - warknął, pr;ujś się opanować. - Cieszę się, ţ to słyszę. Przykro mi naturalnie z powodu tego bie­daka, ale lubię pana Koscisa. Tak na marginesie, jak go pan zobaczy, proszę mu przekazać, ţ z przyjemnoĚią z nim porozmawiam, jeśli naturalnie b­zie mu to odpowiadało. - Powtórzę, jak go znajdę - warknął Czerda i chwycił za nosze, by pom< wnieść rannego do swego wozu. Wielki książę odwrgo wozu. Boczne okna były zasłonięte, ale uchylone, toteż zadowolony przeszedł na drugą stronę placu, gdzie do kępy drzew uwią­zano kilkanaĚie koni. Rozejrzał się ostrożnie, czy ktoś go nie obserwuje, lecz większość zainteresowania skupiał na sobie ranny, który został już wniesiony do karawaningu Czerdy. Uspokojony wyjął z torby garść wal­cowatych przedmiotów, owiniętych w brązowy papier.Kaýy był zaopat­rzony w killcucentymetrowy błękitny lont - stare, poczciwe petardy... Wewnątrz wozu Czerda, Ferenc, Searl i El Brocador skupili się wokół zabandażowanego Lacabra. Miał nieszczęśliwą minę, i to nie tylko z po­wodu fizycznych cierpień; pomimo tak wielkich obraţń nie spotkał się z troską i sympatią, a choky ze wspóm ci, ty prze­klęty idioto, ­nej przemocy! - Powinieneś to raczej powiedzieć Bowmanowi - zauważył El Bro­cador. - Bowman spodziewał się, ţ ktoś go b­zie śledził i czekał na to. Kto zawiadomi Gaiuse'a Strome'a? - A niby kto, jak nie nasz księżulo"? - parsknął Czerda. - Choć przyznaję, Searl, ţ ci nie zazdroszczę. Sťzś po minie Searla, on też sobie nie zazdroĚił. - To moţ się okazać niekonieczne - stwierdził niezbyt uradowa­ny. - jeśli Gaiuse Strome to ten, którego podejrzewamy, to już wie o wszystkim. - Wie? - zdziwił się Czerda. - Co wie? Nie wie, ţ Lacabro pra­cuje dla mnie, a wi¬ i dla niego. Nie wie, ţ to nie wypadek drogowy, a sprawka Bowmana. Nie wie, ţ znowu udało nam się zgubić ślad Bowmana, który natomiast ma doskona> informacje o naszych posunię­ciach. Jeśli uwaúsz, ţ nie ma czego wyjaśniać, to zgłupia>ś do reszty, Simon. Ferenc, zbierz ludzi. Wyjazdza pół godziny. Powiedz im, ţ b­ziemy nocować w Vaccarós. Co się dzieje do cholery? Do ich uszu dobiegły nagle odgłosy eksplozji, po którym rozległy się krzyki męüzyzn i rżenie przestraszonych koni, a po chwili policyjny gwizdek; za moment kolejna seria wybuchów targnę: powietrzem. Czerda i pozostali rzucili się do drzwi. W ciągu trzydziestu sekund wszyscy obecni na placu spoglÚli ku jego północno-wschodniej czę­Ěi, gdzie grupa Cyganów i guardians, a wśr= nich oczywiĚie i Bow­man, pr;owa: uspokoić rżÎ, wierzgajÎ i oszala> zwierzęta, któ­rym pod kopytami eksplodowały ostatnie petardy. Tylko jedna osoba nie interesowa: się tym zamieszaniem. Cecile sta: na palcach, przytulona do Ěiany zielono-bia>go wozu, i stara: się zajrzeć przez częĚiowo zasłonięte okno. Wewnątrz panował pół­mrok, toteż gdy jej wzrok oswoił się z ciemnościami, ledwie powstrzy­ma: się od okrzyku przeraţnia. Na łóżkuleú: na brzuchu ciemno­włosa dziewczyna o plecach zmasakrowanych batem. Rany lśniły od rozmaitych maĚi gojśych, ale nie były zabandażowane. Sťzś z nie­wielkich poruszeń, którym towarzyszyły jęki bólu, ranna nie spa:. Cecile ostrożnie opuĚi: zasłonę i cofnę: się od okna. Przesz: obo­jętnie obok trzech Cyganek, skupionych na stopniach wozu i obser­wujących wraz z innymi zamieszanie na drugim kou placu. Nogi drúły pod nią a przed oczami cały czas mia: obraz pleców skatowanej dziewczyny. Zbliży: się do Bowmana, który w:śnie skozył uspoka­jać jednego ze spanikowanych koni. Odprowadził go na bok, ujął Ceci­le pod ramię i oboje skierowali się ku uliczce, gdzie zaparkowali ci­troena. Bowmanowi wystarczyło jedno spojrzenie na twarz dziewczyny. - Nie spodobało ci się to, co zobaczy:ś, prawda? - spytał. - Naucz mnie, jak się strzela - oznajmi: stanowczo. - Mam s«y wzrok, ale zawsze można podejść bliţj. - Aż tak źle? - Aż tak źle. Dziewczyna, drobna, prawie dziecko, zbita tak, ţ pra­wie nie ma skóry na plecach. To biedactwo musi okropnie cierpieć. - I nie úl ci już tego typka, którego wrzuci>m do Rodanu? - Chcia«ym go spotkać z pistoletem w ręku. - ­nej broni palnej. Sam jej nie noszę. Natomiast doskonale rozu­miem, o co ci chodzi. - A przyją>ś to wszystko z takim spokojem? - Trudno być wĚiekłym przez dłuższy czas. To, czego ty dowie­dzia:ś się teraz, ja wiem od dawna. Nie byłem pewien, co konkretnie jej zrobili, ale spodziewa>m się czegoś takiego. Podobnie jak Aleksan­der zdesperowana pr;owa: przekazać jakąś wiadomość i to jej się nie udało. Dali jej wi¬ nauczkę, majś nadzieję, ţ wystarczy jej i po­zostałym kobietom. Sťzę, ţ mieli rację. - Jaką wiadomość? - Gdybym wiedział, to w ciągu dziesi¬iu minut te nieszczęsne Cy­ganki opuĚiłyby wóz i były nareszcie bezpieczne. - Jeśli mi nie chcesz powiedzieć, to nie mów. - Posłuchaj, Cecile... - W porzťku. To bez znaczenia - zatrzyma: się niespodziewanie . - Wiesz, ţ dziś chcia:m uciec? Kiedy wracaliśmy znad Rodanu? 98 - Nie dziwi mnie to. - Ale już nie chcę. I nie b­ę chcia:. Masz pecha - teraz jesteś na mnie skazany. - Nie chcia;ym być skazany na nikogo innego. Przyjrza: mu się zaskoczona. - Powiedzia>ś to bez uśmiechu - stwierdzi:. - Powiedzia>m to bez uśmiechu - zgodził się Bowman. Doszli do citroena i obejrzeli się w stronę placu, na którym panował teraz wzmożony ruch. Ferenc chodził od wozu do wozu i jak można się domyślać, wydawał polecenia, gdyż w:Ěiciele karawaningów natych­miast rozpoczynali przygotowania do odjazdu. - Dlaczego się zbierają? - zdziwi: się Cecile. - Z powodu paru petard? - Z powodu naszego pzzyjaciela, który wykąpał się w Rodanie. I z powodu mojej skromnej osoby. - Ciebie? - Ponieważ Lacabro się nie utopił, podejrzewają, ţ nie dam im spokoju. Interesuje ich, co też mogę wiedzieć. Nie orientują się, jak teraz wyglÚm, lecz są pewni, ţ zmieni>m kostium. Wiedzą jednak doskonale, ţ nie dostaną mnie w Arles, gdyż nie mają poj¬ia, gdzie jestem, ani w jakim hotelu się zatrzymam. Muszą mnie zidentyfikować. A to b­zie im naj:twiej zrobić z dala od ludzi. Dlatego dzisiejszą noc sp­zą w szczerym polu, gdzieś w Camargue, majś nadzieję, ţ uda się im mnie rozpoznać. Są przekonani, ţ b­ę tam, gdzie ich tabor. - Przemowy to twoja mocna strona, prawda? - w zielonych oczach nie było złośliwoĚi. - Lata wprawy. - I raczej trudno powiedzieć, ţ sam siebie nie doceniasz, czyż nie tak? - Zgadza się. Jak myślisz, czy oni mają na mój temat podobną opinię? - Przepraszam - dotknę: przelotnie jego dłoni. - Kiedy się boję, staję się złośliwa. - Ja też. To normalne. Wyruszamy, jak tylko się spakujesz i starym sposobem Pinkertona b­ziemy ich śledzić, jadąc przodem. Jazda za nimi jest niebezpieczna, bo Cyganie z pewnoĚią zostawią za sobą paru ludzi, którzy b­ą sprawdzać przejeýújÎ samochody. Na południu o tej porze ruch b­zie niewielki, ponieważ dziś jest festiwal w Arles i przez najbliższe czterdzieĚi osiem godzin większość turystów tu zo­stanie, a dopiero potem pojadą do Saintes-Maries. - Przecież nie rozpoznają nas w tych strojach. 99 --- Z pewnoĚią nie, ale też nie b­ą musieli. B­ą szukać wozu, któ­rym podróżuje samotna para i który ma tablice rejestracyjne z Arles. gdyż musi być wypożyczony. Przebranie tylko ich upewni, bo wiedzą, ţ w tych stronach mogą to być stroje cygańskie lub guardians. B­ą szukali os; o cechach charakterystycznych, których nie da się ukryć. W twoim wypadku b­zie to: smuk: figura, wystajÎ koĚi policzko­we i zielone oczy, w moim - figura, no na pewno nie smuk:, oraz blizny na twarzy. Jak sťzisz, ile par odpowiadajśych temu opisowi b­zie dziś po południu na drodze do Vaccares? - Jedna - zadrú:. - Jesteś dok­ny. - Oni takţ b­ą. A wi¬ jedziemy przed nimi. Jeśli ich zgubimy, to zawrś mnie idiotką, jeśli o to ci chodzi. - Czy mogę mieć nadzieję, ţ mi wybaczysz? - Pomyślę nad tym - uśmiechnę: się i wysiad:. Bowman poczekał, aż wejdzie na patio, potem wysiadł i poszedł na 100 pocztę. Czekał tam na niego na poste restante telegram, który otworzył po powrocie do samochodu. Był napisany po angielsku i nie szyfro­wany. Treść miał następujśą: Znaczenie niejasne stop dosłownie: najważniejsze by ­unek został dostarczony Aigues-Mortes lub Grau du Roi do poniedziałku 24 maja nienaruszony i powtarzam i incognito stop je§li tylko jedno wykonalne nie dostarczać stop dodatkowe możliwe koszty nieistotne stop bez podpisu". Przeczytał to dwukrotnie i pokiwał głową; dla niego rozszyfrowana wiadomość nie by: niejasna. Teraz już prawie wszystko wiedział. Po­darł telegram, a kawałki spalił w popielniczce samochodowej i roztarł spalone strzępki na popiół. RozglÚł się co jakiś czas, czy to dziwne zaj¬ie nie zwr. Następnie wysiadł i wszedł na patio, po drodze mijajś parę Chiń­czyków, którzy przyjrzeli mu się obojętnie przez lustrzane szk:. Bow­man spojrzał na nich tylko przelotnie. Wielki książę czekajś na zmianę świateł nie przejawiał jednak naj­mniejszych oznak zdenerwowania. Był zajęty zapisywaniem czegoś w notesie. Nie był to jednakţ ten sam notes, w którym gromadził swą stale wzrastajśą wiedzę o cygańskim folklorze. Po chwili, najwyraźniej zadowolony z w:snej pracy, schował notes, zapalił ogromne hawań­skie cygaro i nacisnął przycisk, który opuszczał szybę dzielśą go od kierowcy. Carita spojrza: we wsteczne lusterko. - Sťzę, ţ nie muszę pytać, czy spełni:ś moje polecenia. - Co do joty, książę. - A odpowiedź? - Za dziewięmziesiąt minut, jeśli dopisze szczęĚie, jeśli nie - w dwie i pół godziny. - Gdzie? - W czterech egzemplarzach: na poste restante w Arles, Saintes-Ma­ries, Aigues-Mortes i Grau-du-Roi. Mam nadzieję, ţ jest pan zadowolony. 101 - Znakomicie - de Croytor uśmiechnął się z satysfakcją. - Czasami zastanawiam się, co bym bez ciebie zrobił. Szyba podjecha: w górę. Zapaliło się zielone światło i rolls bezgłoś­nie ruszył do przodu. De Croytor, rozparty wygodnie na siedzeniu , palił cygaro i spoglÚł na otaczajśy go §wiat z w:Ěiwą mu wyższoś­cią. Nagle, czymś zaintrygowany, pochylił się gwałtownie o ca> pięć centymetrów, co świadczyło o niebywałym wr¬z zainteresowaniu, i nacisnął przycisk opuszczajśy szybę. - Carita, zaparkuj za tym niebieskim citroenem - polecił. Rolls powoli się zatrzymał, za§ książę zrobił coś niesłychanego - osobiĚie otworzył drzwi i wysiadł. Nie spieszś się zbytnio, zrobił parę kroków, stanął i popatrzył na skrawki żółtego papieru telegraficz­nego leżÎ w rynsztoku, a potem na Chizyka, który powoli podnosił się, trzymajś w ręce resztki koperty. - Czy pan coś zgubił? - odezwał się uprzejmie wielki książę. ­Moţ w czymś pomgo Camargue rzeczywiĚie wyglÚ na niegoĚin­ne pustkowie, nad którym rozciąga się niebo, zdajÎ się nie mieć horyzontu. Teren jest p:ski i nijaki, sprawiajśy wraţnie opuszczone­go przez wszystko co żywe. Przez ca> lato wisi nad nim bezlitosne słońce zawieszone na stalowobłękitnym niebie. Takie jest pierwsze wraţnie, jeżeli jednak nowo przybyły zostanie dłuţj, odkryje, ţ jak większość pierwszych wraţń jest ono mylÎ i fałszywe. RzeczywiĚie, można się zgodzić, ţ to niegoĚinny kraj, ale nie jest on wrogi człowie­kowi ani martwy. Nie jest też tak posępnie przygn«iajśy i monoton­ny, jak pustynia czy syberyjska tundra. Istnieje na nim woda, a ­na ziemia nie jest martwa, gdy ma wodę. Są tu duţ, ma> i średnie jezio­ra, moczary oraz bagna, czasami nie gł«sze niż po kostki, a czasami zdolne pochłonąć kamienicę. Są też i barwy - wiecznie zmieniajÎ się błękity i szaroĚi wód poruszanych wiatrem, spłowia: żółć bagien i prawie czerń wysmukłych cyprysów, ciemna zieleń sosen, zaś jasna pastwisk, odcinajĘ się od brązu jałowej ziemi i słonych równin aż spękanych od słoĘ, które zajmują większość lťu. Poza tym jest tu życie: mnóstwo ptaków, ma> stada czarnych krów i bardzo rzadko białych koni. Farmy i rancha są położone z dala od dróg, najczęĚiejtak dobrze ukryte wśr= drzew, ţ trudno je dostrzec. Jedno natomiast wraţnie pozostaje niezmienne -- jest to nie kozĘ się równina. Camargue przypomina g­kie jak stół morze w słoneczny letni dzień. Dla Cecile, obserwujÎj okolice z okien citroena jadÎgo z Arles do Saintes-Maries, krajobraz przedstawiał takie w:śnie przygn«iajśo płaskie pustkowie, wywołujÎ depresję. Od czasu do czasu spoglÚ­: na Bowmana, który wydawał się odprężony, by nie powiedzieć rado­sny, a jeśli nawet ciąży: mu przelana ostatnio krew, to nadzwyczaj dobrze to ukrywał. Cecile przyszło do głowy, ţ chyba już o wszystkim zapomniał i ta myśl jeszcze bardziej ją przygn«ia:. Ponownie rzuci: okiem na ponurą okolicę i odwr§, ţ dla ciebie życie jest jednym, długim świętem. - Powiedzia>m - dla nas. - To mi> - przyzna:, spoglÚjś na niego z namys>m. - Mo­ţsz mi tak od razu, bez zastanawiania się powiedzieć, kiedy ostatnio by>§ na urlopie? - Tak od razu to nie. Cecile pokiwa: głową i ponownie rozejrza: się po okolicy. Z lewej strony, w odległoĚi mniej wiÎj kilometra, było widać spore zabudo­wania i to całkiem przyjemnie wyglÚjÎ. - W koficu jakiś ślad życia - westchnę: z ulgą. - Co to takiego? - Mas, tutejsza odmiana farmy, skrzyżowana z hotelem, restauracją i szkołą jazdy konnej. Nazywa się Mas de Lavignolle. - Wi¬ już tu by>§? - Sama niedawno coś mówi:ś o urlopie - powiedział przepra­szajśo. - Notak - westchnę: i zaję: się kontemplowaniem krajobrazu za oknem. Nagle pochyli: się gwałtownie - za farmą ros: kępa sosen a za nimi ukazał się widok, §wiadczśy do§ć dobitnie o istnieniu życia w Ca­margue. Kilkana|ie cygańskich pojazdów i mniej wiÎj setka samo­chodów parkowały jak popadło na poboczu po prawej stronie drogi. Po lewej, na polu rzadko porośniętym trawą, stały rz­y kolorowych namiotów. Były różnej wielkoĚi, czasem zaledwie płm szampana. Ale do§ć gada­nia, pora na lunch. Szesna|ie kilometrów na północ tą samą drogą wolno posuwał się cygański tabor wzniecajś ogromną chmurę pyłu. Kolorowe wozy, za­wsze przyciągajÎ wzrok, teraz, poprzez kontrast z otoczeniem, wy­glÚły bardziej egzotycznie nii kiedykolwiek. Pojazdy prowadził żółty ciągnik pomocy drogowej, wynajęty przez Czerdę do holowania jego wozu. Był to jedyny nie pokryty kurzem pojazd w ca>j kolumnie. Prowadził go Czerda, a w kabinie znajdowali się jeszcze Searl i El Brocador, któ­remu przywĘ Cyganów przyglÚł się z wyraźnym podziwem. - Do diab:, El Brocador - przyznał - wolę mieć ciebie przy sobie niż tuzin takich niedozobionych klechów. - Nie jestem stworzony do dzia:nia - zaprotestował Searl - i ni­gdy tak nie twierdzi>m. - Za to twierdzi>§, ţ masz mózg - parsknął Czerda. - Zrobili ci lobotamię w seminarium, czy potem zdurnia>ś do reszty? - Nie bťź dla niego taki ostry - El Brocador starał się za:godzić sytuację. - Wszyscy wiemy, ţ jest pod wielką presją. Poza tym, jak sam mówi, dzia:nie nie jest jego specjalno|ią, a do tego nie zna Arles. Ja się tam urodzi>m i czuję się jak u siebie. Znam dobrze wszystkie sklepy, które handlują cygańskimi kostiumami czy ubiorami guardians. Nie jest ich zresztą tak wiele, jak można by sťzić. Ludzie, których uży>m do pomocy, to tubylcy, a ţ za pierwszym razem trafi>m do 105 tego sklepu co i Bowman, to już kwestia szczęścia i odrobina logiki - był duży i leúł na uboczu. - Mam nadzieję, ţ nie musia>ś użyć zbyt wiele, hm... perswazji? - taka powĚiągliwość wypowiedzi zdecydowanie nie pasowa: do Czerdy. - Jeśli masz na myśli przemoc, to w ogóle. Nie lubię przemocy, o czym wiesz, chyba ţ w ostateczności. W dodatku jestem zbyt znany w Arles, by zaryzykować coś takiego. Poza tym nie musia>m, nikt by nie musiał, kto zna starą Bouvier. Za dziesięć franków wrzuci«y swoją matkę do Rodanu. Ja da>m jej pięmziesiąt - uśmiechnął się El Bxoca­dor. - Tak się stara:, ţ omal sobie języka nie przygryz: przy pyt­lowaniu. - Niebiesko-bia: koszula, biały kapelusz i czarna kamizelka - roz­marzył się Czerda. - :twiej go b­zie znaleźć niż b:zna na po­grzebie. - Tylko najpierw musimy się z nim spotkać. - B­zie tam - Czerda wskazał kciukiem za siebie. - Jak długo oni są z nami, on b­zie nam towarzyszył. Wszyscy to wiemy, on sam naj­lepiej. O to się nie martw, bylebyś zrobił, co do ciebie należy. - Nie ma strachu - pewność siebie El Brocadora ani jotę nie ustę­powa: pewnoĚi siebie Czerdy. - Wszyscy wiedzą, jak głupi potrafią być Anglicy. To, ţ kolejny idiota chce się popisać przed tłumem, nikogo nie zdziwi, a dziesiątki świadków b­ą widziały, ţ robiliśmy, co tylko było możliwe, ëy durnia powstrzymać, ale nam się nie udało. - Byk b­zie miał zaostrzone rogi, tak jak uzgodniliśmy? - Sam tego dopilnowa>m - El Brocador spojrzał na zegarek. - Nie moţmy się trochę pospieszyć? Wiesz, ţ za dwadzieĚia minut mam umówione spotkanie. - Nie bój nic - uspokoił go Czerda - za dziesięć minut b­ziemy w Mas de Lavignolle. Rolls-royce posuwał się wolno, w sporej odległoĚi za taborem, by chmura pyłu wzbijanego przez cygańską kawalkadę zdąży: opaść. Dach był opuszczony, zaś wielki książę siedział w cieniu parasola, który trzyma: nad nim Lila. - Dobrze ci się spało? - spyta: w pewnym momencie. - Spało? Nigdy nie śpię po południu. Po prostu mia>m zamknięte oczy. To mi pomaga w myśleniu, a sporo spraw mam teraz na głowie. ine - Nie wiedzia:m - jedną z pierwszych i podstawowych rzeczy, którą szybko odkry:, by m< spokojnie przebywać w towarzystwie de Croytora była dyplomacja, toteż pospiesznie zmieni: temat. - Dla­czego jedziemy za kilkunastoma wozami, skoro kilkadziesiąt innych zostało w Arles? - Mówi>m ci już, ţ w:śnie te najbardziej mnie interesują. - Ale dlaczego... - Bo specjalizuję się w zwyczajach Cyganów rumuńskich i węgiers­kich, gdzie najlepiej przechowano tradycyjne obrz­y - odparł tonem skutecznie kozśym dalszą dyskusję na ten temat. - Boję się o Cecile... - Panna Dubois wyjecha: przed nami i jeśli się nie mylę jest przed nami, a nawet przed taborem - ton głosu ksi¬ia całkowicie wykluczał możliwość pomyłki. - Muszę też przyznać, ţ by: ubrana w dość gus­towny kostium, jaki noszą tutejsze panienki w dni świąteczne. - Masz na myśli strój cygański? - Ubiór odświętny - powtórzył zdecydowanie. - Strój cygański mia: na sobie wcześniej, ale gdy wyjeýú:, był to kostium noszony z okazji święta. Znam się trochę na strojach i mogę za to r¬zyć. - Ale dlaczego mia«y się przebierać... - A skť ja mam wiedzieć? - Widzia>ś, jak odjeýú:? - Nie. - Wi¬ skť... - Carita z pewnoĚią zna się na damskich strojach znacznie lepiej niż ja. Poza tym jest bardzo spostrzegawcza. Twoja przyjaciółka od­jechała z typkiem w stroju guardians. Ciekawe, co stało się z indywidu­um zwanym Bowman? Przyznaję, ţ twoja przyjaciółka ma wybitny ta­lent do zawierania podejrzanych znajomoĚi. - A ja? - spyta: niespodziewanie słodko Lila. - Touche! Zasłuży>m na to. Przepraszam, nie chcia>m obraúć twojej przyjaciółki. - Wskazał dłonią na lewo, gdzie połyskiwała stalo­wo wąska linia wody i zmienił temat: - Co to takiego, moja droga? v Lila spojrza: we wskazanym kierunku i odpar: chłodno: n - Nie mam poj¬ia. - Wielki książę nigdy nie przeprasza dwa razy. - Morze? - W:śnie. I koniec podróży dla tych wszystkich Cyganów, którzy przebyli setki, a czasami tysiÎ kilometrów z ca>j Europy. l;tang de Vaccares. - tang? - Jezioro. Jezioro Vaccares, b­Î najsłynniejszym rezerwatem dzikiej zwierzyny w Europie Zachodniej. - Ty naprawdę dużo wiesz, Charles. - Naprawdę dużo wiem - zgodził się de Croytor bez uśmiechu. Bowman dopił szampana, spakował resztki posiłku do wiklinowego kosza i wstawił go do bagażnika. - Było doskona> - pochwali: Cecile. - Miło, ţ o tym pomyśla>ś. - Podziękuj Czerdzie, on za wszystko zap¬ił - odparł Bowman spoglÚjś na północ. Na drodze, jak okiem sięgnąć, nie było nawet śladu jakiegokolwiek ruchu. - Cóż, wracamy do Mas de Lavignolle. Musieli się tam zatrzymać - zdecydował. - Niech żyją walki byków. - Nienawidzę corridy! - Ta ci się spodoba, zar¬zam - obiecał, nie wdajś się w wyjaś­nienia. Bowman zauważył, ţ w Mas de Lavignolle choć znacznie zwiększy: się liczba pojazdów, dziwnie zmniejszy: się liczba ludzi od czasu ich poprzedniego przejazdu. Ciekawostka ta wyja§ni: się, gdy zgasił silnik - od strony drogi dobiegały śmiechy i okrzyki zachęty wielu os; . Chwilowo to jednak zlekceważył i nie wysiadając z samochodu, rozej­rzał się uważnie. Nie musiał zresztą długo szukać. - Jak naleúło się spodziewać, Czerda z kumplami i resztą taboru jest tutaj - oznajmił. - To znaczy, na razie dostrzeg>m ich wozy, ale można się domyślać, ţ ich w:Ěiciele są w pobliżu. Postukał nerwowo w kierownicę i dodał po chwili: - jak naleúło się spodziewać... ciekawe, dlaczego ja się tego nie spodziewa>m... ciekawe, dlaczego. - Dlaczego co? - Dlaczego się tu zatrzymali. - O co ci chodzi? Przecież spodziewa>ś się, ţ tu ich znajdziesz. Dlatego w:śnie zawrś, prawda? - Zawrm z powodu niezgodnoĚi czasowej. Zbyt długo ich nie było, wi¬ naleúło przypuszczać, ţ gdzieś się zatrzymali. To jest naj­bliższe miejsce, gdzie mogli to zrobić, ale prawdę mówiś nie sťzi­ >m, ţ przystaną gdziekolwiek, gdzie są ludzie. Spodziewa>m się obozowiska w polu, przy którymś z jezior na południu, gdzie byliby we własnym gronie. Zamiast tego cały tabor zatrzymał się tutaj. - I co z tego? - spyta: Cecile, gdy Bowman przez chwilę nie prze­jawiał ch¬i do dalszej rozmowy. - Pamiętasz, jak tłumaczy>m ci w Arles, dlaczego moim zdaniem tak szybko wyjeýúją? - Pamiętam, choć przyznaję, ţ było to nieco zagmatwane. - Moţ dlatego, ţ sam się w tym zapląta>m. Gdzieś musi być błť w moim rozumowaniu. Tylko gdzie? - Przepraszam, nie rozumiem. - Nie sťzę, ëym przeceniał znaczenie mojej skromnej osoby, zw:szcza z ich punktu widzenia - powiedział wolno Bowman. - Jes­tem przekonany, że cholernie im zależy, ëy zabić mnie tak szybko , jak tylko się da. Kiedy masz coś zrobić szybko, nie sp­zasz mi>go popołudnia na oglÚniu walki byków, tylko starasz się wykonać tę pilną robotę. Obozujś na pustkowiu, wciągasz takiego Bowmana w pu­:pkę; moţsz wtedy z :twoĚią go wykryć i wykozyć, gdyż poza nim znasz wszystkich obecnych. Niezatrzymujesz się wi¬ na lokalnym odpuście, gdzie oprś: muszę"? - Tak - Bowman nadal spoglÚł prosto przed siebie. - Są cztery powody i wszystkie znajdują się w zielono-białym wozie. Ponieważ Cecile nic nie powiedzia:, ciągnął dalej: - Albo choky z powodu jednej tylko Tiny. Gdyby ktokolwiek zro­bił coś takiego tobie, zabi;ym go. Nie zastanawiajś się, po prostu bym go zabił. Wierzysz mi? - Myślę, ţ tak - odpar: cicho. - Nie, wiem, ţ tak byś zrobił. - A to mog:ś być ty - dodał. - Powiedz mi, czy wysz«yś za kogoś, kto ją tam zostawił i uciekł? - Nie - odpar: poważnie. - Aha - stwierdził już zupełnie innym tonem. - Wobec tego czy mam zrozumieć to tak, ţ jeśli nie ucieknę i nie zostawię Tiny... Przerwał i spojrzał na Cecile. Uśmiecha: się, ale jej oczy były za­ mglone, jakby nie wiedzia:, czy śmiać się, czy p:kać. Gdy się ode­zwa:, głos jej się lekko :mał, co mogło świadczyć o wzruszeniu albo tłumionym śmiechu. - Jesteś całkowicie, ale to całkowicie, beznadziejny! - Powtarzasz się - oznajmił otwierajś drzwi. - Długo nie zabawię. - Nie zabawimy długo - poprąwi: go, takţ wysiadajś. - Nie zamierzasz... - Zamierzam. Ochrona niewinnego dziewcz¬ia jest słuszną sprawą, ale nie należy wpadać w przesadę. Co moţ mi się przytrafić w paru­setosobowym tłumie? Poza tym sam powiedzia>ś, ţ nie są w stanie nas rozpoznać. - Jeśli z:pią cię ze mną... - Jeśli ciebie z:pią, to mnie tam nie b­zie, ponieważ skoro nie mogą cię rozpoznać, to jedynym tego sposobem jest nakrycie cię w czasie robienia czegoś, czego nie powinieneś robić. Jak na przyk­ w:mywanie się do któregoś pojazdu. - W biały dzień? Czy masz mnie za kompletnego idiotę?! - Tego akurat nie jestem pewna - przyzna:, biorś go za rękę . - Jestem natomiast pewna tego, co ci powiedzia:m w Arles: jesteś na mnie skazany, kolego. - Dożywotnio? - Zobaczymy. Bowman zamrugał zaskoczony i przyjrzał się jej podejrzliwie. - Uszczęśliwiasz mnie - oznajmił. - Kiedy by>m mały i bardzo czegoś chcia>m, a moja matka mówi:: zobaczymy", wiedzia>m, że to dostanę. Kobiece umysły funkcjonują podobnie, prawda? Cecile uśmiechnę: się tajemniczo i odpar: niewzruszona: - Zaryzykuję powtórzenie się po raz trzeci: Neilu Bowmanie, jesteś znacznie sprytniejszy, niż na to wyglÚsz. - Moja matka też tak twierdzi:! Cecile i Bowman zap¬ili za bilety i wspięli się na najwyższy rzť siedzeń okalajśych arenę. Amfiteatralną widownię wypełniało szczel­nie kilkaset os; obojga p fr­zle wiszÎ na czubkach rogów. - Czy to nie jest niebezpieczne? - Nie wybra;ym takiego sposobu zarabiania na życie - przyznał Bowman, unoszś wzrok znad trzymanego w dłoni programu i uważnie się rozglÚjś. - Coś się stało? - zaniepokoi: się Cecile. Bowman nie odpowiedział natychmiast. SpoglÚł na arenę, gdzie biało ubrany razateur poruszał się błyskawicznie, lecz z gracją tancerza. Nagle odskoczył, by uniknąć ciosu szarżujÎgo byka, przechylił się pod niewiarygodnym kątem i zr¬znym ruchem zerwał czerwony pom­pon spomi­zy rogów, z których jeden niemal otarł się o jego pierś. - No, no - mruknął Bowman - a wi¬ to jest El Brocador. - El co? - Brocador. Ten facet na arenie. - Znasz go? - Nie zostaliśmy sobie przedstawieni, jeśli o to ci chodzi. Trzeba przyznać, ţ jest niezły. El Brocador był wiÎj niż niezły - był doskonały. Poruszał się ze znakomitym wyczuciem odległoĚi mi­zy nim i rogami byka, a wszy­stkie zwroty i uniki wykonywał od niechcenia, z zadziwiajśą wprost zr¬znoĚią i opanowaniem. W czterech kolejnych akcjach zdjął obie taśmy i oba bia> fr­zle, po czym lekceważś obecno§ć zwierz¬ia, skłonił się gł«oko widowni, podbiegł lekko do płotu i przeskoczył na teren callejón. Byk rzucił się w jego stronę z dużą szybkoĚią i tuż za jego plecami r›nął w barierę, rozbijajś najwyższą deskę, po czym stanął oszołomiony. Tłum oszalał, oklaskom, gwizdom i wiwatom nie było koĘ. Tylko czterej męüzyźni nie przejawiali należytego entuzjazmu, a na­wet w ogóle nie zwracali uwagi na to, co się dzieje na arenie. Bowman, który niezbyt interesował się walką, zauważył ich bez trudu natychmiast po zaj¬iu miejsca. Byli to Czerda, Ferenc, Searl i Masaine. Nie zwracali uwagi na to, co się dzieje na arenie, bowiem cały czas obserwowali widownię. - Rozczarowana? - spytał odwracajś się ku Cecile. - Proszę? - Bardzo powolny byk. - Jesteś nieznośny. A to co takiego? W callejón pojawiło się trzech b:znów w za dużych, kolorowych ubraniach, z pomalowanymi twarzami ozdobionymi wielkimi, czerwo­nymi nosami i w zabawnych kapeluszach. Jeden miał akordeon, na któ­rym zaczął grać, a jego towarzysze, przewracajś się i potykajś, wspięli się na płot, a następnie pospadali na arenę. Gdy pozbierali się z piasku, zabrali się za marynarski taniec w rytm melodii wygrywanej na harmonii. W tym czasie otwarto toril, tj. wrota dla zwierząt, i na arenie pojawił się kolejny, wypoczęty, czarny byk. Nie był zbyt duży, ale nadrabiał to z nawiązką cholerycznym temperamentem, ledwie bowiem dostrzegł obu tancerzy, pochylił ë i runął do ataku. Szarżował kolejno na każ­ dego, gdyż się xozdzielili, ale na próżno - b:zny unikały go, nie gu­biś rytmu, nie mylś kroku i zachowujś się tak, jakby nie zdawały sobie sprawy z jego obecnoĚi. Byli to bez wątpienia razateur o naj­większych umiejętnoĚiach i doświadczeniu. Muzyka na chwilę ucich:, zaś byk skoncentrował atak na jednym z b:znów. Ten wreszcie raczył go dostrzec i z wrzaskiem rzucił się do ucieczki. Publiczność skwitowa: to salwą śmiechu. Rozzłoszczony b:­zen zatrzymał się, by pogrozić jej pięĚią. Obejrzał się przez ramię i widzś byka za sobą, ruszył biegiem, wzywajś pomocy. Źle obliczył i zamiast przeskoczyć płot, wyrżnął w niego, majś byka tuż za plecami. Gdy wydawało się, ţ już za chwilę zwierzę go dopadnie, w ostatnim momencie wymknął się bokiem, pozostawiajś na jednym z rogów ko­lorowe spodnie. Tylko w białych kalesonach do kolan pop­ził przed siebie, drś się wniebogłosy, a byk pognał za nim jeszcze bardziej rozwĚieczony, cią­gnąc spodnie po ziemi. Widownia dosta: konwulsji ze śmiechu. Jedynie czterej Cyganie zachowali spokój. Wdalszym ciągu nie inte­resowali się tym, co się dzieje na arenie, lecz teraz ruszyli ze swoich miejsc i zaczęli powolną w­rówkę przez tłum, uważnie przyglÚjś się mijanym osobom. Z takim samym zainteresowaniem obserwował ich Bowman. Akordeonista w callejón zaczął grać OpowieĚi lasku wiedeńskie­go", a oba b:zny rozpoczęły walca na środku areny. Jak naleúło się spodziewać, byk natychmiast pognał ku nim. Był już tuż-tuż, gdy się rozdzielili, tazś teraz solo, i po wykonaniu piruetu znów złśzyli się w parę za byczym zadem. Widownia oszala:, a Cecile tak się śmia:, ţ musia: chusteczką ocierać łzy. Na twarzy Bowmana nie było śladu uśmiechu. Czerda znajdował się jakieś sześć metrów od niego, więc nie miał się czym cieszyć. - Czy to nie wspania>? -- spyta: niespodziewanie Cecile. - Wspania>. Poczekaj tu. Natychmiast spoważnia:. - Dokť się... - Ufasz mi? -- przerwał jej w pół słowa. - Ufam. - Wr<ę niedługo. Nie spieszś się Bowman ruszył ku wyjĚiu. Minął w niewielkiej od­ległoĚi Czerdę, który nadal przyglÚł się widzom z natarczywością wywołujśą ich zdziwienie, a nawet niezadowolenie. Kilka kroków od wejĚia obojętnie przeszedł obok pary Chizyków, uprzejmie bijÎj brawo. Byli to ci sami, których już spotkał w Arles. Wyglądali niezwyk­le dystyngowanie. Przez moment zastanawiał się, czym też się zajmują i w którym z europejskich krajów mieszkają, gdyż nie sťził, ţ przy­byli z Chin na wakacje. By: to tylko przelotna myśl, gdyż inne sprawy teraz go zajmowały. Okrążył arenę, przeszedł z dwieĚie jardów na południe wzdłuż dro­gi, którą następnie przekroczył i zawr -- łóżka służą do spania, a najw:Ěiwszą do tego porą jest noc. Mimo ţ teraz było wczesne popołudnie, Bowman nie był specjalnie zaskoczony, ţ pos:nia są zajęte. Prawdę mówiś, spodzie­wał się tego. Wszyscy trzej nie spali, toteż unieśli się na łokciach i oślepieni dzien­nym świat>m, gwałtownie mrugali. Bowman bez słowa podszedł do leżÎgo najniţj i ujął jego prawą rękę. By: przykuta kajdankami do pierĚienia przymocowanego do przedniej Ěiany wozu, podobnie jak męüzyzny zajmujÎgo środkowe łóżko. Zaoszcz­ził więc sobie trudu sprawdzania trzeciego, cofnął się o dwa kroki i przyjrzał się więźniom uważnie, po czym powiedział: - Hrabia le Hobenaut, mąż Marii le Hobenaut, pan Tangevec, mąż Sary Tangevec, trzeciego z panów nie znam. Z kim mam przyjemność? Pytanie było skierowane do dystyngowanie wyglÚjÎgo męüzyz­ny w średnim wieku, który zajmował dolne pos:nie. - Nazywam się Daymel. - Jest pan ojcem Tiny? - Tak - przyznał zapytany z miną świadczśą, iż ma pytajÎgo za kata, nie za wybawcę. - Kim pan jest, na litość boską? - Nazywam się Bowman. Neil Bowman i przyby>m, by was stť zabrać. - Nie wiem, kim pan jest - odezwał się leżśy na środkowym łóż­ku, takţ niezbyt uszczęśliwiony pojawieniem się Bowmana. - I praw­dę mówiś, nie obchodzi mnie to. Niech się pan stť wynosi, na miłość boską, i to zaraz, gdyż inaczej to b­zie śmierć dla nas wszystkich. - Jest pan hrabią le Hobenaut? - upewnił się Bowman. - Doskona­le. Słyszał pan, co się przytrafiło pańskiemu szwagrowi, Aleksandrowi? - A co miało mu się przytrafić? - spytał Hobenaut z dziwną miesza­niną podejrzliwoĚi i rezygnacji w głosie. - Nie żyje. Czerda go zabił. - Co za bzdury pan wygaduje? Aleksander nie żyje? Przecież Czer­da dał nam słowo... - - Wierzy mu pan? - przerwał zdziwiony Bowman. - Naturalnie. Czerda ma zbyt wiele do stracenia... - Wy też mu wierzycie? - Bowman przerwał mu ponownie, a wi­dzś potakujÎ skinienia pozostałych więźniów, dodał: - Człowiek, który wierzy mordercy jest głupcem. Wy wszyscy nimi jesteĚie. Alek­sander jest martwy - znalaz>m jego gr; i jego ciało. Jeśli uwa¬ie, ţ k:mię, powiedzcie Czerdzie, ţ chcecie się zobaczyć z chłopakiem. Moţ pan, panie Daymel, przy okazji poprosić go, by przysz: pańska córka. - Ona nie... nie... - Nie jest martwa, jeśli o to panu chodzi. Nie ma tylko skóry na plecach, gdyż skatowano ją szpicrutą. Dlaczego? Z tego samego powo­du, z którego zginął Aleksander: oboje pr;owali komuś coś przeka­zać, jakąś wiadomość. Co to by: za wiadomość? - B:gam pana, Bowman - le Hobenaut był niemal przerażony. ­Proszę nas zostawić. - Dlaczego się o nie tak boicie? I dlaczego one tak się boją o was? I proszę się nie powtarzać: nie odejdę stť, dopóki się nie dowiem tego, co chcę wiedzieć. - Tego akurat już nigdy się nie dowiesz - rozległ się z tyłu głos Czerdy. Bowman odwrm, by ci się nie roześmiać w nos na trybu­nach, gdy udawałem, ţ cię szukam. Ale to zepsułoby całą zabawę, prawda? A tak na marginesie, by>ś rozpoznany, zanim wszed>ś na trybuny, ty durniu! - Mog>ś powiedzieć o tym Macy - mruknął Bowman. - Mog>m, ale Maca niestety nie jest zbyt dobrym aktorem - w gło­sie Czerdy zabrzmiał szczery úl. - Nie sťzę, ëy potrafił przekonu­jśo udawać, ţ się bije na serio. Gdybyśmy natomiast nie zostawili strażnika, móg;y§ zacząć coś podejrzewać. No, koniec zabawy. Osiemdziesiąt tysi¬y franków, Bowman. - Nie noszę takich głupich groszy przy sobie. - Dawaj moje pieniťze! - Czerda przestał się uśmiechać i wyciąg­nął lewą rękę. Bowman przyjrzał mu się z namys>m. - Skť ktoś taki jak ty ma osiemdziesiąt tysi¬y franków... - mru­knął. Czerda niespodziewanie się uśmiechnął, zrobił krok i wbił tłumik pistoletu w splot słoneczny Bowmana, po czym z satysfakcją obserwo­wał, jak ten zgiął się z bólu. 117 - Wola;ym dać ci w pysk - wyjaśnił Cygan - tak jak ty mnie, ale chwilowo wolę, ëyś nie miał ran na twarzy. Forsa, Bowman! - Zgubi>m - wycharczał Bowman, prostujś się z trudem. - Co zrobi>ś? - Mia>m dziurawą kieszeń. Czerda już się nie uśmiechał - był wĚiekły. Z ledwoĚią powstrzy­mał się od uderzenia Bowmana kolbą i warknął: - Znajdziesz je w ciągu dziesi¬iu minut. Przekonasz się. Zielony rolls-royce zwolnił, zbliújś się do Mas de Lavignolle. Ksią­żę, nadal os:niany przez Lilę parasolem, obserwował uważnie okolicę. - Tabor Czerdy - mruknął - dziwne. Co też w Mas de Lavignolle moţ być interesujÎgo dla naszego przyjaciela Czerdy? Człowiek taki jak on nie robi niczego bez powodu, zresztą niewątpliwie z przyje­mnoĚią się ze mną podzieli tymi powodami... Co się stało, moja droga? - Popatrz - zawo:: Lila. - Spójrz tam. Idś wzrokiem za jej ręką, de Croytor dostrzegł, jak do wozu Czerdy wchodzi Cecile, prowadzona z jednej strony przez Searla, z drugiej przez E1 Brocadora. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, książę opuĚił szybę i polecił Caricie: - Zatrzymaj się - po czym zwrm, ţ znajdziesz tę forsę w ciągu paru minut? - przerwał milczenie Czerda. - Teraz rozumiem. Znajdziesz ją w... - Jaką forsę? - zdziwi: się Cecile. - Czego chce to... to bydlę? - Swoich osiemdziesi¬iu tysi¬y franków minus naturalnie wydatki, do których by>m zmuszony. Trudno mu się dziwić, prawda? - Nic mu nie mów! - Czy nie rozumiesz, z jakim typem mamy do czynienia - westchnął Bowman. - Jeţli cię posłucham, to w ciągu dziesi¬iu sekund bę­dziesz tak miała wykr¬oną do tyłu rękę, ţ dotkniesz w:snego ucha i b­ziesz wy: z bólu. Jeśli przy tej okazji z:mią ci kość albo zerwą jakie§ Ěięgno, b­zie to zwykły wypadek przy pracy. - Ależ ja zemdleję i... - Daj spokój - Bowman spojrzał na Czerdę, omijajś wzrokiem Cecile. -~ Są w depozycie na stacji kolejowej w Arles. - Klucz? - Na kółku, schowany w samochodzie. Pokażęci, gdzie. - Doskonale - ucieszył się Czerda. - Searl jest pewnie zawiedzio­ny, ale zadawanie bólu młodym dziewczętom nie sprawia mi przyjem­noĚi, choć przyznaję, ţ nie zawaha;ym się, gdybym musiał. Zresztą moţsz się jeszcze o tym przekonać. - Nie rozumiem - stwierdził Bowman. - Zrozumiesz. Jesteś niebezpieczny. Wyrzťzi>ś już nam wielkie szkody i dlatego należy cię zlikwidować. Zginiesz dziś po południu w ciągu godziny, i to w taki spos;, ţ nawet cień podejrzenia nie padnie na nas. Był to najbardziej lakoniczny wyrok śmierci, jaki Bowman kiedykol­wiek słyszał, a pewność siebie i spokój w głosie Czerdy przejmowały dreszczem. - Teraz rozumiesz, dlaczego nie mog>m ci dać w pysk, choć mia­>m na to wielką ochotę - dodał Czerda. - Na arenę musisz trafić z nie uszkodzoną twarzą. 119 - Na arenę? - Na arenę, mój drogi. - Zgłupia>ś do reszty. Jak niby mnie zmusisz, ëym tam wszedł? Czerda nawet się nie odezwał, ani nie zrobił najmniejszego ruchu; Searl i Masaine z:pali błyskawicznie Cecile i przygięli ją do pos:nia. Masaine przytrzymał dziewczynę, a Searl z:pał za kołnierz sukni i gwał­townym szarpni¬iem rozdarł ją do pasa. Następnie, spoglÚjś z uśmiechem na Bowmana, wyjął z fa= sutanny nieco przerobioną szpicrutę -do około czterdziestocentymetrowego, oplecionego skórą uchwytu były przymocowane trzy czarne rzemienie. Bowman rzucił okiem na Czerdę i stwierdził, ţ ten uważnie mu się przypatruje. Broń, od początku wycelowana w Bowmana, nie drgnę: ani o centymetr. - Wydaje mi się, ţ jednak wejdziesz na arenę - stwierdził Cygan. - Tak, chyba masz rację - odparł powoli Bowman. Searl schował szpicrutę z miną rozpieszczonego bachora, któremu odebrano zabawkę. Masaine puĚił Cecile, a ta niepewnie usiad: i spojrzała na Bowmana. Twarz mia: bardzo bladą, zaś w oczach sza­leństwo. Bowman pomyślał, ţ w tej chwili by: zdolna do użycia broni, gdyby tylko ktoś jej pokazał, jak się to robi. Tymczasem na zewnątrz rozległy się ciężkie kroki i do wozu wkroczył wielki książę z nieco oszołomioną Lilą. De Croytor opanowanym gestem umieĚił w oku mo­nokl i rozejrzał się po wnętrzu wozu. - A, Czerda, przyjacielu, dobrze ţ cię tu zasta>m. - Dostrzegł broń w dłoni Cygana i dodał: - Nie celuj we mnie, celuj w niego, nie wiesz, że to jestwasz wróg? Czerda posłusznie odwrm przez was masę czasu i pieni­zy, nie wspominając już o ner­wach. Mam wielką ochotę zrezygnować z waszych usług, i to definityw­nie. A to znaczy, z was samych takţ. Co tu wyprawiacie? - Skť się pan tu wziął? - Czerda wybałuszył oczy. - Przecież... przecież Searl powiedział, ţ pan... - Searlem zajmę się później - obiecał de Croytor tonem, od które­go męüzyźnie w sutannie zrobiło się nagle zimno. Czerda był całkowicie wytrśony z równowagi, co u niego było wr¬z niespotykane. El Brocador spoglÚł z zakłopotaniem, zaś Masa­ine zdecydowanie zaprzestał samodzielnego myślenia. Lila sta: bez ruchu, nie mogś wprost wydobyć głosu. A wielki książę ciągnął dalej: - Nie pyta>m kretynie, co robicie w Mas de Lavignolle - sprecy­zował z pogardą. --- Pyta>m, co robicie tutaj, w tym konkretnym wozie. - Bowman ukradł pieniťze, które pan mi dał - przyznał z ociąga­niem Czerda. - W:śnie... - Co zrobił? - twarz ksi¬ia sta: się nagle purpurowa. - Ukradł pańskie pieniťze -- wyjaśnił nieszczęśliwym tonem Czer­da. - Wszystkie. - Wszystkie?! - Osiemdziesiąt tysi¬y franków. W:śnie dowiedzieliśmy się, gdzie są. Miał nam dać klucz do skrytki, gdy pan wszedł. - Mam nadzieję, ţ dla swego dobra znajdziesz te pieniťze - mru­knął książę i odwrś się bandą najgłup­szych i najbezużyteczniejszych pomagierów, jakich w życiu widzia>m. Rozejrzał się po wozie, nie zwracajś uwagi na więźniów. Zbliżył się do Cecile, przyjrzał się jej i stwierdził: - To, jak widzę, jest asystentka Bowmana. Dlaczego tu się znalaz:? - Bowman nie chciał współpracować... - wykrztusił Czerda. - Zak­niczka! Doskonale. Tu macie następną -- niespodziewanie z:pał za ramię Lilę i pchnął ją ku łóżku, na którym siedziała Cecile. Dziewczyna prawie upad:. Gdy usiad:, na jej twarzy oprś... - Straszna z ciebie gąska - powiedział de Croytor z lekcewaţ­niem. - Prawdziwy książę de Croytor, do którego na szczęĚie jestem 121 podobny, faktycznie jest dobrym znajomym twego ojca. Obecnie prze­bywa on gdzieś nad górną Amazonką, prawdopodobnie w rękach łow­ców głów czy innej cholery zamieszkujÎj Matto Grosso. Ja na szczęś­cie nie jestem księciem de Croytor. - Wiemy o tym, panie Strome - Searl popisał się swymi wazeliniar­skimi umiejętnoĚiami. Wielki książę ponownie zaskoczył wszystkich szybkoĚią. Odwrś, nie istnieje. - Przepraszam - wyjąkał Searl, trzymajś się za twarz. - Ja... - Milcz! De Croytor zwrś... - Gapa! - uciął de Croytor. Dziewczyna spojrza: na niego za:mana. ł;zy zaczęły płynąć jej po policzkach. Cecile obję: ją i rzuci: piorunujące spojrzenie ksi¬iu, ale ten pozostał niewzruszony. - Stój! - polecił Czerda. Zatrzymali się wszyscy. W plecy idÎgo przodem Bowmana boleś­nie wbił się tłumik pistoletu trzymanego przez Czerdę. Citroen stał trzy metry dalej. - Gdzie jest klucz? - spytał Czerda. - Zaraz ci go dam. 122 - Niczego mi nie b­ziesz dawał. Moţsz tam mieć ukrytą broń albo diabli wiedzą co. Gdzie jest klucz? - Na breloku, przyklejony pod siedzeniem kierowcy z tyłu po lewej stronie. - Searl - polecił Czerda i eks-ksiťz posłusznie ruszył do samo­chodu. - Niewielu ludziom ufasz - mruknął Czerda. - A powinienem? - Jaki numer ma skrytka? - Sześmziesiąt pięć. - To są kluczyki od samochodu - powiedział Searl wysiadajś. - Ten żółty nie jest od samochodu - zwrś prawdę. W czym są pieniądze? - Brezent zawinięty w brązowy papier zalakowany woskiem. Na pa­pierze jest napisane moje nazwisko. - Doskonale - mruknął Czerda, rozglÚjś się wokół. Maca siedział na stopniach jednej z przyczep. Czerda skinął na nie­go. Cygan podszedł z ociąganiem i spojrzał spode ş na Bowmana. - Młody Josć ma skuter. Tak? - spytał go Czerda. - Ma. Jest na widowni, mogę go przyprowadzić. - Nie ma potrzeby. Tu masz klucz - jest do skrytki na stacji ko­lejowej w Arles. Skrytka ma numer sześmziesiąt pięć. Daj mu go i powiedz, ëy przywiózł znajdujśą się wewnątrz paczkę zawiniętą w brązowy papier. Ma jej strzec jak oka w głowie, bo to bardzo cenna paczka, i oddać ją tylko mnie. Gdyby mnie tutaj nie było, to ma się pytać, gdzie jestem i osobiĚie mi ją dostarczyć. Nikomu in­nemu. Jasne? Maca skinął głową i poszedł szukać Josć, a Czerda stwierdził po chwili namysłu: - Myślę, ţ czas już na arenę. Przeszli przez drogę, kierujś się ku budynkom, których używano jako garderoby dla biorśych udział w występach. W pomieszczeniu, do którego weszli, wisiały kostiumy matadorów i razateur oraz kilka strojów klownów. - Ubieraj się - Czerda wskazał jeden z b:zeńskich przyodziew­ków. 123 - W to? - zdziwił się Bowman. - A dlaczego, u diabła, mam to włożyć? - Bo cię o to grzecznie proszę - wyjaśnił Czerda. - Zapomnia>ś, ţ niezdrowo jest mnie denerwować? A raczej denerwować Searla? Bowman posłusznie wykonał polecenie i bez specjalnego zaskocze­ nia obserwował, jak El Brocador i Searl również się przebierają, a na­stępnie wszyscy łśznie z Czerdą zakÚją papierowe maski. Bardzo im zaleúło na anonimowoĚi, i trudno się dziwić, skoro wkrótce mieli stać się współodpowiedzialni za morderstwo. Czerda kawałkiem czer­wonego materiału zasłonił broń, po czym wszyscy czterej ruszyli ku arenie. Kiedy znaleźli się przy wejĚiu do callejón, Bowman ku swemu za­skoczeniu stwierdził, ţ trójka b:znów nadal jest na arenie, wywołujś salwy §miechu. Tyle się wydarzyło, odkť opuĚił widownię, ţ dopie­ro teraz uświadomił sobie, jak niewiele czasu to wszystko trwało. Gdy nadeszli, jeden z klownów robił w:śnie stanie na rękach na grzbiecie byka, który z furią obracał ë to w jedną, to w drugą stronę. Widownia szala: z zachwytu, a Bowman pomyślał, ţ gdyby okoliczno­|i były inne, sam pewnie by się dobrze bawił. Na koniec obaj tancerze popłynęli w rytm wygrywanego przez trzeciego błazna walczyka ku skrajowi areny. Tutaj zatrzymali się, odwrś ją dzień lub dwa temu i nie uwierzę, by ktoś taki jak ty zwierzył się jej z czegokolwiek waż­nego; zawodowcy nigdy nie mówią wiÎj, niż muszą, prawda panie Bowman? Zw:szcza ţ młode dziewczęta :twoskłonić do mówienia. Ona jest dla nas całkowicie niegroźna, toteż kiedy skozymy nasze zadanie, a nastąpi to w ciągu dwś, ţ b­zie wolna? - Daję słowo. W zamian za to bťź uprzejmy przekonujśo się z na­mi poszarpać. Bowman skinął głową i pozostali rzucili się w jego stronę, udajś, ţ chcą go z:pać. Ca: czwórka przetoczy: się tam i z powrotem po callejón przy wtórze zachĘjśych okrzyków rozbawionej publiczno­Ěi. Widzowie byli w doskonałych humorach i nabrali pewno|i, ţ to udawana walka poprzedzająca kolejny komiczny numer, skoro jednym z walczśych był b:zen w kostiumie pierrota. Po kilkunastu sekundach Bowman przy akompaniamencie gwizdów, §miechów i oklasków wydo­stał się z rąk pogoni, przebiegł kawa>k i wskoczył przez ogrodzenie na arenę. Czerda pognał za nim, ale został z tyłu Ěiągnięty przez dwj rozciągłoĚi. W otwartych wrotach toril stał byk. I to nie byle jaki - nie mniejsze czarne zwierzę z Camargue, jakie zwykle występują w cours libre, bezkrwawych zawodach Prowansji. Był to potężny, hiszpański byk, jeden z tych olbrzymów andaluzyjskich, których przeznaczeniem jest śmierć w korridzie. Miał potężne rozmiary, olbrzymi łeb i wprost 125 niesamowity rozstaw rogów. Głowę trzymał nisko, ale nie aż tak nisko , jak w czasie ataku, a racicami, na przemian prawą i lewą nogą, żłobił gł«okie bruzdy w piasku pokrywajśym arenę. Widzowie spoglÚli na siebie niepewni i zdenerwowani. W więk­szoĚi byli to znawcy tego sportu i doskonale zdawali sobie sprawę, ţ wys:nie człowieka pozbawionego broni, nawet gdyby to był najspraw­niejszy razateur, przeciwko takiej bestii oznaczało dla niego po prostu śmierć. Byk pochylił nieco ë. Bowman nie poruszył się od chwili wyjĚia na arenę - z zaciśniętymi ustami obserwował uważnie zwierzę zmrużonymi oczami. Jakieś dwa­naście godzin temu, na ska¬h i blankach zrujnowanej fortecy bardzo się bał i teraz ponownie to przeżywał. A strach to tylko wyzwalanie adrenaliny b­Îj katalizatorem, który umożliwia człowiekowi osiąga­nie wyników i dokonywanie rzeczy zwykle uwaúnych za niemożliwe . W sytuacji, w jakiej się obecnie znajdował, ­na dawka adrenaliny nie by«y zbyt wielka. Nie miał zresztą złudzeń co do ostatecznego wyniku spotkania - zmienić tego nie by: w stanie ca:istniejĘ na świecie adrenalina. Stojśy w bezpiecznym callejón Czerda nerwowo oblizał wargi w oczekiwaniu tego, co nastąpi. Nagle zamarł, podobnie jak ca: wido­wnia - andaluzyjski byk ruszył. Jak na tak wielkie zwierzę, miał wr¬z niewiarygodne przyspiesze­nie. Bowman natomiast jakimś cudem zdo:ł ocenić współzależność po­mi­zy szybkoĚią byka, a zmniejszajśą się mi­zy nimi odległoĚią. I stał jak sparaliżowany strachem. Widownia wpatrywa: się w niego w pełnym przeraţnia milczeniu, przekonana, ţ śmierć tego szalone­go pierrota to tylko kwestia sekund. Bowman wyczekał do momentu, gdy byk był zaledwie sześć metrów od niego i rzucił się na prawo . Lecz byk znał tę sztuczkę ze szkolenia. W:śnie tak też sťził Bowman, dlatego jego skok był jedynie unikiem, on zaś odbił się w lewo, dzięki czemu zwierzę przemknęło obok i ostro spiłowany róg minął go o ja­kieś trzydzieĚi centymetrów. Zaskoczona widownia westchnę: z ulgą. Napi¬ie jednak nie zmalało. Byk wyhamował, wznoszś tuman piachu, błyskawicznie zawr oklaski. Napi¬ie nieco zmalało. Ponownie byk zawrm, nie chcś spuĚić byka z oczu, dzięki czemu powoli ale stale tracił przewagę odległoĚi. Nagle byk opuĚił ë i runął do przodu. Był tak blisko, ţ Bowman w:Ěiwie nie miał miejsca na unik. Zrobił wi¬ jedyne co mógł - wyskoczył najwyţj jak potrafił, znalazł się na 127 łopatkach atakujÎgo zwierz¬ia, odbił się i po pełnym obrocie wylą­dował na ziemi. Z trudem :pał oddech, ale udało mu się utrzymać równowagę. Tym razem widownia dosta: szału - napi¬ie zniknęło, za to bra­wom i owacjom nie było koĘ. Teraz nawet najwięksi sceptycy przy­znali, że pod maską b:zna musi kryć się jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, razateur, jaki dziś występował. Niektórym nawet było głu­pio, ţ z początku dali się nabrać i bali się o takiego mistrza. Zarówno trzech więźniów, jak obie dziewczęta i Masaine obserwo­wali z pewną obawą wielkiego ksi¬ia, który niespokojnie przemierzał niewiellcie pomieszczenie, spoglÚjś z coraz większą irytacją na ze­garek. - Co, u licha, zajmuje im tyle czasu? - mruknął w kou i spytał Masaine: - Nie wiesz czasem, dokť Czerda zabrał Bowmana? - Myśla>m, ţ pan wie... - Odpowiadaj, kretynie! - Poszli po klucz do skrytki z forsą, jak pan słyszał. A potem, oczy­wiĚie, na arenę. - Na arenę? A po co? - Jak to po co? - zdumiał się szczerze Masaine. - Przecież sam pan chciał, ëy skozyć. - Co skozyć, ty półgłówku?! - Widać było, ţ książę powstrzy­muje się najwyższym wysiłkiem woli. - Bowmana. Usunąć go z drogi. De Croytor z:pał Cygana za ramiona i potrząsnął nim w pasji. - Co ma z tym wspólnego arena? - warknął. - Bowman ma walczyć gołymi rękami z hiszpańskim bykiem, a jak nie, to Czerda ją zabije - Cygan wskazał brodą Cecile. - W ten spo­sób nie padnie na nas ­ne podejrzenie. Bowman zresztą powinien już być martwy. Czerda jest sprytny. - Czerda jest obłąkanym maniakiem! - wĚiekł się książę. - Zabić Bowmana? Teraz? Zanim nakłoniliśmy go do mówienia? Zanim dowie­dzieliśmy się, z kim współpracuje i jak zdo:ł nas namierzyć, ţ nie wspomnę o odzyskaniu moich osiemdziesi¬iu tysi¬y franków? Po­wstrzymaj go i to zaraz! Wydostaie Bowmana z areny, jeśli jeszcze nie jest za późno! - Mam pilnować tych dziewczyn. Tak kazał Czerda. - Masaine z uporem potrząsnął głową. 128 - Porachuję się z tobą później - obiecał de Croytor lodowatym tonem. - Nie mogę się teraz publicznie pokazywać z Czerdą... do diabła! Panno Dubois, proszę tam pobiec natychmiast... Cecile zerwa: się na równe nogi. Co prawda suknia by: zniszczona przez Searla, ale obie z Lilą zdo:ły jakoś temu zaradzić. Zrobiła krok ku drzwiom, lecz zagrodził jej drogę Masaine. - Ona nigdzie nie idzie! - oświadczył Cygan. - Czerda kazał... - Wielki Boţ! - ryknął rozwĚieczony de Croytor. - Ośmielasz mi się sprzeciwiać? Zanim zapytany otworzył usta, książę dopadł go i z rozmachem stanął mu obcasem na śr=stopiu. Nadepnięty zawył i odruchowo schylił się ku bolÎj nodze. Na to w:śnie czekał książę - opuĚił złśzone dło­nie na odsłonięty kark Cygana z siłą wystarczajśą, by ten stracił przy­tomność, zanim dotknął podłogi. - Szybko, panno Dubois - polecił. - Jeśli się nie mylę, to pani przyjaciel moţ być w poważnych tarapatach. Bowman rzeczywiĚie był w tarapatach. Wprawdzie nadal utrzymy­wał się na nogach, ale zawdzi¬zał to wyłącznie sile woli i instynktowi samozachowawczemu. Na jego twarzy umazanej krwią i piachem za­stygł grymas wysiłku. Co jakiś czas chwytał się za lewy bok, który był głównym źród>m bólu. Wspaniały kostium pierrota był wybrudzony i w strzępach. Dwa rozdarcia z prawej strony spowodowało muśnię­cie" prawym rogiem. Nie pamiętał, ile razy leúł na arenie, ale trzy z nich były niezupełnie dobrowolne. Dwa razy wylťował tam po otar­ciu się o niego łopatki byka, a raz lewy róg ześlizgnął się mu po lewym ramieniu. Teraz byk szykował się do kolejnego ataku. Bowman uskoczył, ale zbyt wolno. Na szczęĚie zwierzę wzięło ma­newr za pr;ę uniku i skr¬iło w niew:Ěiwą stronę. Musnął go tylko. lewy bark byka, jeśli muśni¬iem można nazwać zetkni¬ie się z ważą­cym tonę cielskiem, które porusza się z szybkoĚią około pięmziesię­ciu kilometrów na godzinę. Efekt był taki, ţ Bowman jeszcze raz wylą­dował na arenie, a rozwĚieczone zwierzę ruszyłow jego stronę, by przyszpilić go rogami do ziemi. Zachował jednak przytomność umysłu i desperackim wysiłkiem przetoczył się dalej, w ten spos; unikajś rogów. Widownia nagle ucich:. Ludzie wiedzieli, ţ to doskonały razateur i wspaniały aktor, ale Ţn artysta nie pr;uje dać się zabić w imię sztuki, zaś toczenie się po arenie było unikaniem śmierci zaledwie o centymetry, a czasami i mniej, ponieważ już dwa razy bycze rogi rozdarły materiał kostiumu. Za drugim razem Bowman poczuł, ţ róg rani mu plecy, i to go zmobilizowało do ostatecznego wysiłku. Ostatecz­nego, gdyż wątpił, by było go stać na następny. Przetoczył się, jak mógł najszybciej kilka razy i poderwał z ziemi. Było to wszystko, na co go było stać: mógł tylko chwiać się jak pijany i starać się nie upaść. Nad areną zawis: dzwoniĘ w uszach cisza. Rozjuszone zwierzę runęło do ataku, nie bawiś się w ­ne podchody. Teraz w grę wmie­szał się przypadek - gdy byk miał go już wziąć na rogi, Bowman odruchowo, resztką sił rzucił się w bok, dzięki czemu dosłownie o cen­tymetry usunął się z drogi zwierz¬iu, które przebiegło z dobre dwa­dzieścia metrów, zanim zrozumiało, ţ przeciwnika nie ma ani na ro­gach, ani przed sobą i gwałtownie zahamowało. Widownia dosta: szału. Ulga i bezgraniczny podziw wywo:ły hura­gan braw, gwizdy, wrzaski, a nawet łzy radoĚi. Nigdy dotť nie wi­dziano w okolicy tak doskona>go zawodnika ani tak wspania>j walki. Wyczerpany Bowman oparł się o barierę niedaleko od uśmiechnię­tego Czerdy. Był wykozony, a Cygan doskonale zdawał sobie z tego sprawę i z dużą satysfakcją go obserwował. Bowman był bowiem wy­kozony nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Nie miał już ochoty dłu­ţj uciekać. Byk parsknął i opuĚił ë, szykujś się do kolejnego ataku.Widownia umilk:, czekajś jaki to nowy cud zostanie jej pokazany przez tego niezwyk>go zawodnika. Jednak wyczerpał on już limit cudów - stał i czekał na koniec. Nagle w ciszy, jaka zapad:, usłyszał coś, co normalnie zginęłoby w ryku tłumu. Z czystym osłupieniem na twarzy odwrm, Maca, siedzi na masce i czyĚi sobie paznokcie, takim noţm. - Otworzył drzwi do najbliższej garderoby i wepchnął tam dziewczynę. - Poczekaj tu, aż widzowie zaczną wychodzić, zmieszaj się z tłumem i wsiťź do samochodu. Spotkamy się przy południowym narożniku koĚioła w Saintes-Maries. To ten od strony morza. Tylko, na litość boską, zaparkuj wóz gdzieś dalej, najlepiej na dużym parkingu po wschodniej stronie miasta. - Rozumiem - odpar: zadziwiajśo spokojnie. - A ty, jak zwykle, masz do za:twienia kilka nie cierpiśych zwłoki spraw? - Jak zwykle - zgodził się, wyglÚjś przez uchylone drzwi. ­Nikogo nie ma, a wi¬ do zobaczenia. Cztery druhny - rzucił na od­chodne i wymknął się za drzwi. Trójka więźniów leú: cicho, na pozór nie zwracajś uwagi. Lila też by: spokojna, tylko od czasu do czasu pociąga: nosem. Książę chodził tam i z powrotem, gdy do środka wpadł zdyszany Searl. - Mam nadzieję - zagrzmiał na jego widok de Croytor - ţ nię przynosisz złych wieĚi. - Widzia>m dziewczynę - wysapał Searl - jak ona... - Do diab:! Pasy z ciebie zedrę i z tego cymba: Czerdy, jeśli Bow­man jest martwy... - nagle przerwał i wpatrywał się w coś za plecami Searla. - Wielkie nieba! Kto to jest? Searl obr wierzchowce z Camargue w typowej dla tej okolicy uprzęży z ciężkimi i wysokimi siod:mi, przy­pominajśymi skórzane krzes:. Podbiegł do najbliższego, odwiązał go, wsadził stopę w dziwnie zdobione strzemię i z wysiłkiem wsiadł na konia. - Szybko! :p Czerdę i powiedz mu, ţ jeśli Bowman ucieknie, to wam dwóm się to nie uda - polecił książę Searlowi. - Ale chcę go żywego. Jeśli go zabijecie, zap¬icie za to, a wiesz, ţ nie úrtuję. Chcę, ëyĚie za godzinę dostarczyli go do hotelu Miramar w Saintes­-Maries, bo już nie mogę tu dłuţj zostać. I tak straci>m przez was mnóstwo czasu. I nie zapomnijcie przy okazji z:pać tej panienki. Moţ się nam jeszcze przydać. Na co jeszcze czekasz? Searl pognał, jakby mu skrzyd: wyrosły. Ledwie znalazł się na dro­dze, musiał gwałtownie uskoczyć, by nie zostać stratowanym przez wie­rzchowca, którego dosiadał Bowman. Sťzś z tego, jak się on chwiał w siodle, to gdyby nie kulbaka, której kurczowo się trzymał, spad;y natychmiast. Mimo charakteryzacji można było dostrzec,że jest blady i wyczerpany, a twarz wykrzywia mu grymas bólu. Wielki książę wi­dział to wszystko. Podobnie jak Lila, która stanę: obok niego i powie­dzia: cicho: - Dotť tylko słysza:m, teraz mam okazję zobaczyć, jak wyglÚ zaszczucie kogoś na śmierć - w jej głosie nie było już >z, tylko úl i niedowierzanie. Le Duc położył dłoń na ramieniu dziewczyny. - Zapewniam cię, moja droga... Nagłym gestem strśi: jego rękę, nie odzywajś się słowem. Nie musia: zresztą, wstręt i pogarda były wyraźnie widoczne na jej twarzy. De Croytor skinął w milczeniu głową, odwrgo konia, póki nie zniknął jej z oczu. Wiedzia:, ţ ruszy za nim pogoń. I nie myli: się. W ciągu trzydziestu sekund przega­lopowało kolejno pi¬iu jeýüów: Czerda, Ferenc, El Brocador, Searl i ktoś, kogo nie zdo:: rozpoznać. Bliska >z i za:mana odwr - teren był usiany niewiel­kimi bagienkami: od parumetrowych do większych niż boisko piłkars­kie, co skutecznie utrudniało posuwanie się do przodu. PoĚig miał przewagę, z której Bowman doskonale zdawał sobie sprawę. Po pierwsze, był skrajnie wyczerpany, a ta dziwaczna jazda nie pozwalała odpocząć, ani zebrać myśli. Po drugie: goniśy znali dobrze okolicę, podczas gdy on był tu po raz pierwszy w życiu. A po trzecie: choć był niezłym jeýÎm, to miał świadomość, że nie dorównuje do­świadczeniem ani umiejętnoĚiami Cyganom, niemalţ urodzonym w siodle. Wciąż poganiał zm¬zonego wierzchowca, nie pr;ujś nawet nim kierować. Zdał się na doświadczenie i instynkt konia, który znacznie lepiej niż jeýziec wiedział, gdzie grunt jest stały, a gdzie tylko na taki wyglÚ. Już wcześniej stracił cenne sekundy starajś się zmusić zwie­rzę, by szło tam, gdzie on chciał, a koń i tak postawił na swoim. Bowman obejrzał się. Sytuacja by: beznadziejna. Gdy opuszczali Mas de Lavignolle, miał kilkaset metrów przewagi. Teraz zmala: ona do nieco powyżej pięmziesi¬iu. PoĚig rozsypał się na kształt wach­larza, w centrum którego znajdował się El Brocador udowadniajśy, ţ nie tylko jest doskonałym jeýÎm, lecz takţ świetnie znaokolicę; od czasu do czasu wykrzykiwał polecenia, pokazujś kierunek, w którym dany jeýziec powinien pojechać, by uniknąć kłopotów. Z lewej miał Czerdę i Ferenca, z prawej - Simona Searla (nadal w sutannie, co stanowiło niecodzienny zgo: widok) i piątego Cygana, którego Bow­man nie znał. Przed nimi aż po horyzont rozciągało się pustkowie - ­nych do­mów, samotnych jeýüów, nic. Bowman zdawał sobie sprawę, ţ po­ścig wolno, ale stale kieruje go coraz bardziej na zach=, odpychajś od szosy Arles - Saintes-Maries, która leú: teraz na horyzoncie i to w takiej odległoĚi, ţ jadÎ nią samochody wielkoĚią przypominały czarne żuki. Bowman obejrzał się ponownie - poĚig był już nie wiÎj niż trzy­dzieĚi metrów z tyłu; teraz jeýüy tworzyli linię prostą i skrĘjś w lewo, zmuszali go do odbicia w prawą stronę. Zdawał sobie sprawę, ţ mają w tym jakiś cel, ale nie mógł go odgadnąć. Teren przed nixn wyglÚł tak samo jak ten, który zostawił z tyłu. Jedyną różnicą by: po:ć zieleni o wymiarach sto na trzysta metrów, niczym zresztą nie różniĘ się od wielu innych, które minął na ostatnich kilku kilome­trach. Tymczasem wierzchowiec miał już dosyć jazdy. Cały spieniony z tru­dem :pa3 powietrze. Był równie wyczerpany jak i jeýziec. DwieĚie metrów z przodu rozciągało się zapraszajśo zielone torfowisko, równe i miękkie, zupełnie jakby stworzone do niedzielnego pikniku. Bowman doszedł do wniosku, ţ ma dość - koniec tej ucieczki był :twy do przewidzenia. W:Ěiwie móg;y się poddać, problem polegał na tym,ţ nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać. Znów się obejrzał - poĚig ponownie przybrał kształt półksiężyca, a najbliższych jadśych na skrzyd¬h dzieliło od niego nie więcej niż dziesięć metrów. Czerda mógł spokojnie go zastrzelić, ale z jakichś sobie wiadomych powodów tego nie robił. Co wiÎj - nie tylko on; ale i pozostali zaczęli zwalniać i to ostro. Bowman zorientował się, ţ coś jest nie w porzťku, ale zanim zdo:ł cokolwiek zrobić, wierzcho­wiec nagle się zatrzymał, niemal przysiadajś na zadzie tuż przed pa­sem zieleni, zaś jeýziec został wyrzucony z siod:, przeleciał nad koń­skim ľm i z głośnym plaśni¬iem wylťował na zielonej łśzce. Powinien co najmniej stracić przytomność albo i z:mać kilka ľr czy skr¬ić kark, no w najlepszym wypadku ogólnie się potłuc. Nic z tego nie nastąpiło, ponieważ to nie by: łśzka, tylko bagienko. Bow­man wylťował w nim miękko i :godnie, unikajś jakichkolwiek obra­ţń. I natychmiast zaczął tonąć. Jeýüy powoli zbliżyli się, zatrzymali i z obojętnym zainteresowa­niem obserwowali rozwój wydarzeń. Bowman przybrał pozycję piono­wą; stał nieco pochylony ku przodowi zanurzony po uda w grzęzawis­ku. Od twardego gruntu dzieliło go nieco powyţj metra, lecz nie mógł tam dotrzeć mimo rozpaczliwych wysiłków. Jeýüy nawet nie drgnęli, obserwujś jego skazane na fiasko pr;y. Na ich kamiennych twarzach nie było nawet śladu jakichkowiek uczuć. Szarpanina mia: jeden skutek - Bowman zaczął się szybciej zapa­dać i zanurzył się już po pas. Dla odmiany spr;ował powolnych pły­wackich ruchów, co spowolniło proces toni¬ia, ale go nie zatrzymało . Zapadał się teraz znacznie wolniej, lecz niepowstrzymanie. Spojrzał na swych prześladowców. Ich twarze nie były już nierucho­me, choć malowały się na nich zadziwiajśo podobne uczucia. Czerda uśmiechał się zadowolony, Searl oblizywał wargi, wszyscy zaś wlepili w niego wzrok. Bowman nie pr;ował wzywać pomocy czy prosić o ra­tunek; na jego twarzy nie było śladu strachu. Bał się w nocy w Les Baux, jeszczebardziej na arenie w Mas de Lavignolle, ale teraz już nie. Po­przednio istnia: szansa lub cień szansy na przeżycie, zależna od jego pomysłowoĚi czy zr¬znoĚi. Tym razem doświadczenie, refleks, siła czy wytrzymałość były całkowicie bezużyteczne. Nic niemógł zrobić i sam w ­nym wypadku nie był w stanie wydostać się z bagna. Gdy Bowman zapadł się po pachy, El Brocador poruszył się. Spojrzał na pozostałych z obrzydzeniem i odczepił od siod: zwiniętą linę. - Z takim przeciwnikiem nie godzi się w ten spos; postępować ­oznajmił. - Wstyd mi za nas wszystkich. I wprawnym ruchem rzucił linę tak, ţ wylťowa: dok­nie pomię­dzy wyciągniętymi ramionami Bowmana. Gdyby ktoś chciał zainteresować turystów Saintes-Maries, mia;y spore trudnoĚi z wymienieniem uroków głównej ulicy tej mieĚiny, która biegnie ze wschodu na zach= wzdłuź brzegu morza, całkowicie zresztą niewidocznego zza wysokiej skalnej Ěiany. Podobnie jak ca> miasteczko, jest ona pozbawiona artystycznych, architektonicznych czy krajobrazowych atrakcji, choć w to akurat popołudnie jej mo­notonia i szarzyzna były urozmaicone tłumem barwnie ubranych tu­rystów, Cyganów i guardians, oblegajśych jarmarczne budy, strze­lnice i stragany. Nie był to widok, który móg;y sprawić radość komuś o tak arysto­kratycznej duszy jak wielki książę. Mimo to siedział on w ogrodzie kawiarni hotelu Miramar, przyglÚjś się ulicy z wyrazem twarzy mocno zbliżonym do życzliwo|i. Co dziwniejsze, zwłaszcza przy jego niedemokratycznych zasadach, obok niego, przy tym samym stoliku siedzia: Carita. Książę przelał większą część litrowej karafki czer­wonego wina do stojÎgo przed nim kielicha, nalał naparstek dziew­czynie i z uśmiechem spojrzał na trzymany w dłoni telegram. Widać było, ţ w dobry humor wprawiły ksi¬ia otrzymanew:śnie wiado­moĚi. - Doskonale, moja droga - oznajmił. - Spisa:ś się doskonale, a oni faktycznie zadzia:li szybko. Cieszy człowieka, gdy się upewni, ţ żywił słuszne podejrzenia. I to w stu procentach słuszne. - Zawsze ma pan rację, książę. - Co? A, tak. Naturalnie. Nalej sobie wina, jeśli chcesz, moja droga. Chwilowy brak zainteresowania telegramem i Caritą spowodował widok czarnego mercedesa, który w:śnie podjechał do krawężnika. Z samochodu wysiadło znane mu już azjatyckie małţństwo i skierowało się ku wejĚiu do hotelu. Gdy mijali stolik wiellciego ksi¬ia, Chizyk skłonił się, a jego żona uśmiechnę: leciutko. De Croytor z powagą odwzajemnił ukłon i obserwował, jak znikają za drzwiami hotelu. - Wkrótce powinien się tu zjawić Czexda z Bowinanem - zwrm, że nie jest to odpowiednie miejsce na spotkanie; stanowczo zbyt tłoczno tutaj. Półtora kilometra na północ za miastem jest duú bocznica. Każ Czerdzie tam się zatrzymać i po­czekać, a sama przyjedź tu po mnie. Dziewczyna uśmiechnę: się i wsta:, lecz de Croytor zatrzymał ją i dodał: - Jeszcze drobiazg: muszę pilnie zadzwonić i to w ciszy i spokoju. Powiedz dyrektorowi, ţ chcę się z nim zobaczyć. Natychmiast. Le Hobenaut, Tangavec i Daymel nadal byli przykuci do Ěiany. Bow­man w stroju guardian, mokrym i podartym leúł na podłodze z zękoma związanymi na plecach. Cecile i Lila siedziały na :weczce pod czujnym okiem Ferenca i Masaine'a. Czerda, El Brocador i Searl z ponurymi minami w milczeniu zasiedli przy stole. Nastrój ich się pogorszył, gdy dobiegły ich z zewnątrz ciężkie kroki. Po chwili drzwi się otworzyły i de Croytor wkroczył jak zwykle majestatycznie do środka. Spojrzał chłodno na siedzśych męüzyzn. - Musimy się spieszyć - oznajmił stanowczo. - Dosta>m telegram informujśy, ţ policja zaczyna coś podejrzewać. Dzięki tobie, Czerda, i temu niezdarnemu głupcowi, Searlowi, być moţ są już na naszym tropie. Czyś ty oszalał? -- Nie rozumiem, co pan ma na myśli... - wyjąkał Czerda. - W:śnie. Niczego nie rozumiesz. Mia>ś zamiar zabić Bowmana, zanim mia>m okazję dowiedzieć się, jak zdo:ł wpaść na nasz trop, z kim się kontaktował i gdzie jest moje osiemdziesiąt tysi¬y franków. Co gorsza, chcia>ś go zabić publicznie, ty durniu. Nie przyszło ci do głowy, jaką wrzawę wywo: taka śmierć? Ja zawsze dzia:m dyskretnie i po cichu. - Wiemy, gdzie są pieniťze - Czerda pr;ował nieśmiało się tłu­maczyć. - Naprawdę? Mnie się wydaje, ţ ponownie da>ś się wystrychnąć na dudka, ale to moţ poczekać. Czy wiesz, co cię czeka, jeśli wpa­dniesz w rÎ francuskiej policji? Co, mowę ci odebrało? Przy obecnie obowiązujśym prawie porywacz nie ma co liczyć na mniej niż dziesięć lat więzienia. A jeśli zdo:ją ci udowodnić zamordowanie Aleksan­dra...? Książę nie musiał kozyć. Sťzś z wyrazu twarzy Cyganów, dosko­nale wiedzieli, co ich spotka przy tak niefortunnym rozwoju wydarzeń. - Doskonale - oświadczył de Croytor. - Od tej chwili wasze życie i przyszłość zależą od dok­nego wykonywania moich poleceń. Nie jest wykluczone, ţ zdo:m jeszcze naprawić to, co zniszczyli|ie w:s­ną głupotą. Czy wszystko jest zrozumia>? Odpowiedziało mu pięć pospiesznych przytaknięć. Nikt nawet nie pr;ował się odezwać. - W porzťku. Rozkuć tych trzech i rozwiązać Bowmana - zarzťził de Croytor. - Jeśli policja znajdzie ich powiązanych i skutych..., no cóż, wtedy wszystko przepadło. Teraz musicie lepiej ich pilnować, ma­cie przecież broń i noţ. Dalej, sprowadüie tu p>ć piękną. Chcę mieć wszystkie jajka w jednym koszu. Teraz Searl przedstaw nasze plany, krótko i prosto, ëy nawet największy matoł zrozumiał, o co nam cho­dzi. Aha, i niech no który przyniesie mi piwa. Searl odchrząknął odruchowo i przestał się uśmiechać. Arogancja i pewność siebie, z jaką rankiem rozmawiał z Czerdą w namiocie-kon­fesjonale, zniknęły, jakby nigdy nie istniały. - Spotkanie w dowolnym czasie pomi­zy ostatnią nocą a nocą po­niedziałkową. Szybka motorówka czeka w... Książę westchnął ciężko i uniósł dłoń. - Powiedzia>m: Krótko i prosto", Searl. Zrozumia>ś? Spotkanie gdzie, ośle? Z kim? - Przepraszam - wykrztusił upomniany przełykajś nerwowo ślinę. - Spotkanie w zatoce Aigues-Mortes w pobliżu Palavas z frachtowcem Canton". - Który płynie do...? - Kantonu. Sygnałem rozpoznawczym jest... - Daruj sobie. Motorówka? - Czeka w Aigues-Mortes na kanale du Rhóne a Sete. Mia>m kazać jej przypłynąć jutro do Le Grau-du-Roi. Nie pomyśla>m... nie... - Ty nigdy nie myślisz - westchnął de Croytor. - Dlaczego tych bab jeszcze tu nie ma? A ci jeszcze w kajdankach! Weüie się wreszcie do roboty. Po raz pierwszy się odprężył i lekko uśmiechnął. - Założę się, ţ nasz przyjaciel Bowman nadal nie wie, kim są nasi więźniowie. Co, Searl? - Mam mu powiedzieć? - spytał ochoczo zagadnięty, któremu rola chłopca do bicia dopiek: już do żywego. - Proszę bardzo - mruknął książę, :piś za piwo. - Teraz to i tak nie ma znaczenia. - Naturalnie - zgodził się pośpiesznie Searl. - Wobec tego mam zaszczyt przedstawić hrabiego le Hobenaut, Henri Tangaveca i Serge'a Daymela. Trzech czołowych ekspertów w dziedzinie paliwa rakieto­wego zza ţlaznej kurtyny. Chizycy są gotowi dać za nich kaýą cenę, bo jak dotť nie udało im się skonstruować rakiety zdolnej przenosić głowice jťrowe. Dzięki tej trójce b­ą w stanie to zrobić, tyle ţ nie ma możliwoĚi przedostać się najkrótszą drogą, czyli przez sowiecko-chińską granicę. Znalezienie kraju neutralnego, na tyle przy­chylnego obu mocarstwom, by dokonać tam transakcji jest takţ nie­możliwe. A wi¬ Czerda poprostu wywiózł ich na Zach=. Nikt nie podejrzewa, by uciekli tutaj, gdzie jest wielu takich specjalistów. Cyga­nów na granicach nikt nie kontroiuje. Gdyby zaś obecnej tu trójce' przyszło coś do głowy, jako zak­niczki mamy ich żony i dzieci, które za tozap¬ą. Gdyby zaś one miały takie pomysły, to zginą ich mężowie lub ojcowie. - A przynajmniej to miały zapowiedziane kobiety - dodał pogard­liwie książę. - Ostatnią rzeczą, jakiej byśmy sobie życzyli, to wyrzą­dzić krzywdę tu obecnym. Baby jak to baby, uwierzą we wszystko. Prostota, ţ się tak wyrażę o w:snym umyśle, cechuje prawdziwie genialne pomysły. A, są i niewiasty! W takim razie ruszamy do Aigues­-Mortes. Czerda, powiedz w innych wozach, ţ spotkacie się rano w Saintes-Maries. Lila, idziemy, mojadroga. - Co? - Lila patrzy: nań z odrazą. - Oszala>ś. Ja mam gdzieś z tobą iść? - Trzeba dbać o pozory, a teraz bardziej niż dotychczas. Kto b­zie podejrzewał męüzyznę z tak piękną młodą dziewczyną u boku? Poza tym jest piekielnie gorśo, i potrzebuję kogoś do trzymania mojego parasola. Godzinę później nadal wĚiek: Lila opuĚi: parasol, gdy zielony rolls-royce wjechał w cień murów Aigues-Mortes, b­ącego najlepiej zachowanym miastem z okresu wypraw krzyżowych. Wielki książę wy­siadł dostojnie i poczekał, aż Czerda podjedzie obok. - Zostań tu, nie zabawię długo - polecił mu i wskazał głową samo­ch=: - Uwaúj na pannę Delafont. Niech nikt się nie pokazuje, i to pod ­nym pozorem. Książę spojrzał na pustą drogę do Saintes-Maries i podążył ku pół­nocnej bramie wiodÎj do miasta. Zaraz za nią skr¬ił w prawo na parking i przysiadł za katarynką na kółkach. Obsługujśy ją starzec, mimo gorĘ opatulony w dwa p:szcze i kapelusz, skrzywił się na jego widok. Wielki książę dał mu dziesięć franków i stary spojrzał na niego życzliwiej, żwawo zlazł ze stołka, włśzył urzťzenie i zakr¬ił korbą. Rozległy się skrzeczÎ dźwięki przypominajÎ walca, lecz Ţn ży­jący czy zmarły kompozytor, nie rozpozna;y w nich swego utworu. Książę skrzywił się lekko, ale nie ruszył się z miejsca. Nie musiał na szczęĚie długo czekać; po dwgo kształtu dziobu, by: to nadzwyczaj szybka ł=ź. Rolls i wóz cygański zjechały z drogi i ustawiły się tak, ţ wyjĚie z przyczepy znajdowało się kilkanaĚie metrów od motorówki. Trans­port więźniów został wykonany szybko, sprawnie i tak, aby nie wzbu­dzić podejrzeń nawet chorobliwie wĚibskiego przechodnia, choć naj­bliższyn świadkiem wydarzeń był oddalony o sto metrów w­karz, zajęty wyłśznie w:snym sp:wikiem. Ferenc i Searl stanęli przy trapie na molo. Obaj mieli broń, której nawet nie starali się ukryć. Na pok­zie znajdowali się Czerda i książę, takţ uzbrojeni. Najpierw na ł=ź weszli naukowcy, potem ich rodziny, a na kou Bowman, Cecile i Lila. Więźniowie zajęli miejsca na siedzeniach usytuowanych po bokach kabiny. Searl i Ferenc weszli do sterówki, zaś książę i Masaine zostali na pokładzie i rozglÚli się przez chwilę, czy nikt ich nie obserwuje. Wkrótce de Croytor schował broń i wszedł do kabiny, zacierajś rÎ z zadowolenia. - Doskonale - oznajmił radośnie. - Wszystko zgodnie z planem. Searl! Włśz silniki! - Wysunął głowę przez drzwi i krzyknął: - Ma­saine, rzuć cumy! Searl wcisnął starter i para diesli odezwa: się gł«okim pomrukiem, który nie był jednak na tyle głośny, by zagłuszyć okrzyk bólu, jaki wydał de Croytor nadal wyglÚjśy przez drzwi. - To twój w:sny pistolet wycelowany w twoją nerkę - poinformo­wał go uprzejmie Bowman. - Nikt się nie rusza albo jesteś txupem. Z miejsca gdzie stał, widział Ferenca, Czerdę, Searla i El Brocadora. Przynajmniej trzech z nich było uzbrojonych. - Każ Searlowi wyłśzyć silniki - polecił Bowman. Searl spełnił to żÚnie, nie czekajś nawet na powtórzenie polece­nia przez wielkiego ksi¬ia. - Niech Masaine tu przyjdzie - padł następny rozkaz. - I powiedz mu, ţ mam broń wycelowaną w twoją nerkę, wi¬ niech się pospieszy, bo pociągnę za spust. - Nie ośmielisz się! - zaprotestował de Croytor. - Nic ci nie b­zie - pocieszył go Bowman. - Można żyć z jedną nerką. Szturchnął ksi¬ia lufą dla podkreślenia, ţ nie úrtuje, toteż de Croy­tor jęknął i zawo:ł: - Masaine! Chodź tu i odłóż broń. Bowman we mnie celuje. Po kilku sekundach w drzwiach ukazał się Masaine. Ponieważ myś­lenie nie było jego mocną stroną, nie bardzo wiedział, co ma robić. Na widok Searla, Czerdy, Ferenca i El Brocadora stojśych bezradnie stwierdził, ţ on takţ nie powinien nic robić. Wszedł wi¬ spokojnie do kabiny. - Skoro jesteśmy w komplecie, można przejść do spraw delikatniej­szej natury, jak dajmy na to równowaga sił - stwierdził dość swobod­nie Bowman. Był blady i wyczerpany, a choć obolały i potłuczony, to jednak w po­równaniu z samopoczuciem, jakie miał dwie godziny temu, teraz czuł się doskonale. - Pytanie brzmi: jaką w­zę mam nad wami, stojś tu z bronią w rę­ku? Do czego mogę was zmusić? Nagłym szarpni¬iem przesunął de Croytora w bok i patrzył, jak ten ciężko opada na kanapę. By: ona solidnie wykonana, gdyż nie za:mała się pod nagłym a solidnym obciąţniem. Wielki książę spojrzał na nie­go z wĚiekłoĚią, lecz na Bowmanie nie wywarło to ­nego wraţnia. - Patrzś na ciebie, aż trudno uwierzyć, ţ jesteś najinteligentniej­szy z ca>j tej bandy - ciągnął Bowman, spoglÚjś na księcia. - Nie mówię naturalnie o wielkiej inteligencji. Jestem uzbrojony i broń trzy­mam w ręku. W tym pomieszczeniu znajdują się jeszcze co najmniej cztery osoby wyposażone w pistolety, a choć mają je schowane, to wyj¬ie nie potrwa długo. Jeśli dojdzie do strzelaniny, to mam raczej minimalne szanse, by zastrzelić was wszystkich, zanim któryś mnie trafi. Prawdopodobnie zdąży to zrobić dwj Europie Zachod­niej, a na wschodzie b­ziecie mieli szczęĚie, jeśli skozycie w obo­ zie na Syberii. KomuniĚi nie b­ą mieli litoĚi dla porywaczy ich naj­lepszych naukowców. Krótko mówiś, nigdzie w Europie nie moglibyś­cie się pokazać. Pozostaje Canton" i droga do Chin. OsobiĚie wątpię, czy życie w Chinach spodoba się wam tak bardzo, jak podoba się Chiń­czykom. Nie chce mi się wierzyć, ţ zaryzykujecie życie, by nie po­zwolić na odejĚie moje i tych dwm - de Croytor wstał z widocznym ociąganiem. - Nie podoba mi się to - oznajmił zdecydowanie Czerda. -- Co jeśli... - Chcesz jako pierwszy przenieść się w zaświaty? - spytał zm¬zo­nym tonem książę. - Zostaw myślenie mnie. Czerda najwyraźniej miał na ten temat w:sne zdanie, ale posłusznie zamilkł. Na znak Bowmana obie dziewczyny opuĚiły kabinę, przeszły przez pok­ i trap. Gdy znalazły się na molo, Bowman ruszył za nimi. Szedł ty>m, trzymajś pistolet wymierzony w brzuch de Croytora. Przed trapem polecił dziewczętom: - Ukryjcie się! Odczekał dziesięć sekund, a następnie polecił de Croytorowi: - Odwróć się! Ten posłusznie wykonał polecenie. Bowman popchnął go silnie na pok­, a sam zbiegł na dół i padł plackiem na ziemię. Bał się, ţ któryś z Cyganów nie wytrzyma i sięgnie po broń. Nikt jednak nie strzelał, nikt nawet ich nie gonił. Bowman podniósł głowę i usłyszał warkot silników. Motorówka by: już dwadzieĚia metrów od pomostu i nadal przy­spiesza:. Czym pr­zej wstał i podbiegł do rolls-royce'a, a Cecile i Lila za nim. Carita spojrza: na nich zaskoczona. - Wysiadaj! - polecił jej Bowman. Zanim zdo:: zaprotestować, gwałtownie otworzył drzwi i wysadził ją z samochodu. Sekundę potem sam siedział za kierownicą. - Czekaj! - ocknę: się Cecile. - Zaczekaj! Jedziemy z... - Nie tym razem - sprzeciwił się Bowman i niespodziewanie wy­rwał jej torebkę dodajś, zanim zdąży: otworzyć usta. - Idź do miasta. Zadzwoń na policję w Saintes-Maries, powiedz im, ţ w zielono-białym cygańskim wozie jest ranna. Wóz parkuje o półtora kilometra na północ od miasta. I niech się lepiej pospieszą, bo trzeba ją jak najszybciej umieĚić w szpitalu. Nie przedstawiaj się, nie mów im nic wiÎj,po prostu odłóż słuchawkę. -- Spojrzał na Lilę i Caritę: - One dwie wy­starczą na początek. - Do czego? - zdziwi: się Cecile. - Na druhny. Droga pomi­zy Aigues-Mortes a Le Grau-du-Roi ma ledwie parę kilometrów długoĚi i przez większą część biegnie równolegle do ka­nału, oddalona od niego zaledwie około metra. Jedyną granicą, o ile to można tak szumnie nazwać, były wysokie zaro§la. Przez nie w:śnie Bowman dostrzegł motorówkę, znajdujśą się jakieś sto metrów przed nim. Płynę: z niedozwoloną szybkoĚią,rozpryskujś wysoko wodę. Rufa by: gł«oko zanurzona w wodzie, a dzi; mocno zadarty do gó­ry. Fala, wywo:na poruszaniem się łodzi, kołysa: wodą kanału, omy­wajś wysoko oba jego brzegi. Za sterem stał Searl. Masaine, El Brocador i Ferenc siedzieli w kabi­nie, uważnie obserwujś więźniów, a de Croytor i Czerda w wejściu cicho rozmawiali. Czerda był zdecydowanie nieszczęśliwy. - A skť mam pewność, ţ on nam nie moţ zaszkodzić? - spytał. - Bo to prawda - upływ czasu dzia:ł kojśo na pewność siebie ksi¬ia. - Przecież pójdzie na policję... - I co z tego? Słysza>ś, co powiedział, a mówił wyjątkowo logicznie. Jego zeznania przeciwko naszym? Ţn sť nam nic nie zrobi, a dowo­dy b­ą już na statku w drodze do Chin. Nie b­ą w stanie niczego nam udowodnić. - Nadal mi się to nie podoba - Czerda był wyjątkowo uparty. ­Myślę, ţ... - Myślenie to ty lepiej zostaw mnie - przerwał mu niezbyt uprzej­mie de Croytor. - Dobry Boţ! Rozległ się strzał, brzęk tłuczonej szyby i wrzask bólu Searla, który puĚił koło sterowe i z:pał się za lewe ramię. Ł=ź skr¬i: gwałtownie w stronę lewego brzegu i gdyby nie Czerda, uderzy«y w niego z całą siłą. Mimo ţ najstarszy, błyskawicznie dopadł ko: sterowego i ostro nim zakr¬ił. Udało mu się uniknąć zderzenia, a motorówka tylko otar: się burtą o cementowe nabrzeţ. Wszyscy poza nim znaleźli się błys­kawicznie na podłodze. W tym momencie Czerda zerknął przez prze­strzelone boczne okienko i dostrzegł Bowmana za kierownicą rolls-roy­ce'a jakieś pięć metrów od łodzi. W dodatku celował w nich z pistoletu, który zabrał de Croytorowi. - Padnij! - ryknął Czerda. - Na pok­! Znów huknęło. Rozprysnęło się tłuczone szkło, ale tym razem nikt nie został trafiony. Czerda przyklęknął, zmniejszył gaz i oddał ster Masai­ne'owi, który zdo:ł już dotrzeć do sterówki. Sam zaś dołśzył do Fe­renca i de Croytora, którzy na czworakach wydostali się na pok­. Wszyscy trzej wyjrzeli ostrożnie ponad nadburciem, po czym wypros­towali się, starannie chowajś broń za plecami. Rolla zwolnił nieco i był trzydzieĚi metrów za motorówką - został zablokowany przez traktor ciągnśy sporą przyczepę, którego wymi­ni¬ie uniemożliwiał mu sznur wozów nadjeýújśych z południa. - Szybciej - polecił Czerda Masaine'owi. - Ale nie za szybko... trzymaj się trochę przed tym traktorem... O tak, w:śnie tak. Spokojnie obserwował, jak traktor mija ostatni z jadśych na północ samochodów i mruknął: - No to zaczynamy. Zza traktora wyłoni: się długa, zielona maska rolla-royce'a. Stojśy na pok­zie wycelowali spokojnie, a widzś to traktorzysta skr¬ił tak gwałtownie, ţ zatrzymał się z prawym, przednim ko>m zwisa­jśym nad kana>m. Jego gwałtowny manewr niespodziewanie od­słonił cały samoch=. Bowman z bronią gotową do strzału zdążył je­dynieskulić się za osłoną drzwi, gdy zaczę: się kanonada. Kule z głu­chym stukiem wbijały się w karoserię i wybijały szyby. Przednia pokry: się taką siatką pęknięć, ţ musiał ją usunąć, gdy dodawał gazu, by cokolwiek widzieć przed sobą. Zdawał sobie sprawę,ţ bez elementu zaskoczenia nie miał ­nych szans przeciwko trzem strzelcom, stojśym spokojnie na pokładzie. Przez myśl mu przeszło, co też wielki książę powie na gwałtowny spadek wartoĚi swej li­muzyny. Ze sporą szybkoĚią wjechał do Le Grau-du-Roi i z lekkim pośliz­giem zatrzymał się przed wjazdem na zwodzony most, łśzśy ponad kana>m obie częĚi miasta. Z torebki Cecile wyjął plik gotówki, którą zabrał z wozu Czerdy, wziął kilka banknotów, resztę schował z powro­tem, a torebkę włożył do skrytki, majś nadzieję, ţ mieszkay Grau­-du-Roi są ludźmi uczciwymi, po czym wyskoczył z wozu i zbiegł po schodach na przystań. Na nabrzeżu zwolnił i spacerkiem zbliżył się do cumujśych wzdłuż lewego brzegu kutrów rybackich. Spodobał mu się jeden o szerokim kadłubie, wysokim dziobie i mocnej konstrukcji, który stał obok mostu. Kuter nie był nowy, ale w dobrym stanie. Na pok­zie siedział szpako­waty rybak i cerował porwaną sieć. - ­ną ma pan ł=kę - zagaił Bowman jak prawdziwy turysta. ­Jest do wynaj¬ia? Rybak aż się ¬hnął na tak bezpośrednio postawione pytanie. Spra­wy finansowe od lat za:twiano tu znacznie dłuţj. - Czterna|ie węzłów, a zbudowana jak czołg - odparł z dumą. ­Najlepsza na południu Francji: dwa diesle Perkinsa. Szybka i mocna. Ale tylko do wynaj¬ia. I jeśli ryba nie bierze. - Szkoda - mruknął Bowman, wyciągajś z kieszeni szwajcarskie franki. - Nawet na godzinę? Mam ważne powody, moţ mi pan wierzyć. Mówił szczerą prawdę. Od wylotu kanału narastał warkot cygańskiej motorówki. Rybak zmrużył chytre oczy - nie:two jest ocenić nominał zagranicznej waluty z odległoĚi powyţj metra. Rybacy i marynarze słyną jednak z dobrego wzroku, toteż wstał szybko i trzepnął się w udo. - Zrobię wyjątek - oznajmił i dodał: - ale naturalnie płynę z pa­nem. - Niczego innego się nie spodziewa>m - Bowman wr¬zył mu dwa tysiĎrankowe banknoty. Nastąpił trudny do zauwaţnia ruch nadgarstka i pieniťze zniknęły. - Kiedy pan sobie życzy wypłynąć? - Zaraz - odparł Bowman. I tak mia;y tę ł=ź, ale wolał zap¬ić za nią pieni­zmi Czerdy, niż wymachiwać bronią jako argumentem w dyskusji. Był pewny, ţ w kou b­zie musiał jej użyć. Odcumowali natychmiast i rybak zapuĚił silniki. Bowman rozejrzał się, słyszś coraz głośniejszy warkot motorówki, po czym odwrm sterowym. Powoli kuter odsunął się od nabrzeú. - To nie wyglÚ na specjalnie trudne - zauważył Bowman. - Mam na myśli manewrowanie tym kutrem. - To tylko tak wyglÚ, ale potrzebne są lata doświadczeń. - Mogę spr;ować? - Nie. Jak znajdziemy się na pełnym morzu, to moţ... - Jestem zmuszony nalegać. Proszę! - Ale z pana uparciuch. No dobrze. Za pięć minut... - Przykro mi, ale to trochę za późno - Bowman wyjął pistolet i wskazał lufą prawy kąt sterówki. - Proszę tam usiąść. Rybak przyjrzał mu się, potrząsnął głową, następnie puĚił koło ste­rowe i odszedł w kąt. - Wiedzia>m, ţ głupio robię. Chyba za bardzo lubię pieniťze. - Nie tylko pan - pocieszył go Bowman, :piś za ster i spoglÚjś przez ramię. Motorówka by: mniej niż sto metrów od zwodzonego mostu. Czym pr­zej zwiększył pr­kość i kuter wyrwał do przodu. Bowman wy­ciągnął ostatnie trzy tysiÎ z gotówki Czerdy i rzucił je rybakowi, mówiś: - Dzięki temu b­zie się pan mniej głupio czuł. Ten spojrzał na banknoty, lecz ich nie podniósł. - Kiedy b­ę martwy, zabierze je pan z powrotem - powiedział spokojnie. - Pierre des Jardins nie jest aż takim głupcem. - Kiedy pan b­zie martwy? - zdziwił się Bowman. - Kiedymnie pan zabije z tego pistoletu - ry: ak uśmiechnął się smutno. - To wspania> mieć taki pistolet, prawda? - Prawda - Bowman chwycił broń za lufę i ostrożnie podał pytają­cemu. - Jak się pan teraz czuje? Pierre spojrzał na pistolet, wycelował w Bowmana i odłożył. Podniósł upuszczone banknoty, schował je starannie i ponownie wziął broń. Pod­szedł do Bowmana i wsadził mu pistolet do kieszeni. - Niestety, w strzelaniu nie jestem zbyt dobry - przyznał. - Ani ja. Niech się pan obejrzy. Czy widzi pan tę motorówkę? Pierre posłusznie odwrś! Nie mo­ţmy ich w to mieszać. Mi­zynarodowe reperkusje... Uwaga! Kuter wykonał ostry skręt. Książę i Ferenc odpowiedzieli strza:mi, wybijajś szyby w sterówce rybackiej łodzi. Pierre ani Bowman nie od­nieśli szwanku, gdyż widzś co się świ¬i, padli na pok­. Ferenc i de Croytor zrobili to samo za chwilę, gdy d«owy dzi; wyrżnął w burtę motorówki niepokojśo blisko miejsca, w którym przed chwilą stali. W ciągu najbliższych dwś? - parsknął de Croytor. - Nie ma strachu, spotkamy się wkrótce. - Jak to? - zdziwił się Searl. - Potem. Mówi>m, ţ... - Toniemy! - Searl był bliski histerii. - Toniemy. Miał rację - motorówka by: gł«oko zanurzona w wodzie, a przez wybite w burtach otwory przedostawało się coraz wiÎj wody, chlupo­cząc groźnie we wnętrzu kadłuba. - Zdaję sobie z tego sprawę - stwierdził zimno wielki książę i zwrm nad kana>m, najwyraźniej trak­torzysta zdecydował się poczekać na fachową pomoc i nie ryzykować utopienia pojazdu. Zresztą nadal był przy traktorze spacerując tam i z powrotem z ponurą miną. Czerda wszedł do sterówki. - Nie podoba mi się to wszystko - oznajmił. - Naprawdę mi się to nie podoba. Jest za spokojnie. To moţ być pu:pka. Z pewnoĚią nie­którzy.. . . - Lepiej się czujesz na ten widok? - przerwał mu książę, wskazujś drogę obok kanału, którą gnały dwa policyjne wozy wyjś klaksonami i błyskajś §wiat:mi. - Coś mi mówi, ţ nasz znajomy traktorzysta zrobił komuś niezłą awanturę. Przeczucie ksi¬ia potwierdziło się, bowiem oba wozy zwolniły na widok gwałtownie wymachujÎgo traktorzysty, który wyskoczył na środek drogi. Zatrzymały się z piskiem opon, a z ich wnętrza wysy­pały się umundurowane postacie. Policjanci otoczyli traktor i trakto­rzystę, który zaczął żywo gestykulować, opisujś, co też mu się przy­trafiło. 151 - jeśli policja interesuje się kimś, to raczej wątpić należy, ţ b­zie w stanie równocześnie interesować się nami - zauważył filozoficznie de Croytor. - Ulżyło ci, Czerda? - Nie- odparł Cygan. - Nie dają mi spokoju dwie sprawy. Po pierwsze, to dziesiątki, jeśli nie setki ludzi musiały widzieć nasze wy­czyny w zatoce. Dlaczego nikt nas nie zatrzymał w porcie? Dlaczego nikt nie doniósł policji? - Szczerze mówiś, nie mam poj¬ia - przyznał książę. - Choć domyślam się, ţ w:śnie dlatego, iż było tylu świadków. Tak to już przeważnie jest. Kaýy myśli, ţ ktoś inny już zawiadomił policję i sam nic nie robi. Poza tym ostatnio panuje znieczulica; można kogoś zatłuc na śmierć na środkuulicy i dosłownie nikt na to nie zareaguje. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Interesuje mnie jedynie to, ţ pies z kulawą nogą nie zainteresował się nami, gdy byliśmy w porcie. Drugi problem? - Co, do diab:, mamy teraz robić? - To xue twój problem - uśmiechnął się książę. - Nie powiedzia­>m, ţ jeszcze zobaczymy stary, dobry Canton"? - Tak, ale jak... - Ile zajmie nam dotarcie do Port le Bouc? - Port le Bouc? - Czerda zmarszczył brwi. - Z przyczepą i resztą? - No a jak to sobie wyobraúsz? - Dwie i pół godziny. No, moţ trzy. Ale nie wiÎj. A dlaczego? - Bo zgodnie z umową ma tam na nas czekać Canton", jeśli pierwsze spotkanie z jakichś powodów nie dojdzie do skutku. B­zie tam do jutra, a my dotrzemy na miejsce jeszcze dziś. Dotť nie zrozumia>ś, żeja zawsze mam jakiegoś asa w rękawie? A nawet kilka. Tam też za­ujemy na pok­ naukowców z rodzinami i Bowmana. ëy uniknąć ryzyka, to te dwie panienki i tego pechowego rybaka takţ. Pierre słyszś, ţ o nim mowa uniósł brew i skoncentrował się na prowadzeniu kutra. Jak na kogoś, kto w:Ěiwie usłyszał wyrok śmierci, zachował podziwu godny spokój. - Apotem, Czerda, ty i twoi ludzie b­ziecie mieli zapewniony spokój i wolność - dodał de Cxoytor. - Jedyni świadkowie znikną jak senna zmora, wi¬ ani ślad podejrzenia na was nie padnie. Ani też na waszych pomocników za ţlazną kurtyną. - Przepraszam, jeśli dotť wątpi>m w to, ţ zawsze ma pan rację - Czerda mówił powoli, niemal z namaszczeniem. - Jest pan geniu­ Bzem. - Miał przy tym minę człowieka, któremu przed plutonem eg­zekucyjnym odczytano u:skawienie. - Elementarna logika - wielki książę machnął lekceważśo ręką. - Teraz do rzeczy. Wkrótce powinni§my zobaczyć przystań, a nie chcemy przerazić obu panienek. Mają przecież delikatne systemy ner­wowe. Taki szok móg;y spowodować, ţ pełnym gazem odjadą wszy­stkim, co tylko jeýzi, zanim zejdziemy na lť. Tak wi¬ wszyscy do ładowni i ani mru-mru. Ty i ja zostaniemy tutaj, a Bowman grzecznie podpłynie do pomostu. Zrozumia>? - Zrozumia> - Czerda spoglÚł nań z podziwem. - My§li pan o wszystkim. - Staram się - odparł skromnie książę. - Staram się. Na pomoĚie czekały trzy dziewczyny i chłopak na skuterze. Gdy Bowman podpłynął, wyglÚło, ţ jest sam, toteż Cecile i Lila błyskawi­cznie zacumowały ł=ź, gdy rzucił im liny i wbiegły na pok­ z nieco mieszanymi uczuciami, gdyż nie były pewne, jakie są ostateczne wie­Ěi. Carita pozosta: na przystani, niezbyt chętna do pomocy. - I co? - zniecierpliwi: się Cecile. - Powiedz, co się stało? - Przykro mi, ale sprawy się skomplikowały - odparł smętnie Bowman. - Nie dla wszystkich - dodał jowialnie de Croytor. Podniósł się, trzymajś w dłoni pistolet. Obok niego stanął Czerda, takţ uzbrojony i u§miechnął się po swojemu na widok dziewcząt. - Miło was znów widzieć - ciągnął książę. - Zw:szcza ciebie, Carita. Miło sp­zi:ś czas z tymi dwiema młodymi os;kami? - Nie - odpar: zwięźle Carita. - Nie chciały ze mną rozmawiać. - Uprzedzenia, moja droga. Czerda, wszyscy na pok­ i do wozów. Ale już! - Spojrzał na pomost. - A kto zacz ten młody człowiek na skuterze? - Josó! - Czerda był w nastroju radosnego oczekiwania, co u niego było niezwyk>. - Chłopak, którego pos:>m po pieniťze, które mi... to znaczy nam ukradł Bowman. Josó! Josó! Słyszś w:sne imię i widzś machajÎgo do niego Czerdę, chło­pak zsiadł ze skutera i wszedł na pok­. Był wysoki i chudy jak szczapa, o grzywie czarnych włosów, kaprawych oczach i wyrazie twarzy świadczśym, ţ wiele już w życiu widział, a niewiele go za­skoczyło. - Pieniťze! - zarzťził Czerda. -- Masz pieniťze? - Jakie pieniťze? - zdumiał się młodzieniec. - OczywiĚie! Co za dureń ze mnie. Dla ciebie to ta paczka w brą­zowym papierze - uśmiechnął się z wysiłkiem Czerda. - Ale klucz pasował? - Nie wiem - procesy myślowe młodziana najwyraźniej nie miały nic wspólnego z inteligentnym wyrazem jego twarzy. - Co to znaczy, nie wiesz? - Nie wiem, czy klucz był w:Ěiwy czy nie - wyjaśniał cierpliwie Josó. - Wiem tylko, ţ na dworcu w Arles nie ma skrytek depozy­towych. Zapad: długa cisza, podczas której przez umysły czę|i zebranych przemknęło wiele myśli, a ­na z nich nie by: zbyt przyjemna. Ciszę przerwało chrząkni¬ie Bowmana. - Obawiam się, ţ to raczej moja wina - oznajmił przepraszajśo. - To kluczyk od mojej walizki. Ponownie zapad: cisza, którą przerwał pe>n wymuszonego spokoju głos de Croytora: - HIuczyk do twojej walizki. Tego w:śnie naleúło się spodziewać. Gdzie w takim razie jest moje osiemdziesiąt tysi¬y franków? - Siedemdziesiąt tysi¬y - poprawił go Bowman. - Obawiam się , ţ reszta posz: na koszty bieżÎ. - Wskazał głową Cecile - sama ta suknia kosztowa: mnie... - Gdzie pieniťze? - wrzasnął książę, po raz pierwszy tracś pa­nowanie nad sobą. - Gdzie te siedemdziesiąt tysięcy? - A, tak... Hm... cóż... - Bowman potrząsnął ze smutkiem głową. - Tyle się wydarzyło od ostatniej nocy... - Czerda! - Wielki książę wrm je w jaski­niach Les Baux, przy grobie Aleksandra... - Gdzie?! - Nie jestem idiotą - odparł zm¬zonym głosem Bowman. - Wiem, ţ policja mog: się tam znaleźć dziś rano, a raczej powinna się tam znaleźć, i ţ mog:... UmieĚi>m je w pobliżu. Książę przyjrzał mu się z namys>m, po czym spytał Czerdę: - Jeśli się nie mylę, to niewiele nadłożymy drogi na trasie do Port le Bouc? - Dodatkowe dwadzieĚia minut, nie wiÎj - odparł Czerda i wskazał na Bowmana. - Kanał jest tu gł«oki. Czy musimy go ze sobą ciągnąć? - Dopóki nie stwierdzimy, ţ tym razem powiedział prawdę - po­wiedział ponuro książę. - Arii chwili dłuţj. Zapadł już zmrok, gdy zatrzymali się na parkingu w pobliżu wejĚia do jaskiń. Wielki książę, który wraz z El Brocadorem jechał z Czerdą w szoferce, wysiadł, przeciągnął się i polecił: - Żony naukowców zostają tutaj, pod strażą Masaine'a. Reszta idzie z nami. - Po co nam wszyscy inni? - zdziwił się Czerda. - Mam swoje powody - de Croytor tym razem nie bawił się w wy­jaśnianie. - Kwestionujesz moje decyzje? - Teraz? Skťţ! - W takim razie bťź :skaw dopilnować ich wykonania. Kilka minut później całą grupą weszli do ponurego labiryntu jaskiń. Było ich w sumie jedenaĚioro: Czerda, Ferenc, Searl, El Brocador, trzech naukowców, Cecile, Lila, Bowman i wielki książę. Część nios: latarki, których światło odbijało się w upiornie białych Ěianach. Prowa­dził Czerda. Szedł pewnie, nie kluczś, jakby doskonale znał okolicę. Wkrótce stanęli u stóp skalnego usypiska w jaskini zdziurawym stro­pem. Czerda podszedł do wzniesionego u jej podstawy kamiennego kopca i o§wiadczył: - To tutaj. - Jesteś pewien? - książę przejechał świat>m latarki po Ěianach. - Jestem pewien - Czerda skierował swoją latarkę tak, ţ oświet­liła kopiec. - Niewiarygodne, nie? Ci idioci z policji jeszcze go nie znaleźli! De Croytor takţ oświetlił kopiec. - Masz na myśli... - Aleksander. Tu w:śnie go pochowaliśmy. - Aleksander nie jest już naszym zmartwieniem - mruknął książę i zwrś nas? - w głosie Czerdy było czyste niedowierzanie. - Pokonali§my całą tę drogę... Przedłuży>ś sobie życie o pół godziny! - Dla kogoś skazanego na śmierć to bardzo wiele - Bowman uśmiechnął się spoglÚjś na Cecile. Następnie zwrś nas do grobu Alek­sandra i publicznie przyzna>ś, ţ tu go pochowa>ś. Teraz wiesz, po co byli mi potrzebni ci wszyscy ludzie i dlaczego Bowmanowi tak zaleúło, by przedłużyć swoje życie o pół godziny. Tak na marginesie, Neil, to gdzie w kou są te pieniťze? - W torebce Cecile w skrytce rolla-royce'a. Obie dziewczyny zbliżyły się niepewnie. f;zy im zdążyły obeschnąć , ale widać było, ţ nadal niczego nie rozumieją. Bowman schował broń i objął je. - Teraz to rzeczywiĚie koniec - oznajmił, podnoszś lekko głowę Lili, aż spojrzał jej w oczy. - Książę de Croytor jest rzeczywiĚie księ­ciem de Croytor, a w dodatku od wielu lat moim szefem. Epilog Hotel Baumaniere - oaza spokoju w dzikiej okolicy Les Baux - tonął w promieniach księżyca. Bowman upił łyk wina i uniósł brew widzś, jak wychodzĘ na taras Cecile potknę: się o przewód telefoniczny. Jednak bezpiecznie dotar: do fotela i usiad: z westchnieniem ulgi. - DwadzieĚia cztery godziny - powiedzia:. - Tyllco dwadzie|ia cztery godziny. Nie mogę w to uwierzyć. - Wiesz, przydałyby ci się okulary - zauważył spokojnie. - Mam okulary. - W takim razie dobrze by było, gdyby§ je nosi: - dodał miękko. - Wola;ym, ëyś się nie zabi: na prostej drodze. Poza tym męú już znalaz:ś. - Och, bťź cicho! Co z tą dziewczyną? - Tina jest w szpitalu w Arles. I pozostanie tam przez ­nych parę dni. Jej ojciec i madame Zigair są wraz z nią, a Hobenautowie i Tan­govecowie jedzą gdzieś kolację. Moţ nie jest to okazja do balu, ale z pewnoĚią czują dużą ulgę. A Pierre des Jardins powinien już dotrzeć do domu w Le Grau-du-Roi. - Nadal nie mogę w to uwierzyć. Bowman przyjrzał się jej podejrzliwie i dopiero wtedy dotarło do niego, ţ słucha: go tylko częĚiowo, my§lś o czymś zupełnie innym. Jak się okazało, miał rację. - On... on naprawdę jest twoim szefem? - Charles? Naprawdę. Jeśli o niego chodzi, to nikt w nic nie wierzy. Jestem eks-oficerem wywiadu wojskowego i eks-attachć wojskowym w Paryżu. Teraz mam, powiedzmy, inne zaj¬ia. - Powiedzmy - zgodzi: się podejrzanie :two. - jedyną osobą, oprk albo meldunki telefoniczne, które regularnie skÚły swoim szefom. Jak widać zadzia:ło idealnie. - Zaaranżowali|ie to - powtórzy: niezbyt miłym tonem. - Wie­dzia>§.. . - Przepraszam. Nie mieli§my innego wyjĚia. - Chcesz powiedzieć... - Tak. - Różowe znamię... - Jeszcze raz przepraszam, ale to było najkompletniejsze dossier, jakie w życiu widzia>m - przyznał Bowman z podziwem. - Gardzę tobą! Jeste§ najpodlejszym... - Wiem i wcale mnie to nie martwi. Martwi mnie natomiast, ţ do­tychczas zdo:liśmy za:twić tylko dwie druhny, a powiedzia>m... - Dwie zupełnie wystarczą - przerwa: mu stanowczo Cecile. Bowman u§miechnął się, podał jej ramię i razem podeszli do balust­rady. Niemal wprost pod nimi siedzieli książę de Croytor i Lila, natural­nie przy suto zastawionym stole. Ponieważ de Croytor trzymał w dłoni nie napoczętą nogę jagni¬ia i niczego nie przeżuwał, musiał być w po­ważnym szoku. - Dobry Boţ! - wykrztusił, spoglÚjś uważnie w twarz dziew­czyny z odległo|i około kilkunastu centymetrów. - Blednę na samą my§l. Mog>m cię stracić na zawsze i nigdy się nie dowiedzieE... - Och, Charles! - Naprawdę jeste§ kucharką Cordon Bleu? - jestem. - Brochettes de queues de langoustines su beurre blanc? - Tak, Charles. - Poulet de la ferme au~champagne? - Tak, Charles. - Filets de sole Retival? - OczywiĚie. - Pinęu aur morilles? - Moja specjalne§ć. - Lila, kochamcię! Wyjdź za mnie! - Och, Charles! Objęli się, nie zwaújś na pełne zaskoczenia spojrzenia pozostałych go|i. Symbolicznie być moţ noga jagni¬ia wylťowa: na podłodze. Nadal pod rękę, Bowman i Cecile zeszli na patio. - Nie daj się ogłupićtemu tam Romeo - powiedział Bowman. - Nic go nie obchodzi jedzenie, je§li w grę wchodzi twoja przyjaciółka. - Wielki książę tak naprawdę jest nie§miałym chłopcem? - Klasyczne o§wiadczyny nie są jego najmocniejszą stroną. Tak bym to ujął. - A twoją? Podprowadził ją do stolika i zamówił drinki. - Przepraszam, nie rozumiem. - Kobiety lubią być proszone o rękę, - Ach! Cecile Dubois, czy wyjdziesz za mnie? - My§lę, ţ tak. - Touchel - uniósł kielich. - Za Cecile. - Dziękuję. Bardzo pan :skaw. - To nie za ciebie. To za naszą drugą pociechę. U§miechnęli się do siebie i jednocze§nie spojrzeli na sąsiedni stolik. Wielki książę i Lila nadal patrzyli sobie namiętnie w oczy, ale książę doszedł już do jako takiej równowagi ducha, klasnął bowiem majes­tatycznie w rÎ, i zarzťził gromko: - Encorel SPIS RZECZY Wstęp ................................... 5 Rozdział pierwszy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 Rozdział drugi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30 Rozdziałtrzeci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 46 Rozdział czwarty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 62 Rozdział piąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 76 Rozdział szósty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 92 Rozdział si=my . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103 Rozdział ósmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 117 Rozdział dziewiąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 134 Rozdział dziesiąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 151 Epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 158